Tata urodził się w przedwojennej Łodzi. Był jedynym synem i najmłodszym bratem swoich trzech sióstr. Jego ojciec posiadał udziały w kilku łódzkich fabrykach (a la Ziemia Obiecana), uprawiał swoje własne przedsiębiorstwo, miał konto w banku, pieniądze, wartościowe papiery, jeździł po mieście bryczką, czasami podwożony był do domu limuzyną jednego z wielu kuzynów i w kieszeni pod klapą garnituru, skrojonego oczywiście na miarę, nosił zazwyczaj schowane dla dzieci cukierki, w bajkowo szeleszczących sukienkach ich kolorowych papierków, które roześmiany – rozdawał chętnie, podbiegającym do niego szybkim ale nieśmiałym truchtem – małym sąsiadom. To były czasy ale w tamtych czasach, sprawy finansowe omawiało się raczej z udziałowcami i mężczyznami, a nie z własną rodziną, np. żoną.
Jak tata miał 3 latka – jego tata przewrócił na ulicy, gdyż zasłabł i natychmiast zmarł, wtedy nie robiono jeszcze operacji na bypassy, stenty, nie stosowano techniki poszerzania zastawek przy chorobach serca. W roku 1941, zostawił zatem trzydziestoletnią wdowę z czworgiem małych dzieci w samym sercu wojny – polskiej Guberni (government, govierno), okupowanej najpierw pięć lat przez Faszystów, a potem około pięćdziesiąt kolejnych, przez pilnych robotniczych reżimu Stalinizmu oraz ochoczych budowniczych realizmu Socjalizmu.
Podczas wojny babcia nie miała innego wyjścia i musiała kłamać, np. okupantów, że nie ma żadnych zapasów – ani kartofli ani jajek, nie posiada kur i oczywiście nie uprawia polnych plonów, mimo że je uprawiała i kury miała, a te na dodatek utrzymywały całą jej bliższą i dalszą rodzinę przy życiu, a przynajmniej chroniły przed głodem, schowane na czas kontroli w sianku sieni pod podłogą. W Łodzi stacjonowała podczas okupacji żandarmeria, to tu znajdowała niemiecka baza spożywcza i odzieżowa, wszystko trzeba było oddawać, walczącym o zwycięstwo hitlerowskich Niemiec III Rzeszy żołnierzom.
Z rodzinnych opowiadań wynika, że kury same wchodziły pod deski sieni, jak otwierano im klapę i podobno nigdy nie gdakały, podczas okazjonalnych dyskusji babci z żandarmerami.
Emocjonalnie wstrząsającą ale i ulubioną historią wnuków, jest jednak chyba ta, o pewnej wizycie Niemców podczas pacierza. Rodzina modli do obrazka Maryjnego, mały powtarzając pilnie litanię za siostrami „O Malyjo O Malyjo Jedyna, Malyjo Ukochana – chloń Nas”, kiedy otwierają drzwi i stają w nich dwaj Panowie w mundurach. Babcia czuje, że to koniec, kiedy skończą się modlić i wstaną z kolan to Niemcy zabiorą dzieci, wezmą do obozu, wywiozą na roboty… Bez tchu w piersiach, modli zatem w myślach o uratowanie, głośno odmawiając wszystkie znane sobie pacierze, litanie, przykazania, recytując katechizm od góry do dołu, aż w pewnym momencie – zapada jednak ostateczna cisza. Dzieci przestają oddychać, nikt nie rusza ze zdenerwowania, a wtedy odzywa jeden z Mundurowych i mówi: Pani Sąsiadki jest kolej na posprzątanie ulicy.
Nawet zatem okupacja, pełna jest zdarzeń zupełnie komicznych, jednocześnie groźnych i groteskowych, a i Niemcy zamieszkujący wtedy tereny wokół miasta, dopiero co polskich Ziemian, dzielą taki sam, wojenny los z Łodzianami, dzieląc często prowiantem, pozwalając pracującym w ich domostwach dzieciom dożywić czy przymykając na drobne braki w zapasach, a to jedno a to drugie oko.
Młodsze córki w rodzinie taty, pracowały podczas wojny przy taśmie w łódzkich fabrykach, szyjąc Niemcom mundury, koszule, buty, przyszywając do ich płaszczy guziki ale najstarsza – pracowała u Bauera czyli w gospodarstwie własnego sąsiada, prowadzonego przez sąsiada, tyle że jeden był przed wojną Polakiem i został wywłaszczony, a drugi jako polski Niemiec, został na tym samym gospodarstwie osadzony i mimo że nie swoim polu to jako jego legalny tymczasowo Gospodarz, wyrzucony zresztą stamtąd za chwilę przez kolejnych, Rosjan.
Co jakiś czas, przychodziły do domu pisemne wezwania, że a to ta, a to tamta dziewczynka ma się stawić na badania, najładniejsze – Niemcy wysyłali do pracy do Niemiec, ich losy znamy.
Babcia znowu kłamała, zawsze wysyłała na kontrole akurat córkę najmłodszą – zgarbioną, wychudzoną, oczywiście wciąż bez wydatnych piersi i niezadowoleni z krzepy dziecka Niemcy – kazali zgłosić ponownie za rok.
Trzeba było mieć zatem podczas wojny nie tylko stalowe nerwy ale i zachować w wielu codziennych sytuacjach iście żelazny spokój ale w taki sposób, niejedna mama – uratowała przed zsyłką na roboty przymusowe do Faszystowskich wtedy Niemiec, wszystkie swoje dzieci.
:::::::::::::::::::::
Po wojnie, zniknęły przedwojenne fabryki, spłonęły, zginęły i straciły wartość dokumenty i tzw. wartościowe papiery, pewnie nie żyli też łódzcy wspólnicy przedwojennych interesów dziadka. Babcia nie miała nic oprócz swoich dzieci, mieszkała odtąd w Polsce Socjalistycznej w uchowanym z włości – domku, a raczej w chacie w sadzie, resztę zabrała jej władza ludowa, jak to się mówiło na budowanie systemu, w naszym wypadku – kilka hektarów w centrum Łodzi, które władze przeznaczyły akurat na „ulice”. Znowu przychodzili panowie w mundurach i ponownie podsuwali dokument, z którego jasno wynikało, że babcia bardzo chce budować Socjalizm i oczywiście zgadza na upaństwowienie jedynego co posiada, jako uboga ale dobra szczodrym sercem wdowa.
W dokumentach do dzisiaj zresztą (czarno na białym) stoi, że babcia co prawda z własnej woli oddaje działki na mienie państwowe ale i państwo nie jest bez serca, ponieważ jej za te tereny (dzisiaj luksusowe) słono płaci i to nie jedynie w postaci łez, wylanych za mieniem, akuratnie upaństwowionym. Jakoś nikt, nie odważa wtedy na taką dobroduszną wielkomyślność wobec własnej własności NIE zgodzić czyli sprzeciwić czasowej wspólnocie Ziemi, na której dzisiaj, stoi już nie Socjalizm lecz liczne warsztaty i dostatnie budynki drobnej przedsiębiorczości, kolejnej i kolejnej Łodzi – tej po Ziemi Obiecanej, tej po gruntownym planie dotyczącym gruntów Socjalizmu i tej po dziadkach. My natomiast, obecni spadkobiercy ziemi, pola, gruntów i sadów, jako dumni już kapitalistyczni właściciele, przedzieramy do kilku drzewek, uratowanych od ścięcia zdziczałych czereśni i krzaczastych jabłonek jak za przysłowiowych Zaborów, tj. pełną pyłu zapiaszczoną ścieżyną, bo drogi i to żadnej – do dzisiaj dalej ani tam ani tam gdzie miała być – nie ma.
Upaństwowienie oraz uwłaszczenie, miało jednak dla naszej rodziny paradoksalnie i swoje dobre strony. Jak tata dorósł i pragnął studiować, a to było w latach 50- tych czyli wciąż za czasów wujaszka Stalina, to już ani on ani nikt nie musiał nawet kłamać, np. o tym, że właściwie to jest Ziemianinem.
Po studiach tata się żeni i o ironio losu, dostaje z pracy talon na mieszkanie, akurat na łódzkiej Retkini. Z lotu zatem ptaka oraz z pewną (konieczną) historyczną rezerwą, patrzy odtąd do dzisiaj jak zechce, z okna swojego teraz wykupionego od mieszkaniowej spółdzielni mieszkania – na dopiero co własne ale upaństwowione za Socjalizmu mienie, oddalone od balkonu o dosłowny rzut kamieniem.
Jego mama, babcia (niemy lecz główny bohater tego opowiadania), nie miała materialnie w życiu nic, sama wyżywiła, uchowała i wychowała na tzw. porządnych ludzi czworo przedwojennych dzieci, kilkoro powojennych wnucząt i doczekując prawnuków, do końca życia skromnie żyjąc, pysznie gotując, ciągle piorąc i sprzątając i bez wydechu organizując egzystencję bliskich, dorabiając ale przecież nie dla siebie lecz dla sporej rodziny i umierając w 1-izbowym mieszkanku, dosłownie 1 dzień – przed nową epoką, teraz nie tyle galopującej inflacji, biedy i trosk, co galopującego, a przynajmniej właśnie rozpędzającego do galopu – kapitalizmu (w jego spolszczonej wersji).
Za to wnuczka babci, nie tylko otrzymuje na 18-tkę własny paszport, coś co w stalinowskiej Polsce powojennej było marzeniem (jedynie właśnie) ściętej głowy, nie tylko rozpoczyna jako pierwsza (pierwszy rocznik), studia o gospodarce „rynkowej” (a nie „planowej” jak dotąd) i nie tylko z tytułem magistra bankowości i finansów oraz z dyplomem z prawa – wyjeżdża (legalnie, nie emigrując) za granicę ale swobodnie porusza i porozumiewa na Zachodzie, komunikuje z tym Zachodem w jego licznych zagranicznych językach i pomieszkuje to tu to tam, już od 30 lat – ciesząc pewnie kompletnie nieświadomie wszystkim tym, czego jej łódzka rodzina – dotychczas nie widziała (i nie zobaczy) za swego życia, na żadne z oczu.
Ta wnuczka, ma jednak pewne refleksje związane z własną egzystencją i tymi, chętnie się z Państwem podzieli, bez oczywiście żadnych pretensji do uniwersalizmu jej partykularnych uwag i wspomnień.
1.
Po pierwsze na Zachodzie, przypada na każdego (ekonomicznie zamożnego) dużo metrów kwadratowych. Człowiek bywa jednak na tej powierzchni zazwyczaj sam, nikt nigdy spontanicznie do nikogo nie wpada, nikt do nikogo nie dzwoni w żadnej zwykłej sprawie i nawet do sklepu po bułki tuż za rogiem, wypada jechać (samemu oczywiście) tak ogromnym jak i pustym (w ludzi) samochodem.
Z zakupów ładuje się sterylnie zapakowane produkty z marketu, do niczym nie pachnącej i czystej jak łazienka kuchni, następnie do monstrualnej lodówki, np. ważne jeszcze 3 lata pieczywo, bez smaku szynkę w plastiku czy sery w wielu kolorach oraz bez koloru, bez smaku i bez jakiegokolwiek zapachu – ogórki i pomidory, mięso i jajka, masło, a nawet wodę. Zachodnia kuchnia, musi być koniecznie nowoczesna czyli droga, najlepiej za jakieś kilkanaście tysięcy euro, ponieważ to z jakiś powodów – wizytówka domu.
Ta lśniąca nieobecnością właścicieli kuchnia, jak i ściany takiego „domu”, biją zatem rzeczywistym (chłodem) luksusu oraz uderzającą (echem) pustką. Przynajmniej w Niemczech (jego landach geograficznie zachodnich) drogie meble, w tym duża nowoczesna i wszystko jedno czy pusta czy pełna lodówka, to powód do dumy. Nikt jednak nigdy niczego nie gotuje, a zatem lśniące meble i produkty, rzeczy i towar są cenne jedynie ceną, a nie domowym smakiem, przyrządzonego na przykład rodzinnie czyli wspólnie posiłku. Kuchenny blat, po nie gotowaniu, zdobi jedynie kolejna stal i metal tj. czasami smutnie na blacie stojąca puszka albo ta, nie jedna lecz w towarzystwie kilku kolejnych puszek (z piwem).
Łza kręci się zatem w oku wytrawnego w piciu i wprawionego w życiu Słowianina, jak dla odmiany przypomina sobie imprezy, np. w socjalistycznym bloku na łódzkiej Retkini. Na każde imieniny ale i z różnych innych okazji, do mieszkania o powierzchni co najwyżej 40 m2, przychodzi ok. 40 osób, a od sąsiadów ciągle się dostawia, pożyczone na chwilę krzesła i taborety oraz długie, aż po balkon – ławy, ławki i stoły. Wszystkie – uginają, jak w rymach Juliana Tuwima, wiemy pod czym – przez siebie tj. domowników ugotowanym, przyrządzonym i serwowanym, pysznym i uwodzącym (tuszę i dusze) pachnącym jedzeniem, jakby smak i wybór mięs czy sałatek, był zupełnie niesprzężony albo w absurdalny i nieposłuszny sposób, odwrotnie proporcjonalny do zalecanej z góry przez PZPR diety socjalistycznego reżimu i nie miał też oddolnie nic wspólnego, z realem rzeczywistości kartkowej lat 80-tych XX w., modelowanej i boleśnie reglamentującej polskie życia, wewnątrz socjalistycznej i chudej gospodarki planowej.
Też ani po zakupy ani na zakupy nigdy nie idzie nikt sam, sąsiadki i sąsiedzi biegają po okolicznym Społem jak muchy, wszędzie krzyki i przestrzenie pełne tłoku oraz siatki pełne produktów opakowanych w papier gazety ale tylko wtedy, jak władze rzucą coś do sklepu.
Dla dziecka – nawet Socjalizm za kartek żywieniowych jest w pewnym sensie dostatnim, gdyż rodzinnym i wesołym, publicznie liczy się oczywiście tzw. kolektyw ale ten wykładany jest prywatnie jako bliska społeczność i ciepła wspólnota, człowiek nie jest pozostawiony na pożarcie systemowi samotnie, sam sobie i o ile, to walka – toczy się okopowo, system swoje, a człowiek swoje, bez gniewu, bez zazdrości, gdyż po równo – każdy po prostu – nic nie ma.
Nie wychylając poza profesjonalne ekspertyzy doczesnych o ówczesnych psychologach, za czasów realnego Socjalizmu wewnątrz zawodów, jak np. pielęgniarki środowiskowej, pedagoga społecznego, medycznego personelu w zakładach pracy i szkołach, żaden z nich nie przypomina sobie chyba, tylu depresji i tak różnorodnych zaburzeń nerwowych, zatrważających środowisko ciągle na nowo odstępstw od tzw. normy (psychicznej) ucznia, kolegi, dziecka, przyjaciela, jak w postnowoczesnym i nowoczesnym Teraz, oczywiście po tym, jak Polska powojenna, upora wewnątrz zastałych warunków z zaniedbaniem fizycznym i emocjonalnym osób, które przeżyły wojnę ale kompulsywnie objęte stratą i biedą.
Dzieci, traktowane są w Socjaliźmie chyba bardziej poważnie, nie tylko surowo, ojcowska dyscyplina jest dyscypliną ale po lekcjach znajdzie i czas na spacery wokół bloku, jazdę na rowerze po osiedlu czy na fikołki na trzepaku, dzieci bawią wciąż z dziećmi (a nie z nianiami, baby sitterami oraz mamami, ukrywającymi jak obecnie widzimy – siwiznę pod blond pasemkami). Zwawe (do ostatniej kropli krwi) babcie – gotują (i to bez dodatku „babciowego”) dla całej rodziny obiady, odbierają (z pączkiem w siatce) wnuki ze szkoły i pozwalają (jak ojciec nie), zamknąć na chwilkę drzwi (na klamkę) w pokoju. Dziadek uczy wnuki naprawiać różne rzeczy, strugać zabawki z patyków i potrafi zaprzyjaźnić tak z wnukiem jak i z synem, wnuczkami i córkami – dzieląc swoim czasem i doświadczeniami oraz podzielając wspólne przeżycia i związane z tym przygody.
Różnica wobec dzisiejszego dzisiaj wydaje ogromna, współczesne dzieci cierpią na samotność, już od urodzenia,taką samą jak pozostawieni sobie aż do śmierci ludzie starsi i nikt się taką towarzyską biedą z sobą nie dzieli, nikt nigdzie z nikim nie spotyka (chyba że w aptece, u lekarza w przychodni albo płacąc na poczcie świadczenia). Pod blokiem już nie pachnie rosołem ani kotletem (mielonym, schabowym, gołąbkiem, zrazem), a postnowocześni kuzyni, prawnuki ich przedwojennych pierwowzorów – zamawiają za tysiące złotych (miesięcznie) tylko dla siebie samych – dietę tzw. „pudełkową”, mnożąc przy wejściu do (pustego w życie) apartamentu na kredyt – puste pudła i pojemniki po czymś niczym niesmakującym ale za to zupełnie niekalorycznym jedzeniu.
Nikt nie biega wokół bloku z przyjaciółmi, odprowadzając jedno drugie w nieskończoność lecz profesjonalnie ubiera w drogi strój aby robić tzw. jogging albo bicycle cicle (jazda na rowerze). I nie własne serce wymierza rytm (słynna zadyszka) ale iWatch, licząc wydajność oraz przemierzone (samotnie), dzienne kroki. Prawie każdego męczy wieloraka (trudna i znajdująca w koniecznie długoletnim leczeniu) psychoza, człowiek nosi w sobie podobno wielopokoleniowe traumy i wszyscy chodzą na kosztowne terapie, zamiast iść na spacer albo na śledzika do baru. Kelnerami i barmanami są zresztą w barach tj. pubach niestety własne wnuki, jak im zatem po jednym głębszym opowiadać perypetie z babcią, jak ta była piękna i młoda…
A urlopy ?
Teraz są przede wszystkim drogie i nieekologiczne (mimo nakazu ekoharmonii z samym sobą), nie wypada jednak za ciężko zarobioną premię za liczne nadgodziny, gdzieś (daleko daleko) nie lecieć, gdzieś nie być, nie wypostować postów i selfies, a własna działka i swojska balkonia jakoś wciąż nie wracają do mody.
Kiedyś, tata wsiadał do pociągu na pierwszej stacji przez okno, gdyż pociąg natchmiast był pełen ale tata za to chudy i bardzo wysportowany. Mama stała na peronie i pilnie wypatrywała, przez które okno wsiada jej mąż aby mu podać do wagonu dziecko, najczęściej wślizgując pociechę lufcikiem. Potem tą samą drogą szły walizki, aż do zapełnienia przedziału, tak wagon za wagonem i pociąg ruszał nad morze. Z Łodzi na Hel jechało pół Polski, każdy miał ze sobą kanapki domowe z inaczej przyprawioną kiełbasą, do dzisiaj rozpala nozdrza wspomnienie zapachu upieczonego kurczaka w czosnku i ziołach, jajek ugotowanych na twardo albo smaku kiszonego ogórka z ogromnej beczki i wszyscy wiemy czego jeszcze, nawet jak wódka akurat nie posiada własnego zapachu. Jak dziś, słychać ciągłe nawoływania, śpiewy już od Kutna i rozmowy, siadało się przedziałami jak rodziny, mimo że na peronie jeszcze nikt nikogo nie znał. Do dzisiaj, z kilkoma takimi podróżnymi, rodzice są blisko zaprzyjaźnieni, już przed Toruniem wymieniało się przecież adresy i telefony, a przyjaźnie były trwałe, przeżywając nawet Socjalizm.
Mama ma z Juraty kilkanaście uzbieranych wspólnie bursztynów, ich kolie kosztowałyby w sklepach aktualnych jubilerów z tysiące złotych. Pan z kwater je czyścił i nakładał na sznurek. Rankami długo spacerowaliśmy po plaży, szukając kamieni i muszelek, patyków i oszlifowanych wodą kolorowych szkiełek, powietrze rozdmuchiwała wszechobecna rześkość przestrzeni, gardła drażnił lekki smak soli i nęcąco kusił intensywny zapach wędzonej w kominie rybaków ryby, wtedy jeszcze nie z odrzutów importu (perki) z Chin albo zamrożonych z poprzedniego sezonu i niesprzedanych resztek z cystern Finlandii albo Norwegii, a to z nich obecnie, wędzone są dla (niczego nieświadomych) turystów nad dzisiejszym „polskiem” Bałtykiem, podobno „prawdziwe” ryby.
Starde dobre czasy to też pary spacerujące bez celu ale i bez pośpiechu po nieskończenie długiej plaży, głośne rodziny i ich śmiech, co raz rozlegający zza kolorowych parawanów, dzieci budujące z ojcami zamki z piasku albo dziewczynki i chłopcy, pilnie zbierający skarby szukane w kolejnych, rytmicznie do nich nadpływających, ciepłych falach. Bałtyk za to był raczej rześki, przyjemnym chłodem mocząc rozgrzane słońcem – stopy. Popołudniami obowiązkowa była dla dzieci drzemka przy wydmach, a przy okazji widok ich mam, wytrwale dziergających kolejne sweterki na drutach albo taty, który pali papierosy „sporty” lub czyta gazety.
Na zachodnich i południowych plażach Europy – każdy spaceruje (uprawiając coś) sam, oczywiste wydaje piękno cudownego krajobrazu i turysta nie słyszy albo nie lubi skrzeku mew, kłócących o ogryzek z banana albo mango. Zadko kogo szczerze cieszy, otulający ciało żar powietrza, przynoszonego w prezencie z lekko go chłodzącym dotykiem, przewiewającego obok jakby niedbale – wiatru i pewnie w ogóle nic nie czuje, ponieważ właśnie jest – tuż, tuż przed podjęciem decyzji o rozstaniu lub rozwodzie albo tuż po, zastanawiając co by tu zrobić teraz z własnym życiem, życiem tak samo samotnym – jak całe to dostatnie w samotność życie na Zachodzie.
Polska socjalistyczna dzieciństwa wielu z nas, może nie była zamożna ale na pewno nie – biedna. Bogata w swoich ludzi, w ich wolę życia, zuchwałą odwagę, swobodę przeżyć, wspólnotowość i wspólny bo dzielony między siebie – dystans do rzeczywistości (raczej obcy ludziom na Zachodzie), gdzie każdy człowiek zdolny był i skłonny zorganizować wszystko, zmontować coś z niczego i śmiać zupełnie bez jakiegokolwiek powodu, wnosząc do codzienności dźwięki radości jak stałe brzmienie (folkloru) pięknej bo znajomej i bliskiej wielu – muzyki. Dzieliło się tym, co się miało, a miało się czas i przyjaciół i pogodę, ducha pogodę. Tego raczej nikt nie doświadczy na bogatym tylko w rzeczy Zachodzie, w przedmioty nazywane już dlatego „dobrem” czy „dobrami”, ponieważ służą stałej konsumpcji, a ta ciągłej produkcji, przepełnionej niepotrzebnym tak naprawdę nikomu towarem, szybko z niezdrowego plastiku.
Poza tym, to na tym podobno ubogim Wschodzie, dzieci jeździły jednak co roku na wakacje, natomiast na tzw. bogatym Zachodzie, też ferie szkolne sprawiają im bardzo zapracowanym rodzicom – kolejny kłopot. Dlatego i też dlatego, coraz bardziej otyłe maluchy, coraz dłużej siedzą same (chrupiąc dla towarzystwa i otuchy chipsy i przygrzewając sobie co raz coś „gotowego” z pobliskiego sklepu) przed ogromnym telewizorem i kilkoma pilotami w dłoniach ale bez żadnej bratniej duszy.
Raz w roku, każdej socjalistycznej rodzinie, przysługiwał talon na urlop, obowiązkowo, liczne zakłady pracy, posiadały w uroczych zakątkach Polski własne domki letniskowe, dzielone w sprawiedliwych tj. równych czasowo turnusach – z kolegami i koleżankami z pracy. Jeździło się zazwyczaj raz nad jeziora, a raz nad morze, dzieci szkolne mogły jechać zimą, na tydzień podczas ferii – w góry. Ojcowie, a nie kosztowni instruktorzy uczyli jeździć na nartach, a było to w czasach, kiedy przyczepiało się narty na paski skórzane, rzemienie zapinane na 3-4 dziurki do własnych butów. Kto nie pamięta, aż wydającej błękitną w blasku słońca – bieli śniegu albo pochowanych w puszystych czapach – kwater, do których się szło i szło jak mały ludzki krasnoludek. Wtedy jeszcze zimą w Polsce padał śnieg, przynajmniej przez 3 miesiące w roku było naprawdę mroźno ale podczas marszu, dzieciom zazwyczaj pięknie świeciło dla otuchy podczas ich marszu – słońce. Zaspy śnieżne potrafiły być wyższe od dorosłych, a na dworzec podjeżdżało się często konno, kuligiem zorganizowanym przez gospodarza – za darmo.
Latem – modne były przecież nie tylko wyjazdy nad węgierski Balaton ale też nad pobliski zalew, np. rowerem, flamingiem albo wigry, w których hamulce były w nogach, o czym niejeden Polak dowiedział dopiero po latach, np. jak wygrzmocił niezwykle ładnym i bardzo drogim ale zbyt lekkim aluminiowym rowerem, w którym niestety hamulce są w rękach i to podobno kierowcy. Siniaki przyszło ukrywać przez kilka miesięcy, bo jak człowiek musiał, to nie wiedział – czym zahamować. W Polsce natomiast, prędkość jazdy składakiem była przyjemnie mniejsza, po drodze można się było zatrzymać, gdzie i kiedy kto zechciał aby pozbierać przydrożne sezonowe owoce, jabłka czy morwy, a te rosły na prawdziwych drzewach (a nie w pudełkach w sklepach, dojrzewając wewnątrz tirów) i smakowały różnie, to znaczy w trzech kolorach. Ich soczysty smak pozostaje jedyny i niezapomiany po dzisiaj, a morwy najsłodsze, były te białe. Ani u celu ani celem takiej spokojnej wycieczki po okolicy – nie był też żaden training, medytacja, terapia, nutracja mięśni, ich lifting, rytm, czas, puls, przebieg, kondycja ani nic podobnego lecz raczej przyjemność zwykłej kąpieli w wodzie – rzece, jeziorze, zalewie. Można było też na legitymację szkolną albo kartę rowerową wypożyczyć kajak i opalać raz po jednej, a raz po drugiej stronie zbiornika wodnego, podczas czego na drugim brzegu, nikt niczego nikomu nie kradł, bo się prosiło pierwszego nowo poznanego człowieka (czyli już znajomego) o popilnowanie. W przerwie albo po kąpieli, ekipa przegryzała te uzbierane po drodze papierówki, jeżyny i maliny, a te były prosto z krzewów, bogata oferta w zależności od sezonu i to wtedy nie była żadna kradzież. Jabłka, gruszki, śliwki, porzeczki – zbierało się zresztą jako dziecko samemu, nikt owoców nastolatkom nie kroił ani nowalijek specjalnie nie mył, a co przy drodze nie rosło (a zatem i jadło) latem, to rosło (i jadło) jesienią, jak grzyby, kartofle albo kasztany, z których potem, lepiło się ludki w szkole i to już była wtedy sztuka. Wszystko co urosło, było z grubsza dla wszystkich, a z plonów wiosny i lata, każdą jesienią robiło się wspólnie liczne zapasy na zimę, np. powidła, słoiki z dżemem, nalewki, marmelady.
Postnowoczesne dzieci, te pełne smaku metalu aparatów skomplikowanej ortodoncji w ustach (noszonych latami), zamiast smaku mleka prosto od krowy (tak ciepłego, tak z kożuchem), do którego wnuczek musiał zresztą ustawiać w konkurencji z kotem babci – nie mają pewnie pojęcia o czym tu wspominamy, nie odróżniają poziomki od truskawki, agrestu od porzeczek, a smaku porzeczek i agrestu od smaku, koloru czy wyglądu rabarbaru.
Niestety dzieci tzw. postmodernizmu, nie mają ze swojego dzieciństwa innych „pierwszych” wspomnień niż zapach klimatyzacji albo nowego auta od środka (w którym jak koty wymiotują). Wnuki, dopiero dziadek uczy jazdy autem po polu i co z tego że to maluch, a babcia uczy rozróżniać przysłowiowe jajko od kury i konsekwencji, wynikających z pomylenia wyrazu „jajeczniczka” z „naleśniczkiem” oraz oczywiście natychmiast utulić, jak nie to, co dziecko sobie życzyło – pojawiło na stole na śniadanie (u dzieci zagranicznych) albo nie mówić np. na udko, że to ryba (ze względu na kształt obu) i nazywać polskie pączki pączkiem, a nie zamerykanizowanym donut (ale nie tym na plaży).
Natomiast niejedno polskie dziecko Socjalizmu, wspomina ten czas z przekonaniem i wciąż obecnym, emocjonalnym rozrzewnieniem. Po pierwsze, w wakacje bawiliśmy sami, nikt nas z dorosłych zbytnio nie pilnował, nie organizował nam (pedagogicznie, psychologicznie oraz dydaktycznie) zabaw, po drugie czasami ktoś podwiózł nas, na przykład swoim traktorem nad wodę, nie uczyliśmy zatem pływać na płatnej pływalni, wieczorami, umęczeni szkołą lecz latem z kolegami, nie na siłowni uczyliśmy dbać o mięśnie lecz będąc w ciągłym młodzieńczym biegu (w ruchu), ani dopiero na treningach i zajęciach dodatkowych – grać w piłkę. Po trzecie, sami niejako budowaliśmy Socjalizm, ponieważ budowaliśmy jego struktury rodzinne, współtworzyliśmy silne w więzi grupy socjalne i współuczestniczyliśmy z dorosłymi towarzysko, życie odbywało już z konieczności (lokalowych) wspólnie, a zatem w kolektywie i jego wspólnotowości (jako wartość a nie przymus), daleko od zmory obecnych obrazów – wykluczeń, mobbingu i usilnych prób izolacji jednostek z grupy, z powodu zazdrości czy poczucia nienawiści dla inności (wyróżniania czymś) u drugiego kolegi.
Poza tym, w podobno tak marnych latach 70-tych i 80-tych, nikt nam nigdy nie powiedział, że praca dla własnej społeczności, jej dobrego samopoczucia i własnego poczucia spełnienia to już wyzysk (np. harcerki czy harcerza), że praca dzieci jest nielegalna, a więc wbrew wielu obecnym dyrektywom o prawach dziecka i zaleceniom dotyczącym ich praw (tak do wynagrodzenia jak i do odszkodowania), ochoczo braliśmy za takie prace przymusowe, chętnie coś robiąc, np. pomagając, nosząc rzeczy, organizując przestrzeń i czas siebie według swojej kreacji i wyobraźni, podczas gdy obecna 2-metrowa młodzież, nie wynosi z osobiście zabrudzonego mieszkania (ze względu na zakaz zatrudniania nieletnich) nawet śmieci.
Może i tak dzisiaj brzmią przepisy, ustawy, konwencje i dyrektywy ale dla nas kiedyś, udział w życiu grupy to była przede wszystkim super zabawa, z radością i z zapałem uczestniczyliśmy w ideowych i fizycznych budowlach i budowach, bez obawy o ewentualne wynagrodzenie (chyba że za upór), a w nagrodę to ktoś nas najwyżej gdzieś zechciał podwieźć albo postawił falilijne albo kupił balonówki (te kaczorem Donaldem robiły balony).
Ostatecznie, to co pamiętamy z dzieciństwa to My, a w wielu przypadkach takim pierwszym, w sensie bazowym i najważniejszym wspomnieniem – byłoby pewnie takie, że nikt nigdy przenigdy nie czuł się sam (nawet jak chciał), gdyż zawsze byliśmy i wszystko robiliśmy – razem.
2.
Opowiadać o Socjaliźmie i o Wschodzie można pewnie bez końca ale tutaj wśród Nas, ludzi ze Wschodu. W opowieści o Wschodzie – na Zachodzie – rzadko kto z nas uczestniczy. Nie ma nas. Jesteśmy w jej narracji zazwyczaj niestety najczęściej – nieobecni.
Każdy z Zachodu, jak mantrę powtarza zdanie, że Zachód i nierozerwalnie związany z nim kapitalizm, nawet kapitalizm najgorszy, jest czy byłby lepszy niż socjalizm, socjalizm nawet najlepszy. Skąd to wiedzą – trzeba by zapytać i zapytać czy byli już kiedyś na Wschodzie, gdziekolwiek. Pewnie odpowiedzą, że nie byli ale wiedzą, a wiedzą, ponieważ mają przecież telewizor, i internet i telewizje prywatne, np. Netflix.
Też o czasach zmierzchłych, dawnych czyli takich około 30 lat temu, o końcowym okresie socjalizmu – każdy z Zachodu wie i wie jak to było – za i zamiast człowieka ze Wschodu, pamięta przecież Berlin i upadek muru..
To, że mur w Berlinie, runął dopiero jakiś rok po zmianach w Polsce, że poprzedził ten upadek tzw. Okrągły Stół i że to jego obrady, a szczególnie wynik tych obrad tak istotnie wpłynął na kształt przemian bloku ściany wschodniej czyli ich bezkrwawy przebieg i to prawie w całej Europie zza żelaznej kurtyny, tego nikt nie pamięta, a nie pamięta, gdyż nie może, a to dlatego, ponieważ nic o tym nie wie. Nikt go nigdy nie poinformował.
A Zachód, leniwie karmi się pustymi sloganami, tłustymi reklamami i chudymi półprawdami o niczym, z któych nic dla nikogo nigdy nie wynika. Wiedza Zachodu o ówczesnym Wschodzie ogranicza (o ile) do weekendowej „Hop on Hop off” wycieczki do Berlina w ramach City Hopping (modnym skakaniu po miastach Europy) oraz kupieniu sobie kubka albo kawałka muru, tego między wschodem a zachodem systemu (ale nie słonecznego). Każdy turysta, kupuje zresztą chętniej kubek „I love Berlin”, niż „IK bin ein Berliner”, gdyż Kennedy, był tam jeszcze dawniej niż nawet najczarniejszy w scenariuszu socjalizm, a wtedy nie było nie tylko internetu ale i doniesień z Berlina ze Wschodu, a to dlatego, gdyż i wtedy Berlin leżał na wschodzie, w samym sercu projektu komunistyczno-socjalistycznego.
Przypomnijmy zatem współczesnym Zachodnioeuropejczkom, tj. tym, którzy wszystko o nas i to lepiej wiedzą ale których tutaj z nami dzisiaj i jak to zwykle (jak ich potrzeba) nie ma, że i ten zachodni i ten wschodni Berlin, leżą oba – po wschodniej stronie Europy czyli nie na Zachodzie.
Poza tym i zachód i południe Europy, też mają swoje problemy, o czym jakoś nikt tam nie wspomina, a nie wspomina, nie przypomina i nigdy głośno nie narzeka, ponieważ kapitalistyczną modą w zachodnich stronach Europy jest karne milczenie o wszystkim, co nie świeci jasnym ogniem miary ekonomicznego sukcesu.
W Hiszpanii akurat wtedy, jak w Berlinie przemawiał Kennedy – szalał reżim Franco, a jego pomysł na kraj, zbudowany był na bojówkach żandarmerii, ręka w rękę z katolickim kościołem, które to instytucje uprawiały politykę zamordzia absolutnego. Idea przewodnia była taka, że czego człowiek nie wyskomlał w komisariacie milicji, to wyszepta podczas spowiedzi. Ksiądz, usłużnie donosił na wiernych jak i gwardia cywilna na ziomków oraz sąsiadów i ostatecznie każdy Hiszpan, który chciał nie tyle żyć co przeżyć – siedział przez 40 lat cicho, pamiętny pewnie nieporozumień bratnich sprzed Franco (tych umożliwiających mu dojście do władzy), kiedy to brat – patriotycznie wydawał brata podczas wojny cywilnej, a o wielu niewyjaśnionych śmierciach, a tym bardziej miejscach egzekucji i rozstrzeliwań – do dzisiaj nikt nic nie mówi. Nikt nie ma w Hiszpanii odwagi, mówić też o tym, że jakoś i jak, Franco właściwie doszedł do władzy i że walcząc przeciw braciom i sąsiadom, a każdemu temu, co politycznie i obyczajowo nie był jego zdania – zamykał usta na zawsze, w razie czego po cichu takiego mordując. Społeczeństwo, zgodnie albo karnie wybrało tabuizację (przemilczenie) problemu, godząc na traumę czyli nie leczoną ranę u ponad 40 milionów osób.
Nie posiadając takiej wiedzy kiedyś, wiadomo też dzisiaj na pewno, że w Hiszpanii za czasów Franco – nie tylko dozwolone było skuteczne wyciszanie ludzi o innej niż oficjalna opinii ale na masową skalę znikali nie tylko wrogowie systemu lecz i noworodki, dzieci. Wczesny feminizm polegał długo na tym, że zakonnice trzymały sztamę z młodymi niezamężnymi kobietami i pomagały im na siostrzany sposób tak, że po porodzie nie widziały już swych, urodzonych w bólach dzieci. Te, według umowy politycznej tj. katolickiej (tu odwołanie nawiązuje się samo), oddawane były przez kościół ale bez wiedzy matek, do adopcji kobietom bezdzietnym lecz zamężnym. Ciężarna gdzieś przecież musiała urodzić, a matce wkrótce się oznajmiało, że (takie raz chciane a raz niechciane) potomstwo, niestety podczas porodu – umarło. Dzieci tych kobiet, nigdy się nie dowiedziały, kto jest właściwie (prawdziwie) ich biologiczną mamą, po co rozgrzebywać przeszłość.
Taka byłaby etyka czy filozofia Hiszpana. Kolejny raz zatem, Hiszpanie albo milczą albo tuszują sprawy, wybierając współcześnie dyskrecję (albo obojętność) wobec cierpienia, już przecież nie z niewiedzy albo strachu lecz kierując zwykłym pragmatyzmem (ekonomiką biznesu na życiu), ponieważ dzisiaj to akurat oni – są kołem napędzającym rodzicielstwo, stając światowym centrum promocji zapłodnień in vitro.
Innym przykładem tabu jest zachodnia bieda.
Podczas gdy polskie dzieci, z przerwą nawet na ciepłe mleko biegły do socjalistycznych podstawówek, z których po dzisiaj szczycimy tęgimi głowami – logików, matematyków, prawników, filmowców, literatów czy filozofów, w Austrii na przykład, typowa koleżanka w typowym dla socjalistycznego dzieciństwa wieku, klepała biedę przez całe swoje życie, tak samo, jak jej rodzeństwo, jej rodzice oraz jej dziadkowie, a ich dom, w którym często zamieszkiwali jedną izbę nawet w 5-9 osób – pełen był grzyba. Nie, nie tego z lasu lecz w mieszkaniu, z powodu wilgoci, a ta z powodu niedogrzewania, a to z powodu braku pieniędzy na opał. Nikogo nie stać zresztą po dzisiaj na remont tego domu, rodzice zatyrali się na śmierć, pracując dzień i noc na zmiany (na zmiany nocne) o tzw. lepsze „jutro” – za grosze. Oboje już przed 60-tką umarli. Ich pięcioro nierozpieszczanych ani emocjonalnie ani finansowo dzieci, raczej nie porusza tematu ani swojego ubóstwa ani problemu wykluczenia społecznego z powodu biedy, sytuacyjnej przemocy w zestresowanej życiem na takim Zachodzie rodzinie, licznych zdrad małżonki przez małżonka, nielojalności kolejnych pracodawców, sprzedawczykostwa najbliższych sąsiadów i pozostałych detali, typowych dla systemu, w którym posłusznie i po cichu (jednak zapomnieni przez świat zachodniego luksusu), z krzywicą kręgołupa tak społecznego jak i uczuciowego – dorastali. Innymi słowy, nikt na Zachodzie nawet nie piśnie wobec takich realiów dzieciństwa o własnych korzeniach. O biedzie się elegancko milczy na całym świecie.
A korzenie ubóstwa wielu powojennych rodzin z tzw. Zachodu Europy są bardzo interesujące, ponieważ akurat to Austria i Niemcy (BRD), stają w magiczny sposób (po właśnie przez siebie sprowokowanej strasznej dla całego świata wojnie), terenem cudu, cudu ekonomicznego – Wirtschaftswunder. Akurat kraj wypłoszający życia faszystowskim cepem (śmierci), jako jedyny dostaje pomoc od Amerykanów, pod słynną nazwą Planu Marshalla ale pieniądze, jak się wkrótce okazuje, płyną jednak nie do każdego domu i nie na jedzenie dla wszystkich dzieci.
Europejski zachodni Zachód to zatem też bieda, ukryta tak samo jak jego istota – społeczeństwo klasowe. Jego klasa robotnicza, może tylko powiedzieć o sobie tyle, że jest z Zachodu, tyra bowiem masowo na kilku bogaczy jak w kamieniołomach. Może sobie najwyżej pogadać, że na Zachodzie to się żyje i że lepiej. To oczywiście pewnie pociecha dla mówiącego robotnika ale tylko wtedy, o ile w takim życiu liczą się – nie pusty talerz lecz już puste słowa.
3.
W tym czasie za Odrą – kwitnie polski Socjalizm. Może dlatego, gdyż jest realny, a nie urojony, tak samo jak na wyrost ukute przekonanie o tym, że w fabryce po drugiej strony rzeki (na zasadzie orzeł czy reszka tej samej monety) pracuje się na ten sam chleb i żyje aby umrzeć – dużo dużo dużo lepiej.
Piękne Polki to natomiast Paryżanki Północy. Dziewczyny chodzą ubrane jak z francuskich żurnali, noszą garsonki, buty, fryzury i płaszcze o nienagannym fasonie, kroju i w gustownie dobranych kolorach, wygodne obcasy, po pracy się chodzi na potańcówki (dzisiaj nazywane after work party). Panie podglądają w żurnalach szablony, Burdy u fryzjerki i same sobie wszystko szyją. Jak któraś, w pogierkowskich latach kryzysu lat 80-tych, nie może znaleźć odpowiedniej tkaniny, to ostatecznie kreatywnie przerabia firanki na sukienki. Modne są też polskie, nieśmiertelne koronki, w razie czego wycięte z babcinego obrusu na skąpe bluzeczki (dla wnuczek), a z zasłonek jak trzeba, to da się uszyć nawet garnitur albo spodnie, każdy Polak ma plan B, w razie czego.
Niezwykle potrzebne jest tu wspomnienie polskiego matriarchatu. Podobno ze względu na ciągłe zrywy niepodległościowe, w domach przejmują stery kobiety – matki, żony, siostry, podczas gdy ojcowie i bracia giną jak muchy na wiecznych wojnach. Ta, niekoniecznie feministyczna u źródła tradycja (powstała raczej z tragedii historycznego losu), utrwala model rodziny kierowanej przez kobietę, traktowanej przez Socjalizm jak zwykły, zdrowy człowiek. Warto przeciwstawić modną, młodą Polkę, pracującą na pełen etat, z dwójką małych dzieci (zadbanych w publicznych przedszkolach i szkołach) jako finansista albo lekarz, tym kobietom na Zachodzie, którym zgodę na ewentualną „zarobkową” pracę, musi jeszcze w latach 60-tych podpisać mąż (ale nie podpisze, gdyż się na zawodową aktywność swojej Pani Domu, oczywiście nie zgadza, a w tym „domu” ta pracuje i tak i to za darmo). Przypomnijmy, że w Szwajcarii do lat 70-tych, kobieta nie posiada praw wyborczych, a w Hiszpanii młodym dziewczynom za czasów reżimu Franco, wkłada się na głowę burki, zamiast je posłać po przysłowiowy rozum do szkoły (do pewnie i to jak, mądrej głowy).
Nowoczesne społeczeństwo, inwestowałoby już z rozsądku, gdyż kierowane motywem własnej efektywności, a zatem prostej ekonomiczności, w każdego współuczestniczącego w nim i współkształtującego zbiorowość – człowieka i nawet jak to zabrzmi absurdalnie, to akurat na Zachodzie – płeć kobieca, skandalicznie długo, nie spełnia według wielu mężczyzn, kryteriów czynnika (pracy) „ludzkiego”. Dopiero w latach 2000 (dwutysięcznych) czyli długo po upadku modelu bloku Wschodniego, Zachód jakby zaczyna uczyć od Wschodu, że (i jak) można się sprawnie i po ludzku dogadać i podzielić tak obowiązkami jak i przyjemnością, płynącą z „babskich” dotąd zajęć, jak przykładowo – gotowanie, wychowywanie, roczny urlop albo chociaż okolicznościowy spacer czy wyjście gdzieś prywatnie z własnym synem.
Tymczasem jedynie w krajach skandynawskich, urlop związany z byciem rodzicem, jest tam od lat, obowiązkowo rozdzielany po równo, pomiędzy oboje odpowiedzialnych za własne potomstwo dorosłych. Ojcowie wylatują zatem z kręgów polarnych, z jeszcze strasznie zapłakanym niemowlakiem (na zrozpaczonych rękach), powiedzmy w styczniu ale wracają z takich cudownych wakacji (np. w Hiszpanii) po kilku miesiącach, zaprzyjaźnieni odtąd z własnym dzieckiem na wieki. Kobieta natomiast, wbrew kursującym nie wiadomo dlaczego stereotypom (rozpowszechnianym przez wiadomo kogo) – często i chętnie, ponownie rzuca w wir pracy i cykl bycia zawodowcem i profesjonalistą, też poza domem, spełniając własne pasje zawodowe, oddając lecz swoim zainteresowaniom oraz aby po prostu, trochę odstresować po (rocznej) ciąży oraz ostatnio coraz bardziej skomplikowanym (z wielu względów) jej przebiegu czy porodzie.
Wskaźniki, ankiety i badania (o ile przeprowadzone przez kobiety, a to nowość), jasno i natychmiast wykazują, że żadna kobieta, wbrew niepoważnym dowcipom o jedynie jej instynkcie macierzyńskim (i radosnych poświęceniach z jej strony) – wcale chętnie nie znosi ani mdłości porannych ani podwyższonego ciążą cukru czy ciśnienia (zagrażającego jej życiu i zdrowiu) ani koniecznych dla dziecka prawie rocznych ograniczeń we własnym życiu (o żadnych przyjemnych luksusach ciała i ducha nawet nie marząc).
Może dlatego w Korei Południowej, kobiety prosto z porodówek, lądują w kilkutygodniowym SPA (a nie same ze wszystkim, same w domu) aby po stresie nagłego stania matką – porządnie zregenerować i odpocząć. Ten kraj ma na tyle niską „rozrodczość”, że jego polityczny trzon zrozumiał, jak ważne jest lansowanie wśród kobiet samej ich woli stania matką oraz docenił, że to po pierwsze – fizyczne i psychiczne ryzyko (ciężka praca), po drugie to droga pełna wyrzeczeń i dlatego po trzecie – trzeba, należy i warto traktować osoby w ciąży poważnie, a nie przedmiotowo, podmiotowo i kluczowo, gdyż ta funkcja (rozrodcza) jest najcenniejsza dla całego społeczeństwa i warto kobiety za ich wkład w życie – rozpieszczać i wynagradzać. Tu ciśnie się komentarz finansistki, że dla budżetu takiego kraju, niezwykle szczęśliwie, liczy akurat kobiecy czas zainwestowany we własną społeczność, a właśnie czas to przecież na Zachodzie – pieniądz. Tak oto, to kobieta jest najdroższym spoiwem świata, życia i każdej, też ludzkiej kultury, a kto o tym (niechlujnie, niedbale, boleśnie, arogancko i narcystycznie) zapomina – ten po prostu – wyginie.
4.
Trudno teraz uczynić elegancki zwrot czy nawrot ku ścisłej treści eseju ale może uda tak, że właśnie epoka Socjalizmu urodziła Polsce – wielu wybitnych synów. To polscy jazzmani i królowe mikrofonu – zawojowali świat jedynie swoją muzyką, wyrazem – nie wartości monety lecz szczególnej wrażliwości ich autorów. Słynne jest polskie kino tzw. Niepokoju – krytyczne społecznie (Andrzeja Wajdy, Krzystofa Kieślowskiego), tak jak i polski rysunek czy plakat. To polskie aktorki i polscy aktorzy wystawiani i niezwykle cenieni są na scenach światowych (np. znany jako min. francuski Robespierre – A.Seweryn). To twarze Polaków (jak Daniela Olbrychskiego w Trylogii, reż. Jerzego Hoffmana czy Jerzego Zelnika w Faraonie, reż. Jerzego Kawalerowicza) znają ekrany wszystkich ekranów, łącznie z nominacjami do wielu prestiżowych nagród w Berlinie, Cannes czy ukoronowane statuetką Oscara.
Wymieńmy niektóre nazwiska, tylko z lat 1942-1989 – Leopold Stokowski, Bronisław Kaper, Zbigniew Rybczyński, Jerzy Antczak, Andrzej Wajda, Roman Polański, Jerzy Kawalerowicz, Jerzy Hoffman, Jerzy Antczak, Agnieszka Holland. Kontynuują ich pracę Allan Starski, Janusz Kamiński, Ewa Braun, Sławomir Idziak, Sławomir Fabicki, Paweł Edelman, Tomasz Bagiński, Andrzej Celiński, Hanna Polak i Anna Biedrzycka-Sheppard oraz (symbolicznie) ich dzieci, w wyjątkowych obrazach i retrospekcjach z Idy, Zimnej Wojny, Chłopów albo w przerażającym źwierciadle, unijnie wykładanej równości i sprawiedliwiedliwości w Zielonej Granicy. Po dzisiaj to też polscy styliści, architekci i matematycy zbierają nagrody i laury oraz międzynarodowe uznanie, słynne są polskie szkoły logiki i prawa.
Grzmi zatem u nas na Wschodzie, nie system lecz człowiek – wyrażający dziełem i słowem, tak w fizyce jak i w literaturze np. w poezji, dramacie, teatrze i komedii.
Wzruszające są eseje Ryszarda Kapuścińskiego, który opisuje walkę ludzi o nowy ład w Afryce, walki zawsze przegranej z pieniędzmi i koncernami nabitymi kapitałem, niezapomniane bo wnikające do sedna sensu bycia człowiekiem są filmy Krzysztofa Kieślowskiego. Tylko z dzieciństwa przeżytego, w podobno biednym Socjaliźmie – mamy bogactwo tylu polskich noblistów jak Wisława Szymborska (ur 1923, Nobel 1996), Lech Wałęsa (ur. 1943, Nobel 1983), Czesław Milosz (ur 1911, Nobel 1980), Olga Tokarczuk (ur. 1962, Nobel 1918). W socjalistycznym przecież z gruntu Pozytywiźmie – tworzą Maria Skłodowska (1867-1934, Nobel 1903 i 1911) Henryk Sienkiewicz (1846-1925, Nobel 1905), Stefan Żeromski (1864-1925, 4 razy nominowany do Nagrody Nobla, w 1921, 1922, 1923, 1924) czy Władysław Reymont (1867-1925, Nobel 1924 za Chłopów), może Państwo wiedzą, że przegrał z nim w nominacjach noblowskich – Tomasz Mann (1929 Buddenbrooks).
Przypomnijmy, że o włos od Nobla znaleźli obok Żeromskiego – Eliza Orzeszkowa (1905), Maria Dąbrowska (1939, nominowana 5x, w 1957 roku, przegrywając z Albertem Camus, też w latach 1957, 1958, 1965), Tadeusz Zieliński, Szalom Asz (1946 i 1947), Leopold Staff (1950 przegrywając z Bertrand Russellem), Jan Parandowski (1957, 1959), Jarosław Iwaszkiewicz (5 razy nominowany w latach 1957, 1963, 1965, 1966, 1969), Witold Gombrowicz 4 razy nominowany, przegrał z Samuelem Beckettem), Jerzy Andrzejewski (2 razy nominowany, w 1968 i w 1969), Kazimierz Wierzyński, Zbigniew Herbert, Tadeusz Różewicz (nominowany w roku 1968 i 1973, przegrał z Isaac Singerem), Sławomir Mrożek (1972). A lekarze..?
Kto dokonał próby transplantacji serca w Łodzi, w 1969 r (pierwsza światowa transplantacja w roku 1967 w RPA), a potem w podkatowickim Zabrzu jak nie Polacy (Zbigniew Religa, Jan Moll, Antoni Dziatkowiak, Kazimierz Rybiński).
:::::::::::::::::::::::::
W ostatecznym rozrachunku, tego tak bardzo sprawnie kalkulującego Zachodu, niezwykle precyzyjnie wyceniającego tak samego człowieka, jak i jego cenę – mierzoną wyłącznie sukcesem, a ten obliczany siłą wpływów i grubością portfela jego właściciela – nie wszystko okazuje jednak jego wyłączną zasługą.
Poza powyższym, nie wszyscy przecież zamieszkujący dzisiejsze Niemcy, Francję, Wielką Brytanię czy obie Ameryki – badacze, naukowcy, politycy, literaci, dziennikarze, lekarze, inżynierowie, architekci, artyści, muzycy, sportowcy – są tamtejszych korzeni. Granice polityczne, przesuwają i są przesuwane jakby magiczną i tragiczną ręką, kapryśnie igrającego ze światem losu ale nigdy nie są linią markującą talent człowieka i jego pasje, pracę i zaangażowanie. Autorzy książki „Nasi Nobliści” (Pilch Maria, Pilch Przemysław, MUZA SA, Warszawa 2020), wskazują przykładowo na aż 56 laureatów „polskiego” pochodzenia, osób niestety praktycznie anonimowych ale na pewno ze wszystkich ziem i kultur.
Unijna, a zatem zachodnioeuropejska dyscyplina (wojskowej Unii Zachodniej z 1948 roku i układu paryskiego z 1954 roku, rozwiązane decyzją państw członkowskich 2010 traktatem lizbońskim), tak pragmatycznie kalkulująca człowieka i człowiekiem – sprawdza rachunkiem ale niestety strat w ludziach, jak w Hiszpanii, w Walencji, którą dopiero co – zalał iście biblijny Potop. Na budowę zbiornika retencyjnego trzeba by przeznaczyć 14 mln euro i to nie swoich środków (co oczywiste) lecz z Brukseli. Miasto wybrało chytrze i wydało 17 milionow na – karnawał (Fallas). Przyczynić to się miało do reklamy Walencji w Europie i świecie, jako miejsca wesołego, nowoczesnego, a nawet zielonego, ponieważ kolejnym projektem unijnym miała być (planowana) nagroda dla najbardziej ekologicznego miasta w Unii.
Tymczasem w 20 minut po wylaniu, suchego przez lata koryta rzeki – po ulicach pływały opuchnięte wodą zwłoki setek osób. Te osoby – mamy, dzieci, ojcowie, pracownicy wielu sklepów, warsztatów, salonów sprzedaży, stacji benzynowych, przewoźnicy, dostawcy, kierowcy tirów, motorniczy metra czy autobusów, przedsiębiorcy, biznesmeni, handlowcy, uczniowie, nauczyciele, przedszkolanki, spacerujący emeryci oraz turyści, jak co dzień wracali właśnie z pracy do domu, ze szkoły, z zakupów. Wielu umarło, tak jak stało, siedziało i jechało swoimi autami, ponieważ w ułamku sekund, porwała i zalała ich żółta masa błota, przepędzonego z ogromną prędkością przez miasto siłą tsunami, jednak mokrego i wściekłego też nieokiełznanym wiatrem huraganu, toczonego z drzew, ich gałęzi, korzeni i glonów, które złośliwie i bez sensu, bez namysłu i bez litości – zabierały ze sobą wszystko i wszystkich napotkanych po drodze. Ludzie i przedmioty, zsuwali jak zabawki w nicość śmierci, z wachlowanego nieodpowiedzialnie przez szalone dziecko (fatum) dywanu, bawiącego katastrofą i wykrzywionego w strasznym śmiechu Jokera, aż nastała cisza, cisza grozy, a woda tak jak naszła miasto, tak zniknęła, nie wiadomo za co, po co ani dlaczego.
Odtąd panuje w mieście – milczenie.
Nikt nie poczuwa do odpowiedzialności, nikt jednak nie poinformował mieszkańców o zbliżającym w meteorologicznym rytmie wiatru i wody – końcu świata. Zyjemy jednak nie w ciemnościach Egiptu epoki Faraonów lecz w XXI wieku i niebie pełnym satelitów (w Walencji od miesięcy uszkodzonych, o czym podobno nikt nie wiedział aby zechcieć to zmienić). A przecież już Fenicjanie, Babilończycy i Grecy, potrafili przewidzieć i wyjaśnić dynamikę wielu fenomenów (zawsze nieobliczalnej) przyrody. Nadciągający nad miasto huragan, nie był zatem i tym razem czystą katastrofą w sensie działania sił wyższych, np. zemstą niebios w ucieleśnieniu Zeusa czy Hery lecz zjawiskiem oczywiście przewidywalnym, znanym zresztą i samym Walencjańczykom od zarania ich dziejów (cyklicznych tu powodzi, które pochłonęły już wiele możliwych do uratowania istnień ludzkich, przy odrobinie chociaż dobrej woli współpracy – inżyniera, architekta i przepychającego akurat projekt tamy, mądrego polityka).
I w tym roku nadciągający cyklon był (byłby) widoczny (nawet jak nieunikniony), na zdjęciach satelitarnych, i tym razem brawurowo zignorowanych przez lokalnych polityków. W całym mieście, jeszcze o godzinie 17:00, odbywały w wielu szkołach zajęcia (bez elektryczności, bez telekomunikacji i bez zezwolenia na zabranie dzieci do domów), sprzedawcy w sklepach, dalej musieli nakłaniać swoje i zaraz żywiołu ofiary, ku dokonaniu kolejnych, już listopadowych zakupów i mało który przedsiębiorca odważnie lecz samowolnie, zdecydował jednak wysłać swoich pracowników, natychmiast do domu.
Tak piękna Walencja, krok po kroku zsuwała w bliską przepaść nieszczęścia, mimo że pewna Pani Minister z Madrytu, już o 8:00 rano tego dnia, zdecydowanie odwołała swoją podróż służbową w stronę nawałnicy, ponieważ zawczasu otrzymała informacje z licznych serwisów (i wcale nie z „secret service” jego majestatu króla), o nadciągającej na teren tuż obok – katastrofie.
Nie jest też dzisiaj żadną tajemnicą, że Prezydent całej Prowincji, spędził tego dnia ponad 3 kluczowe godziny na prywatnym lunchu (obiedzie) z pewnie miłą Panią Dziennikarz i tak poświęcił akurat tej sprawie, że przez kilka godzin nie odbierał od nikogo ze służb ratowniczych (publicznych), żadnych telefonów.
Miasto – poniosła zatem w ciągu 20 minut twarda ściana mętnej wody, kosztującej życia noworodków, maleństw, małych dziewczynek, nastolatek, ich mam, babć, rodzin i ich rodzin, tak samo jak mętna jest postprawda w postrzeczywistości postnowoczesności oraz niedorzeczne i post mortum tłumaczenie i niestety już post factum usprawiedliwianie niepotrzebnej śmierci tylu zaskoczonych tą śmiercią, najbardziej przypadkowo losem – wytypowanych ku niej osób. Publicznym mediom, zezwolono na informację o tylko 200 (około dwustu) zmarłych, ponieważ tylko tyle zeskładowano w hali Targów zwłok, znalezionych często, dopiero podczas okrutnie bolesnych kolejnych dni po wichurze, przez absolutnie przypadkowych ludzi. I, żadna służba (ani wojskowa ani policji ani strażaków, tu zawodowych urządników państwowych), nie otrzymała tego dnia żadnego zezwolenia na humanitarną pomoc podczas, w trakcie i po katastrofie, nawet jak dosłownie na obrzeżach miasta, w sąsiedniej wsi, stacjonuje od dekad – ogromna (i w co) jednostka NATO.
Mowa jest o mediach publicznych ale i przekaz prywatny uprzejmie milczy o ofiarach, finansowany i sponsorowany, finansujący i sponsorujący tak politykę jak i biznes, tak prywatny jak państwowy, a zatem niezainteresowany interesem na już Zmarłych.
Rachunek duszy, dusz i euro musi się nawet w takiej unii, unii życia z żywiołem, jak bilans aktywu i pasywu – czynnika środowiskowego, ekonomicznego, a dopiero w nim czynnika, elementu „ludzkiego”, do gorzkiego końca takiego świata i realu rzeczywistości, w której przyszło nam żyć – zgadzać.
Teraz Walencja czeka na wycenę strat, spowodowanych przez nawałnicę też ludzkiej bezmyślności, a nie tylko PRZEWIDYWALNEGO jednak jako taki żywiołu przyrody. Już Tales z Miletu potrafił bowiem zaobserwować nachodzące (jako wtedy nieludzkie plagi) zjawiska, np. na podstawie zachowania zwierząt i na podstawie tego, przewidzieć wybuch wulkanu czy trzęsienie Ziemi (wiek VII pne), sugerując też ludziom natychmiastowe opuszczenie ich siedlisk. Również wizyrowie Faraonów szybko pojęli działanie zjawisk, powtarzających rytmicznie (acz rzadko) zaćmień ciał na niebie i wykorzystywali je sprawnie politycznie, dla wzmocnienia pozycji swego zwierzchnika, wtedy – Słońca.
Do 14 milionów euro, niezainwestowanych w zbiorniki retencyjne, konieczne na lokalnych terenach zalewowych rzek, spływających przez Walencję co roku (każdego roku) jesienią, z wyżynnych okolic niemal całej Hiszpanii; do kosztu ludzkich osiedli, uparcie albo perfidnie budowanych na wysokości plus minus zero metra, nad poziomem morza Sródziemnego (Walencja leży na poziomie 0 m. npm.) – trzeba zatem teraz odważnie dodać kolejne trzy zera, co daje jakieś 14 tysięcy milionów euro. To już są chyba biliony ale tak jak i autor, też Hiszpan wcale nie musi ich liczyć (umieć policzyć), ponieważ za straty zapłaci i tak Unia czyli na przykład Szwed i Polak.
W Walencji, nikt nie podejmuje jedynie słusznej decyzji aby móc na czas uratować ludzi (przed śmiercią), ponieważ każdy ogląda na każdego, na drugiego, na innego, na kolejnego, byle nie traktując jako odpowiedzialnego – samego siebie. Przepisy prawne, potwierdzają tak absurdalne luki w braku politycznej oraz karnej odpowiedzialności człowieka za własne czyny oraz za bezczynność – zarządzających ludźmi ludzi czyli polityków. Dopiero po nieodwracalnym w straty czasie, zaczyna się zupełne bezsensowne rozliczanie, podczas gdy matki, ojcowie, ich dzieci i zupełnie przypadkowe osoby, tego przewidzialnego przecież kataklizmu nikt już nie uratuje, ponieważ i tak już nie żyją.
Trzeba zatem te rozmyślania o wschodzie i zachodzie, północy i południu Europy, tak podsumować, że nikt z obecnie politykujących, nie wchodzi i nie miesza do jej polityki z poczucia porządności i odpowiedzialności, w trosce o życie sąsiada ale pewnie po to, aby zrobić samemu dobry interes. I Europa z jej unią (interesów) to teraz – taki dobry interes.
Dlatego tyle politykujących osób, wydaje w Unii i Brukseli tym interesem zainteresowanych?
Ale – unia narodów, unia kontynentu, Unia Europejska to przecież pytanie o człowieka .. !
Jakiej Europy pragnęliśmy, my – jej udziałowcy, projektanci, marzyciele i wykonawcy czy takiej, w jakiej (podzieleni na podkomisje, departamenty, branże i sektory) żyjemy… ?
Czy zatem „system” faktycznie się zmienił czy może jednak „człowiek” nie zmienia. Jest, jaki jest od milionów lat i sobie we wszystkich warunkach (jakoś) radzi, a radzi bo musi, a musi jak chce przeżyć. Tyle że dzisiaj, radzi sobie nieco lepiej albo po prostu inaczej niż wczoraj. I taka konkluzja, odpowiadałaby na pytanie, jakie dopiero co zadaliśmy (koledze, o Prawo Rzymskie). I dlaczego nie zaczął opowieści o człowieku, np. od starogreckiego POLIS.
Być może to wszystko jedno, jakie obowiązuje prawo w „systemie” – czy Rzymskie czy Unii Europejskiej. Z gruntu jesteśmy istnieniami społecznymi i zwierzętami terytorialnymi czyli nigdzie nie jesteśmy sami (ani w transcendencji przestrzeni) lecz w grupie i z grupą – a zatem to z nią i w niej układamy (bo musimy). O swoje walczymy, sobie wyrywamy po kawałku, każdy coś dla siebie, ponieważ też żyjemy, a zatem jemy, pijemy śpimy – organizujemy. Też Prawo Rzymskie, jest niczym innym jak organizacją pewnego układu, jakiegoś porządku – systemu, a system to już „system” i JEGO prawa, jego prawo, w sensie prawny przepis (obowiązujący w systemie – każdego).
A zatem to pewnie wszystko jedno, jakie to Imperium, jaki „system” czy Cesarstwo Rzymskie czy system PRL-u, układ paryski, lizboński czy Brukseli. Najważniejsze jest to, że i odpowiedzialność nie jest konkretnie kogoś (czyjaś) lecz też lewituje w tym systemie, w takim udającym prawość – porządku (układzie) rzeczy – i zawsze (wygodnie dla żołnierzy wykonujących jedynie polecenia) – pozostaje (bezkarnie) rozmyta. Jeżeli każdy uważa, że robi to, co musi, a musi, gdyż należy do zawsze (jakiegoś) systemu, układu, porządku GRUPY, kolektywu, ustroju – to obojętne jest jaki to system czy neoliberalizm, socjalizm czy komunizm albo kapitalizm.
Natomiast w Grecji i jej POLIS – wartością jest sam człowiek i autonomia tego człowieka oraz związana z nim – odpowiedzialność, wkrótce po kantowsku wykładana jako zawsze osobista świadomość konsekwencji swoich postaw i czynów. U I.Kanta – człowieka wzmacnia i umacnia społeczna (ludzka, człowiecza, żeby nie powtarzać „człowieka”), świadomość tego, że to on sam – współuczestniczy i współodpowiada za świat w jakim żyje. To MOJA własna wolna wola (nigdy dowolna samowola), świadomie wyrażona – jest zgodą na świat, w jakim żyję – współuczestnicząc. To jest zatem też moja własna (świadoma i autonomiczna) decyzja, jakim jestem człowiekiem – w, poza i bez systemu.
Zawsze należy zatem, jak się wydaje – zacząć przemianę świata – od samego siebie.
Grudzień, 2024
…………………………………………………
Valencia