SZCZĘŚCIE
I oto stała na miękkim, rozgrzanym szczycie barchanu w kształcie półksiężyca jak na grzbiecie gigantycznego walenia, który zanurzył głowę w fali z piasku. Wzgórza wydm płynęły złocistym nurtem aż po siniejący we mgle horyzont. Wydawało się, że to bezszumna, pokonana w lokalnej walce sił natury woda odwróciła się do góry dnem i ukazywała je teraz w całej krasie.
Nie do wiary, że jeszcze trzy doby wstecz patrzyła przez balkonowe szyby swego mieszkania na słotny portret środkowoeuropejskiej, bezlistnej już jesieni, w której dojrzewały melancholie, skraplały się gorycze i wzbierały ciche tragedie (te prawdziwe rozgrywają się z milczeniu, krzykliwe, namiętne wyładowują się jak burza), niczym ta, w której brała udział, zamykając za sobą drzwi w nocnej ciszy tak głębokiej, jakby wokół nie było niczego, ani przedmiotów, ani miasta, ani kształtów, poza równym oddechem śpiącego mężczyzny. Opuszczała go na palcach, jedynie z podręcznym bagażem i sercem pośpiesznie tłoczącym krew.
– Ruszamy! – zawołał przez megafon przewodnik z czającą się w nadbrzuszu nadwagą i zrutyniałym spojrzeniem kogoś, kto przywykł nie spodziewać się niczego nadzwyczajnego. – Pora się zbierać, jeśli zamierzamy zdążyć na taniec.
Do tej chwili nie umiałaby sprecyzować, dlaczego spośród wielu możliwości oferowanych przez biuro podróży („Niech pani wyjedzie, niech pani odetchnie innym powietrzem”, zasugerował lekarz), instynktownie wybrała pustynię. Teraz mogłaby tu zostać, na indyjskim pustkowiu Thar, na tym półksiężycu, którego ramiona otwierały się w zgodzie z kierunkiem wiatru tak, że wydmowy korpus doganiał je po czasie, niby roztargniony podróżny odjeżdżający pociąg. Mogłaby wsłuchiwać się w tę nieogarnioną, powleczoną jakimś rozwlekłym, tęsknym żalem dal, gdzie wylegiwała się zasypana pamięć wieków. Mogłaby się w niej rozpierzchnąć.
Przewodnik ponaglał maruderów, w odległości kilkuset metrów powarkiwał już silnik autokaru. Ociągając się, pobrnęła w tamtą stronę – piasek pod stopami stawiał opór, chrzęścił i popiskiwał niczym przydeptywane zwierzątko. Dogoniła parę brytyjskich turystów ubranych w identyczne dresy i T-shirty dla zademonstrowania swej cielesnej i duchowej jedności, owej krótkotrwałej iluzji, co nie trwa dłużej niż wykrzywione karykaturalnie odbicie człowieka w gabinecie luster wesołego miasteczka, lecz póki łudzi, promieniuje energią rozswawolonych feromonów. „Jacy szczęśliwi, prawda?”, uśmiechano się, gdy owi Brytyjczycy pojawiali się w hotelowej jadalni z dłońmi splecionymi w taki sposób, że wyglądały na jedną.
Mijając ich w to pustynne popołudnie, przyśpieszyła kroku, by nie odczytali z jej spojrzenia przepowiedni, że to się skończy, ten spajający żar, że ten nieomal mistyczny płomień spłowieje, a jedność dwóch połówek rozpadnie się na oddzielność dwóch całości, z których wiele (dowodziły tego statystki rozwodów) potoczy się w rozbieżnym kierunku.
*
Ludzie w klimatyzowanym autokarze, oświetleni bijącym od wydm złotym blaskiem, przypominali figury ulepione z wilgotnego piasku, poddane już obłąkańczemu czarowi pustkowi. Podróż w inne miejsce, odrobinę na zachód, zabrała im dwie godziny. Rosło tu więcej roślin, jak okiem sięgnąć roiły się rzeźby z poskręcanych korzeni, karłowatych drzew i krzewów. Niedaleko parkingu rozstawiono biały namiot, w nim bar z napojami, opodal niewielki kwadratowy podest z desek, przy nim naczynie na datki. Wokół ustawiali się już turyści z drinkami. Od widnokręgu przywiewały się zwiastujące noc chłodne pasma, kobiety otulały się pledami, mężczyźni naciągali głębiej czapki z daszkiem, para Brytyjczyków sączyła przez słomkę napój z tej samej szklanki.
Wtedy, nie wiadomo skąd, nadjechała powgniatana tu i ówdzie, zakurzona terenówka. Zwinnie i szybko wymknęła się z niej czarnowłosa dziewczynka w mieniącym się stroju i objęła zgromadzonych obfitym naiwnym uśmiechem, jaki miewają ludzkie istoty, zanim odkryją oferowaną przez świat kolekcję masek. Po niej wyskoczyli grajkowie w turbanach i płóciennych szatach i, krzyżując nogi, usadowili się wzdłuż górnej linii podestu. Jednak oczy obecnych skupiły się na dziewczynce.
– Nie, to nie dziecko – szepnął ktoś w zdumieniu. Faktycznie, nadzwyczajna szczupłość jej ciała, nadająca wrażenie unoszenia się nad powierzchnią, pomniejszała rozwiniętą już kobiecość, ulokowaną w zalotnym spojrzeniu, w zarysie piersi, a nawet we wpiętej we włosy róży o mięsistych, rozchylających się płatkach. I ta dziecięcość, z której płynął ufny uśmiech, w połączeniu z ciałem gotowym do spełnień, naznaczała oczekiwanie na pierwszy taneczny ruch, na pierwszy muzyczny takt sakralnym rytem.
– Prawie nie jada – objaśnił rzeczowym tonem przewodnik, tak, jak przekazywał to setkom, może tysiącom turystów przedtem i jak powtórzy to następnym. – Jej właścicielowi zależy, żeby jak najdłużej nie dorosła. Ludzie płacą hojniej za taniec dziecka.
Noc zapadła raptownie – czarna kurtyna, za którą czmychnęło całe pustynne złoto. Można było wątpić, że istniało lub uwierzyć, że mimo wszystko jest, jak wątpi się albo wierzy w Boga. Gdy wystrzeliły blaskiem okalające namiot i podest lampki, ktoś fotografujący tę scenę ujrzałby podświetloną tratwę dryfującą w kosmicznych ciemnościach. Lecz tu, w zbliżeniu, wybrzmiewa dźwięk pungi, przypominającego grzechotkę instrumentu wiatru (ponieważ na pustkowiach również nazwy instrumentów bywają rzezane w poezji). Dziewczyna zastyga ze wzniesionymi ramionami, ale małe dzwonki wszyte w falbany jej czarnopomarańczowej sukni niecierpliwie podrygują w świetle i czają się do skoku. Już! Tancerka z energią potrząsa głową, twarz promienieje tym samym otwartym, niewinnym uśmiechem, ręce płynnym wężowatym ruchem, nie dotykając ciała, szkicują jego gibki kształt z góry na dół, z dołu do góry, biodra i brzuch wibrują w okrężnych obrotach – zdaje się, że to odrębne, rządzone własnymi regułami stworzenia. Instrument wiatru zmawia się z wysokim tembrem fujarki i grzmotliwym uderzeniem bębna – w rozkołysanych kolczykach dziewczyny koncentruje się ich duch. Podest drży, jakby rozgorączkowane podziemia napinały się, usiłując wytrysnąć na powierzchnię, by zobaczyć ten taniec, taniec o nazwie Kalbelia, dumny, odwieczny taniec zaklinaczy węży, wykonywany dla uczczenia każdej szczęśliwej chwili.
Turyści podrygują w rytmie narzuconym przez grajków, ich zachwyt wzmaga się wraz z tempem, w jakim dziewczyna przemierza podest, prężąc się i przekształcając swe ciało w zbiór triumfalnych, wabiących atomów, w żarliwy ruchomy ogień zwycięstwa nad wężowym jadem, w buńczuczną proklamację wolności – a naczynie napełnia się pieniędzmi, które zabierze właściciel tancerki w tym samym czasie, kiedy inni mężczyźni – posiadacze podobnych dziewcząt tańczących w rozsianych oazach pustkowi – z pojemników przy innych podestach też wygarną dolary i euro.
Tak, nie do wiary, że trzy doby wstecz wyglądała przez szyby w bloku śródmiejskiej dzielnicy, za którymi smęciła się europejska jesień, nieświadoma tej złotej pustyni ani jej sekretu: owych wyganianych przez matki z gniazd żeńskich piskląt (bo „za dużo gęb do wyżywienia”), sypiających na piasku pod poszyciem z wygasłych, jarzących się pradawnym światłem gwiazd, i zawłaszczanych przez mężczyzn, którzy zarabiają na ich tańcu.
Jak to jest nigdy nie zaznać dachu nad głową? – chciałaby zapytać dziewczynę-dziecko z różą we włosach, ale czy można zadać to pytanie komuś, kto nie wie, co to dach? Czy ślepy od urodzenia opisze zachód słońca, a głuchy odtworzy sonatę Księżycową Beethovena? Lekkość ciała i wydobywający się od wewnątrz uśmiech należały do nieznanego, rządzącego się własnymi prawami świata, tak hermetycznego, że wszelkie pytania wysyłane ze środkowoeuropejskiego kręgu rozpryskiwały się w drodze do celu z kruchością mydlanej bańki.
Nie wiedziała, jak długo trwał taniec dziewczyny-dziecka, prawdopodobnie nie wiedział tego nikt z obserwujących, bo czas rozpostarty nad pustynią zawiesił się w czerni nocy i w tym dziwnym rytmicznym transie – turyści wybudzali się z niego powoli, zrazu sygnalizując to pojedynczymi oklaskami, z każdą chwilą silniejszymi i głośniejszymi, aż po żarliwy aplauz. Ludzie parli do przodu, wyciągali ręce, pragnąc dotknąć a to dłoni, a to ramienia, a to podzwaniającego wciąż stroju tancerki, jakby upewniali się, że to nie zjawa ani wytwór sztucznej inteligencji, tylko istota z najprawdziwszej krwi i wypełnionych szpikiem kości.
Przyglądała się temu nieco z boku, intensywnie, patrzolubnie: kłaniającej się wdzięcznie dziewczynie-dziecku i tłumkowi entuzjastów – uśmiech dziewczyny ich błogosławił. Para obejmujących się Brytyjczyków stała najbliżej podestu, któreś z nich – mówili niemal jednocześnie – odezwało się nagle:
– Jak ci można pomóc, dziewczyno? Potrzeba ci czegoś?
Gwar ucichł. Czekano. I wtedy tancerka niedonośnym, lecz zdecydowanym głosem odrzekła: – Mam wszystko. – W ciepłym oświetleniu jej rysy okrągliły się i miękły, jednak drobna sylwetka wyprostowała się, zhardziała, upodobniona do roślin, które przystosowały się do życia na pustkowiach w wysokich temperaturach, braku wilgoci i szalonych wiatrach. Pokryte olejkiem eterycznym ramiona dziewczyny były jak lśniące i twarde liście piaskowych ziół. – Jestem spokojna i szczęśliwa. – Uwierzytelniła to wyznanie swym uśmiechem, tym wyrazem pełni szczęścia.
W zaległej ciszy ktoś zakasłał, ktoś pochylił głowę, w czyjejś podnoszonej do ust szklance brzęknęły kostki lodu. Brytyjczycy, jak na komendę, spojrzeli sobie w oczy.
W chwilę później zza namiotu wyłonił się mężczyzna w kefii, z silnym zarostem widocznym nawet w pomroce, a dziewczyna-dziecko, ujrzawszy go, skłoniła się widzom pożegnalnie i za nim poszła. Wkrótce charkot silnika terenówki podrapał ciemność i niebawem w niej zanikł.
Tej nocy w hotelu nie mogła zasnąć. Jawa zdawała się nieskończona jak kraina barchanowych wzniesień, jak odległość dzieląca ją od środkowoeuropejskiej jesieni. Przewracając się z boku na bok, opłakiwała dwa szczęścia: to brytyjskiej pary, które zdmuchnie czas, i to, którego czas nie pokona: wykute w niewoli szczęście tańczącej dziewczyny.
![](https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2019/08/sep1.png)
LABIRYNT
…dla Szymona…
– Chciałbyś, żebym zabrał cię na pogrzeb prababci Anieli? – zapytał ojciec.
Chłopiec ledwo ją znał. Pamiętał suchy dotyk jej dłoni i pierwsze w życiu pierogi, które jadł na niskim stoliku w pokoju świętym od naściennych wizerunków postaci z żółtobiałymi księżycami wokół czaszek (ojciec nazywał je trudnym słowem „aureole”). Postacie, nawet te bez uśmiechu, uśmiechały się do chłopca, ponieważ (o czym dowie się lata później) był dzieckiem z „Ody do dzieciństwa” Petera Handkego i jak ono czuł, że wszystko miało duszę, a dusze stanowiły jedność. Pamiętał też krótką odległość od mieszkania ze świętym pokojem do falistego morza, na którym, kołysząc się, spały białe ptaki, również należące do jedności, rozpostartej po horyzont i tam łączącej się z niebem. I wszystkie te wspomnienia były proste i jasne.
– Tak – odparł.
Ojciec powiedział, że za dwa dni polecą na pogrzeb samolotem. Przed zaśnięciem chłopiec spojrzał na okno, o które wspierało się cielsko nocy, i spotkał wyodrębnione z ciemności, zmatowiałe oczy prababki (lata później chłopiec pojmie, że ludzki wzrok wygasza żywioł czasu), patrzące tak, jakby usiłowały coś zobaczyć. „Gdzie ona jest, gdy już jej nie ma?”, pomyślał chłopiec, bo – jako dziecko z „Ody do dzieciństwa” Handkego – nie mógł sobie wyobrazić nicości.
Nazajutrz w pudle z materiałami do zabaw poszukał dwóch listewek. Na jednej grubym flamastrem narysował kanalikową plątaninę, to rozstających się, to przecinających szlaków. Ich krawędzie wzmocnił modeliną. W prawnym dolnym rogu umieścił metalową kulkę (pozostałość po kole z miniaturowej kolekcji najszybszych samochodów świata, jakimi chłopcy przemierzają makrokosmos podłogi). Drugą listewką zamknął konstrukcję, przytwierdził klejem.
– Co to jest? – zdumiał się ojciec.
– Labirynt – wyjaśnił. – Żeby prababcia, która nie wie, gdzie jest, znalazła drogę tam, gdzie ma być. Kuleczka jej pomoże.
Potem frunęli samolotem w asyście chmur przybierających kształty rozczochranych zwierzęcych i ludzkich głów.
Do grobu szło się pod górę, wydeptanymi przesmykami między drzewami i mogiłami, przywartymi do siebie niby skończona plansza puzzli. Odezwał się trębacz, duchowny odprawił modły, z otwartej groty grobu sączyła się wszechwieczna cisza Tajemnicy. Chłopiec trzymał labirynt w obydwu rękach. Patrzył, jak grabarz wsuwa urnę z prochami prababki w czeluść dołu, zerknął na ojca, ten przytaknął. – Proszę pana, czy mogę włożyć TAM mój labirynt? – zwrócił się do grabarza. Mężczyzna skinął głową. Dźwięki trąbki zawisały na gałęziach drzew jak czereśnie, gdy labirynt trafił do miejsca przeznaczenia, obok urny.
Wilgotne płatki szóstego, a może dziewiątego tego roku śniegu oblepiały twarz chłopca, co nie wywierało na nim wrażenia, gdyż był dzieckiem z „Ody do dzieciństwa” Petera Handkego, które czekało tylko na pierwszy śnieg. I zawsze będzie czekać.
![](https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2019/08/sep1.png)
LOLA
Zobaczyłem ją przez zabrudzone okno (tyle razy obiecywałem sobie, że je umyję, białoszary kamienny pył osadzał się na posadzce, marmurach, piaskowcach i granitach, przedostawał się do płuc i wywoływał kaszel). Poruszała się jak zwierzę porzucone w obcym terenie albo jak człowiek tracący ostrość widzenia, co upodabniało ją do Loli, gdy podniosła się z asfaltu i wodziła ostatnim wzrokiem po mojej twarzy, a potem urwała się z tej smyczy, jaką były moje oczy i mój krzyk. Przyśniła mi się rok po wypadku, bezźreniczna, mówiła, że jest w swojej beczce śmierci, takiej, w jakiej jej ojciec, którego nie mogła pamiętać, dokonywał kaskaderskich wyczynów, ujeżdżając stalowe rumaki i upajając się adrenaliną.
Ta kobieta szła wzdłuż cmentarnego muru od kościoła poprzez bramę wejściową, mijała rudą handlarkę preclami, następnie kwiaciarnię i zawracała jakieś sto metrów za nią. W ręce niosła białą różę.
– Lola! – chciałem zawołać w pierwszej chwili, odstawiłem frezarkę diamentową, którą wyprowadzałem z kantów obłość głazu, a on odpowiadał mi zimnym milczeniem skamieniałych wieków.
Kobieta z białą różą podążała teraz w stronę kościoła, by ponownie przestudiować przytwierdzone do fasady nekrologi. Później znów zatrzymała się przy straganiku z preclami i zagubionym wzrokiem wodziła po karawanach. Gdyby istniał czyściec, ta postać niepewna swych kroków, zawieruszona gdzieś między początkiem a końcem, najwyraźniej czegoś lub kogoś szukająca, byłaby jego ofiarą. W gruncie rzeczy czy wszyscy narodzeni i żyjący, brodzący po rozlewiskach istnienia, nie należymy do czyśćca rozpiętego na tkance czasu, który odmierza sekundy od wypędzenia nas z nicości do powrotu do owego tajemniczego TAM, być może (w sprawach metafizycznych niczego wykluczyć się nie da) skrywającego niebo lub piekło? Słowo „między” jest pierwotnym mieszkańcem wszelakich czyśćców świata.
Zimna obłość kamienia i spokrewniony z nim dotyk pleców matki Loli, zaraz po kąpieli w lodowatym jeziorze wcześnie rano wczesną wiosną. Igiełkowa rześkość leniwej bryzy rozsiewająca na naszych ciałach gęsią skórkę. Młode słońce szukające schronienia w zgięciach kolan i wnęce pach. Nieodległy zamaszysty trzepot skrzydeł pelikana.
– Mam córkę – oznajmiła tego popołudnia w rybackiej knajpie na krańcu bulwaru. Sączyliśmy białe wino. Dwa tłuste koty łasiły się do naszych łydek, licząc na resztki z talerza. Patrzyła na mnie wprost, wyzywająco, brązowo (ten sam kolor tęczówek miała Lola).
Jej wyznanie nie wstrząsnęło mną. Spodziewałem się go, choć wcześniej nie wspominała o dziecku. Było jak wywołanie do istnienia istniejącej już melodii. Później zastanawiałem się wielokrotnie, dlaczego tak się stało i znajdywałem tylko jedno wytłumaczenie: Lola i jej krótkie życie wplotło się w mój los, który od zarania musiał mościć sobie miejsce dla jej losu i który – jak długo będę żył – nie uwolni się od niej, na podobieństwo cienia, zawsze podążającego za swym materialnym stwórcą. (A co, jeśli to my, z krwi i kości, jesteśmy odbiciami cieni? Może to one nas stwarzają i wloką za sobą w jakiejś niepojętej mitrędze?).
Wtedy, w rybackiej tawernie, zadałem kilka zwyczajnych pytań: o wiek Loli, jej ojca, jej usposobienie itp., i każda odpowiedź na nie wydawała się oczekiwana, wpasowana w ów istniejący już scenariusz, w tę wywołaną z otchłani muzykę. I w tydzień potem, gdy ją poznałem, spojrzenie Loli, siedmioletniej, bystre zwarte spojrzenie ciemnych oczu też było znajome – jakbym to ja był jej ojcem, tym, który złamał sobie kark w beczce śmierci, zanim się urodziła.
– Zostaniesz moim tatą? – skłoniła lekko głowę oplecioną warkoczykami i przekrzywiła ją zawadiacko.
– Lola! – zestrofowała ją matka, a ja przytaknąłem niezdarnie, choć bez wahania, wewnątrz wznoszącej się melodii.
Słoneczne światło obnażyło fakturę kamiennej bryły, tę pajęczą siatkę drobniutkich, finezyjnych żyłek, tego systemu nerwowego głazu, snującego własną opowieść o czasie, co się zamienił w kamień. Miałem tę bryłę przekształcić – na zlecenie proboszcza z nowego kościoła w naszej dzielnicy na obrzeżach miasta – w oblicze Piety. Zaproponował mi to latem, kiedy przyozdabiałem przydomowy ogród formami rzeźbiarskimi własnej roboty, sporządzanymi z odłupków pozostałych po obróbce nagrobnych płyt. Zajechał pod płot swoim czarnym audi i zapalił fajkę – wszyscy wiedzieli o jego zamiłowaniu do aromatycznego tytoniu. Patrzył wyczekująco.
– Jestem amatorem – odparłem. – Nie kończyłem akademii artystycznej.
– Niepotrzebne mi dyplomy – pyknął dymem, roześmiał się zamaszyście, pewny swego. Miał opinię obrotnego przedsiębiorcy, ugrywał, co chciał, kościół z plebanią postawił w rok, najpewniej wykombinował, że amatorowi zapłaci mniej.
Krygowałem się jeszcze, jednak wizja wyłuskiwania z kamienia treści kusiła. Dziś wiem, że nie mogłem tego uniknąć – wywołana melodia należała do całej kompozycji zdarzeń, które wsysając nas w swoją orbitę, musiały się wyrzeźbić, byliśmy ich narzędziem, jak dłuto jest narzędziem kształtowania bryły. Podskórnie czułem drżenie mięśni wywołane przez brzemię czekającego mnie wyzwania. Coś podobnego przytrafia się czasem we śnie, w którym nie ma odwrotu od śnionej fabuły i pozostaje jedynie bierne podporządkowanie się jej sekwencjom.
Kobieta z białą różą znów zatrzymała się przy straganiku z preclami. Ruda handlarka gestykulowała żywo, wędrując ręką to w lewo, to w prawo, to przed siebie, na ulicę z karawanami. Raptem przeszyła mnie myśl, że zabłąkana kobieta mogła być Lolą w dorosłości, której nie dane jej było osiągnąć, że los, niepogodzony z jej śmiercią, wykreował jej dojrzałość z ładunku energetycznego, jaki pozostał w przestrzeni, gdy wykreślono ją z urzędowego rejestru żywych. W radiu ustawionym na półce między pojemnikami z gliną, rozpuszczalnikiem i barwnikami znany aktor śpiewał:
Jesień obnaża melancholię
która nagie piersi
osłania szatą wspomnienia.
Gdzie zawiedzie mnie jej oddech uwity z półcienia,
czy dotyk tam wciąż żywy,
czy błądzi po martwych sklepieniach
ciała w ten czas
słodkawej goryczy.
Zorientowałem się wtedy, że gorącość, jaka zawładnęła moją twarzą i piekła w oczodołach, to wzrost temperatury ciała – miałem gorączkę, stąd wrażenie drgania mięśni, przeniesione z tamtej chwili decyzji, że tak, podejmę próbę wyrzeźbienia Piety, rozpaczy z kamienia. (Czyż rozpacz nie przyjmuje często postaci skamienienia? Owego obezwładniającego uczucia paraliżu, bezruchu, odcięcia od układu krążenia?). Proboszcz palący fajkę przyrządzał dwie pieczenie na jednym ogniu: wiedział, że zapłaci mi, prostemu kamieniarzowi z warsztatu przy starym cmentarzu, mniej niż artyście z naukowym tytułem i wiedział, że poznałem już rozpacz, zdążyłem wpaść w jej wnyki i nie miałem mocy odgryźć sobie sumienia, żeby od niej uciec. Nie kupował więc kota w worku. Możliwe, że gdyby nie Lola, niewiele bym wiedział o przepastnej rozpiętości cierpienia. Bo nic na to nie wskazywało, gdy siedmioletnie dziecko włożyło swoją cherlawą dłoń w moją, szorstką, gruboskórną, ze słowami: – To fajnie. Jesteś moim tatą. Powiem w szkole.
Zamieszkaliśmy u mnie, w drewnianym domu na peryferiach miasta, który przypadł mi w spadku po babce. Niegdyś na tutejszych chaszczach kończył się uporządkowany świat i zaczynał niezgłębiony wszechświat chaosu, z rozpasaną bujnością, bezwstydnym rozkwitem, dziką płodnością. Lubiłem obrzeża za ich nieuczesaną estetykę i ducha niepokory, kiedy usiłowałem wprowadzić w przydomowym ogrodzie jakiś ład, potrzebny wszelkim siedliskom, w których zamieszkują kobiety. Ale matka Loli i ja czerpaliśmy hojnie z nieokrzesanej zmysłowości pogranicza. Prześcieradła naszego łóżka przypominały wzburzoną wodę, odciskały kształty naszych ciał i częstotliwość przyśpieszonych oddechów. W ciepłe miesiące siadywaliśmy na ganku w rozchełstanej bieliźnie, piliśmy lemoniadę i jedliśmy lody. Lola bawiła się w ogrodzie, od czasu do czasu zerkając w naszą stronę, jakby chciała się upewnić, że nie zniknęliśmy, a my odmachiwaliśmy jej z uśmiechem, jakbyśmy deklarowali, że nie znikniemy. I to ona zniknęła, ona, kilkuletnia dziewczynka o brązowych oczach, by teraz, nie strzepując do końca snu, w jakim była pogrążona, błąkać się wzdłuż cmentarnego muru z białą różą.
Przyłożyłem zimną dłoń do czoła – parzyło. Złapałem jeden z tych jesiennych wirusów, nieżywych złoczyńców, które przeczołgują się po organizmach z zachłannym, wyrafinowanym żądaniem podboju żywych tkanek…Już po zniknięciu Loli wyczytałem w księdze podróżnej Herodota, że starożytne ludy lękały się długotrwałego szczęścia. Wierzyły, że niby pogodne dni burzowe chmury ściąga ono nieszczęście, i baczyły, by nie zatracić się w pomyślności, nie sprowokować gniewu losu. Matka Loli i ja trwaliśmy w bezrozumnym stanie błogości, w futerale zuchwałej eudajmonii – czy nie zasłużyliśmy sobie na pech? Czy tragedie trapiące człowieka nie są refleksem braku powściągliwości w sztuce obcowania ze szczęściem? (Los nie jest ślepy, ma psi węch, którym tropi nadużycia w czerpaniu z zasobów szczęśliwości).
Sądny dzień wstał przejrzysty, wczesnowrześniowy, z łagodnym miodowym światłem – perfekcyjna oprawa dla kolejnej doby błogostanu. W kuchni grało radio, Lola podskakiwała do rytmicznej piosenki, jej matka parzyła kawę, do kubka córki nalała kakao. Normalnie. (Szczęście jest normalnością, niesłusznie szuka się go na wysokich diapazonach, to faktyczne szczęście do pozazdroszczenia karmi się szarą godziną).
– Lola, kończ kanapkę i umyj zęby, szybciutko! – ponaglała ją matka. Raz po raz odgarniała kosmyk włosów opadający na rzęsy, czyniła to płynnym, obłym ruchem, jak Chińczycy tańczący w parkach Tai-Chi. – Spóźnisz się do szkoły.
Zerknąłem na zegarek. Była siódma trzydzieści. Czas jeszcze biegł, ale już zwalniał, rozwlekał się, to dlatego wszystkie sceny tamtego dnia odtwarzają się w zwolnionym tempie. – Zdążymy – uspokoiłem.
Zwykle o siódmej trzydzieści siedem odpalałem silnik renówki, a Lola z impetem zatrzaskiwała tylne drzwi auta.
Do szkoły jechało się trzynaście minut. Dojechaliśmy w dwanaście i pół.
Szkoła, jakich wiele, otynkowany na biało piętrowy prostopadłościan z czerwoną tabliczką z białymi literami, stała w odległości czterech metrów od jezdni, ruchliwej, dwupasmowej. Od ulicy zabezpieczona metalowymi barierkami. Podjeżdżałem na parking po przeciwnej stronie i podprowadzałem Lolę pod bramę.
Tamtego krystalicznego dnia miejsca postojowe były zajęte. Miałem szansę wsunąć się w przesmyk między dwoma autami pośrodku szeregu, ale Lola, wysiadając, nie mogłaby otworzyć drzwi.
– Wyskakuj i poczekaj, aż zaparkuję – rzuciłem przez ramię. Lola wgapiała się w komórkę, miała ją od niedawna, pierwszy i ostatni smartfon w jej niedokończonym życiu. Ostatni obraz żywej, zdrowej Loli z głową pochyloną nad różowym prostokątem oferującym wirtualną nierzeczywistość.
Wszystko, co zdarzyło się wtedy, należy do czasu teraźniejszego, nie mieści się w etykiecie „przeszłość”. Czas teraźniejszy-dokonany – sprzeczność, którą można opisać fenomen wywoływania do istnienia już istniejącej melodii, słyszalną w kamieniu, z którego miałem wydobyć ból, ale też w kobiecie z białą różą i handlarce preclami, w spojeniach cmentarnego muru, w spokojnym świetle blednącego z wolna dnia. Tak, zdarzenia, które nie tworzą blizn, wciąż namnażają się w żywej krwi.
*
Wyłączyłem silnik, odpiąłem pas i – ostrożnie, by nie zarysować samochodu obok – wysunąłem się z renówki. Reszta zadziała się w mgnieniu oka, które nie dojrzało Loli tam, gdzie powinna stać, tuż przy przedniej masce samochodu. Jej nieobecność krzyknęła. Przez ułamek sekundy przygważdża mnie ten krzyk, następnie zdaję sobie sprawę, że tnie na skrawki płonące powietrze. Ceglasta czerwień przed oczami, gdy niemal pośrodku ulicy dostrzegają skuloną Lolę, kłębek Loli uwity dwa metry od samochodu dostawczego z malunkiem wesołych, soczystych warzyw. Ktoś biegnie z naprzeciwka, ktoś się nad nią pochyla. Moje kroki obrasta ciężar głazów, które wyprowadzałem na cmentarze, chciałbym frunąć, żeby być już przy niej, a ciągnę nogi z wysiłkiem Syzyfa, stuletniego starca, niedojdy, wreszcie (trwa to w swoim czasie) pochylam się nad nią, nad jej zabłąkanymi, szykującymi się do odlotu oczami, z niewinnym wyrazem dziecięcego zdumienia. Chcę ją wziąć na ręce, zabrać jak najdalej od tego miejsca, lecz czyjeś ręce nie pozwalają mi na to. Sygnał karetki wrzynający się w tło, wokół coraz więcej czyichś nóg i rąk, poszeptywań i lamentów. Słowo „reanimacja” wylewające się z czyichś ust, a potem (w swoim czasie) cisza. Świdrująca, niepodzielna. Słyszę w niej czyjś płacz – łka, zachłystując się, dziewczynka, szkolna koleżanka Loli, często u nas bywała, wtulona w sukienkę opiekunki: – Ja tylko zawołałam Lolę, ja tylko chciałam pokazać jej moje nowe pokemony…
Ktoś powiadomił matkę Loli. Trzęsła się, ach, jak ona się trzęsła! Medyk dał jej zastrzyk, po którym drgawki ustąpiły tak, że przypominała manekin. Jedynie jej wzrok żył i przesuwał się po twarzach zebranego tłumku, aż odnalazł moją. W tej sekundzie wyraz „my” rozpadł się na odrębne „ja” i „ty” – nie było już nas. Później wielokrotnie rozmyślałem o emocjonalnym fenomenie, jakim jest zdolność do błyskawicznej rozdzielności kobiety i mężczyzny, którzy tworzyli, niekiedy przez długie lata, intymną wspólnotę. Ktoś najbliższy NAGLE staje się wrogiem, bez możliwości powrotu do stanu minionego. Obcość unicestwia poufność. W tamtej chwili zrozumiałem, że bez względu na to, ile razy bym powtarzał „To był wypadek”, dla matki Loli pozostanę winnym śmierci jej dziecka, a ona dla mnie oskarżycielką, karmicielką poczucia winy. Pojąłem, że nie uleczą nas dni mijające. Odtąd prześcieradła w naszej sypialni będą płaskie.
*
Zmierzchało. Handlarka preclami zwinęła kramik, kobieta z różą rozpłynęła się w mroku, właściciel kwiaciarni ładował do pickupa skrzynie z roślinami, rozbłysły uliczne latarnie. W świetle najbliższej kamień, który obrabiałem, przyjął koloryt kości słoniowej. Na moim czole skraplał się pot. Kamień naprzeciwko mnie milczał z niewzruszoną, wyzywającą obojętnością władcy, izolował mnie od swojej tajemnicy. Otworzyłem szkicownik, zapisałem narastające we mnie słowa:
System krążenia kamieni istnieje
Poza przestrzenią i czasem bo kamień
Żyje dogłębnie inaczej.
Życie wewnętrzne kamieni przyjmuje
Postawę mędrca co przywędrował na rozstaje
Dróg by zaszczepić im zdolność wyboru
Życie wewnętrzne kamieni przygarnia
Frasunek przydrożnego krzyża którego
Nie zauważył zdesperowany przechodzień.
W życiu wewnętrznym kamieni mości się
Skondensowane świadectwo stuleci
I jednej łzy opadłej na głaz z oczu
Przygodnego wędrowca podczas chronicznej
Wspinaczki przed samotnością.
Gorączka nie ustępowała. Słowa staczały się po kartce jak kamienie ze zbocza. Naraz owładnął mną strach, że niczego nie zrozumiem i mój kamień pozostanie niemy. W podręcznej apteczce znalazłem coś na infekcję. Wzdragałem się na myśl o powrocie do domu w wyludnionej ciemności, rozłożyłem – jak często, gdy miałem pilną robotę – łóżko polowe, po czubek głowy przykryłem się kocem. Zapadłem w płytki sen, w którym kobieta z białą różą frunęła nad cmentarnym murem, niesiona prądem powietrznym krążyła niby drapieżnik wypatrujący zdobyczy (kogo lub czego szukała?), raz była matką Loli, raz Lolą, kiedy indziej niezidentyfikowaną, lecz jakoś znajomą postacią, a biały kwiat z oddali wyglądał jak czarna kropka.
Ocknąłem się o świcie, spocony i bez sił. Kamień spowijało matowe światło, wysnute z granic nocy, i utworzyło między nami przesłonę. Musiałem doczekać, aż zmyje ją fala świeżej jasności, która obnaży mapę subtelnych, użyłkowanych wgłębień i wypukłości.
Umyłem twarz w umywalce na zapleczu, zaparzyłem kawę. Handlarka preclami krzątała się już wokół straganika, jej precyzyjne, konkretne ruchy nie pozostawiały wątpliwości, że tak trzeba, tak, a nie inaczej, by ten mikroskopijny sklepik na długo zakotwiczył pod cmentarnym murem, nie rozproszył się w pyle wszechświata. Ogarnęło mnie przemożne pragnienie, żeby i moje gesty w kontakcie z kamieniem cechowało to samo znawstwo, ta sama akuratność, dzięki którym moja praca nabierze sensu i nie zginie w magmie chaosu.
Sięgnąłem po dłuto i młotek. Dłuto jest pędzlem rzeźbiarza, translatorem jego zamysłu. Przed laty, kiedy zaczynałem przygodę z kamieniem, te dwa proste narzędzia bawiły się ze mną jak myszka z kotem. W drodze do głazu dłuto zmieniało trajektorię, obsuwało się nieznacznie i młotek lądował na palcach dłoni – posiniaczone i obrzękłe z czasem stępiały na ból, cierpliwie czekając, aż doświadczenie nauczy mnie precyzji, co w końcu się stało, choć czasem palce jeszcze obrywały. Teraz nie mogłem sobie pozwolić na najmniejszy błąd, jakby od tego, czy go popełnię, zależało wszystko, co na tym świecie ma znaczenie, jakby ważyły się losy istnienia.
Za okienną szybą zafurkotał van właściciela kwiaciarni, kościelny dzwon obwieścił siódmą, wokółśmiertne życie wystukiwało swój codzienny rytm.
Staliśmy naprzeciwko siebie: kamień i ja – kowboje na opustoszałym placu przed finalnym pojedynkiem w ostatnich kadrach westernu. Nie chciałem polec w tej walce, chciałem cudu sojuszu.
Zacząłem od twarzy – żaden fragment ciała nie oddaje wierniej cierpienia. To oblicze bolejącego rzeźbi wizerunek postaci. Frezarką wykrzesałem obłość czaszki, lecz dłuto, które miało wydobywać kształty, napotykało bezwzględny opór. Pot zbierał się pod okularami ochronnymi, ściekał na powieki, plamił fartuch. Im zajadlej kułem, tym bardziej kamień twardniał, oddalał się, odpychał. Kątem oka spostrzegłem za oknem kobietę o wzroku Loli wychodzącą z namiotu kwiaciarni. Niosła świeżą białą różę, najwyraźniej poprzednia dokończyła swój martwy żywot, nie wypełniła zadania, nie przyozdobiła niczyjego grobu, nie odszukała go.
Uderzyłem w kamień z siłą zmagazynowaną w splotach rozżarzonych nerwów i raptem natrafiłem na wypukłość po lewej stronie formowanej twarzy. Miała wymiar piłeczki pingpongowej i – niepodatna na prawa fizyki – nie pozwalała się spłaszczyć. Dotknąłem jej, badałem dłońmi. Patrzyłem na nią palcami i ona spojrzała na mnie kamieniem: przenikliwie, badawczo, czujnie. Odskoczyłem gwałtownie, jak rażony prądem. Będę później analizował ten odruch, jego przyczynę: uciekałem przed potężną siłą wystrzeliwującą z kamiennego spojrzenia prawdę o podłości i majestacie cierpienia, prawdę ludzkich i zwierzęcych istot nagromadzoną przez dzieje. We wzroku kamienia zawierała się jej kwintesencja, skondensowana niczym wszechświat przed wielkim wybuchem. Uciekałem przed jej przewidywalnym ciosem. Lecz wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem cząstką tego bolejącego kosmosu, że próbować oddalić się od niego, to zaprzeczać samemu sobie – jakby ręka wyrzekała się swych ropiejących palców, i jedyny sposób, by poczuć ulgę, to zespolić się solidarnie z tym uniwersum, w którym mieszczą się wszystkie cierpienia, w tym i krzywda krótkiego życia Loli, i niedająca się ukoić rozpacz jej matki, i moje niespoczywające w oskarżaniu o śmierć dziecka sumienie, i stan zbłąkania kobiety z białą różą – cierpienia minione i te czające się dopiero w zwojach losu.
Tylko przyjmując solidarną postawę z nimi, mogłem nadać rzetelny kształt Piecie, która utraciła Syna, i uwiarygodnić ją w oczach piet, które pochowały innych synów i córki, które opłakują wszelkie utraty, chroniąc je przed unicestwieniem.
Dzień dojrzewał w perłowej poświacie, jaka swoim tłustym lśnieniem omaszczała dach kościoła i cmentarny mur. Moje czoło było już chłodne, moje myśli klarowne.
Ustąpiło drżenie mięśni.
Odtąd opuszczałem pracownię tylko po to, żeby się umyć, zmienić ubranie, dokupić dłuto lub uszkodzony element frezarki. Matkę Loli nękała bezsenność i kiedy wracałem w nocy, z szczeliny między podłogą a drzwiami sypialni (sam ścieliłem sobie posłanie w pokoju piętro wyżej) wymykała się strużka światła lampki, przy której do późna czytywała. Gdy kręciłem się po domu w środku dnia, czasem informowała rzeczowym tonem, że w lodówce jest zupa, a potem znikała w swoim pokoju do zdalnej pracy w firmie oferującej usługi podatkowe. Przez lata zachodziłem w głowę, dlaczego nadal mieszkała pod jednym dachem z winowajcą śmierci jej dziecka i nie znajdywałem sensownej odpowiedzi. W końcu zaniechałem dociekań.
Jesień niepostrzeżenie przeszła w zimę, sina jasność dni bez walki poddawała się ciemności, w której już dawno rozpłynęła się kobieta z białą różą i poszybował w przestwór stragan handlarki preclami.
Na przednówku pokazałem rzeźbę proboszczowi. Przyglądał się jej bez widocznych emocji, zapalił fajkę, z kieszeni sutanny wysupłał szarą kopertę. – Pańskie honorarium – rzekł.
Transport i instalacja figury nastąpiła z początkiem Wielkiego Postu. W wieczór odsłonięcia ujrzałem u jej stóp tłum modlących się. Gdyby nie dotknęło mnie kamienne spojrzenie, gdyby dłuto omsknęło się o milimetr i sprzeniewierzyło prawdzie, któż by uklęknął przy niemej bryle, ślepej i głuchej? Byłem wśród tłumu, do głębi przejęty, wewnątrz wspólnoty cierpiących, jeden z nich – zdanych na zmiłowanie. Nie wiem, jak długo to trwało.
Wyszedłem na wieczór przeniknięty cichym ostrym chłodem. Gdzieś daleko, na południu, wzbierał powiew corocznych wskrzeszeń, dwie wrony skakały po stopniach schodów prowadzących na parking. Przy samochodzie zorientowałem się, że zostawiłem w kościele teczkę ze szkicami świeżo zamówionych nagrobków. Wróciłem. Wtedy ją zobaczyłem. Matka Loli klęczała w pierwszym rzędzie opustoszałych już ławek ustawionych wokół Piety. Blask świec migotał w jej włosach, zacieniał oblicze rzeźby. Podszedłem i usiadłem blisko. Dzieliły nas dwa rzędy ławek, ale nigdy nie byłem bliżej ludzkiej istoty niż wtedy – z matką Loli. Gdzieś na zewnątrz wzbierała znajoma melodia i wpełgała do środka, stopniowo zagarniając nas i Pietę, i wnosiła się ku sklepieniom, w podniebną przestrzeń.