Agnieszka Czachor – Spojrzenie za siebie

1
65

Ma Kraków w sobie coś z cyganerii, ale nie chodzi mi o Kraków „publiczny” wypełniony turystami i błyskiem aparatów fotograficznych. Nie Kraków spocony i zziajany, rozkrzyczany przeróżnymi obcymi językami, roztargniony i tymczasowy. Nie. Mnie chodzi o Kraków w pewnym sensie podziemny, do którego turysta nie trafia. Piszę podziemny, ale nie mam na myśli podziemia w sensie ukrycia. Nie. To podziemie istnieje obok tego rozgardiaszu, ale trzeba umieć je zauważyć i do niego dotrzeć.

Kiedy na studiach czytałam Pijane dziecko we mgle Boya, ta książka bardzo mi się podobała, a zwłaszcza opowieści o ówczesnej cyganerii, do której należał Przybyszewski. Choć życie tejże cyganerii nie było łatwe ani przyjemne, to Boy tak je odmalował, że poczułam zapach mgły krakowskiej i powietrza wypełnionego dymem z pieców. Tak sugestywnie odmalował ówczesny klimat, że w każdej uliczce Starego Miasta, odnajdywałam ślady tamtych ludzi. O swoim zachwycie opowiedziałam jednemu z kolegów, który odwiedził mnie w akademiku. Potem pracował dla mediów. Przechodził akurat ciężki czas w swoim życiu i cierpiał na bezsenność, dlatego nocami biegał. I zaglądał do mnie, bo wiedział, że o 24 jeszcze nie śpię, gdyż to był czas sesji. Po moim zwierzeniu się z zachwytu cyganerią, skrzywił się i powiedział, że tego zachwytu nie rozumie. Ja zaś nie rozumiałam, dlaczego on nie rozumie. Potem sobie nad tym podumałam i w końcu zrozumiałam. Mnie zachwyciła atmosfera odmalowana przez Boya, a nie samo to biednieńkie życie, jakie ówcześni artyści wiedli.

Nie zapomnę opowieści pani profesor Gabrieli Matuszek-Stec o tym, jak Dagny Przybyszewska głodowała. Większość z nich głodowała do bólu żołądka. I w tym faktycznie nie ma nic fantastycznego. Głód, zimno, niepewność jutra. Wielokrotnie chodziłam tamtymi ulicami i prawie czułam ich obecność. Nie głodowałam jak oni. Nie byłam pozostawiona sama sobie, jak oni, ale klimat odrysowany przez Boya miał na mnie tak ogromny wpływ, że chwilami, kiedy mocno się zamyśliłam, miałam złudzenie, jakbym znalazła się w tamtej epoce.

Nie robiły na mnie tak piorunującego wrażenia opowieści o początkach Piwnicy pod Baranami, historie snute przez dużo starszego ode mnie znajomego, który znał Piotra Skrzyneckiego, czy o tym, jak Dorota Terakowska pomagała uprzątać w piwnicy gruz. Mimo tego, to te światy miały/ją wspólny mianownik. Sprawiają wrażenie jakby ciągle istniały. Mimo, że ludzie z nimi związani już dawno odeszli, to kiedy się człowiek tak porządnie zaduma, jest w stanie usłyszeć ich głosy. Tak jakby na nasz świat ktoś nakładał coś w rodzaju przeźroczystej folii z zapamiętanym na niej obrazem tamtych dawnych światów. Takie złudzenia zdarzały mi się tylko w Krakowie. I tylko Kraków tak mocno na mnie oddziaływał, i tylko w Krakowie spacerując jego uliczkami, kiedy już się w nim zadomowiłam, nie czułam się samotna, mimo że chodziłam sama.

Tak jakby jego ulice, kamienice i zakamarki były żywymi organizmami, jakby oddychały i czuły. Oczywiście, że to metafora, ale nieraz się zastanawiałam skąd to wrażenie. Niedawno koleżanka powiedziała mi, że obecny Kraków już nie jest tamtym, że się zmienił. Zrobił się tłoczny i hałaśliwy, i prawdopodobnie już nie mogłabym sobie w zamyśleniu spacerować po Rynku, bo nie zdołałabym się skoncentrować.

Do dzisiaj jeszcze czuję zapach wieczornego powietrza, kiedy „brał mróz”. Woń pomieszanego z mrozem dymu i mgły, ludzie jak zjawy przemykający w tej mgle. Albo siny poranek, na Czystej smród tytoniu, budzące się do życia bary. Znajome miejsca mijane w pośpiechu, z kawiarni machająca barmanka, w sałatkowym nowe menu, w barze mlecznym daniem dnia pomidorowa. Z niezadowoleniem kręcący głową pan, u którego zamawiałam kawę „parzoną na ostro” czyli sypaną. Nie rozumiał jak tak można, martwił się o moje serce.

Albo Kazimierz i ulica Miodowa. Tam spędziłam również sporo czasu, ale siostra więcej. Dzielnica specyficzna, przynajmniej wtedy. Swoich nie ruszamy, obcych nie lubimy. Kiedy człowiek staje się swój trudno powiedzieć, ale nam się udało dość szybko.

Teraz za każdym razem przyjazd do Krakowa jest coraz bardziej inny, bo staję się coraz bardziej obca. Żeby poczuć specyfikę konkretnego miejsca trzeba w nim pomieszkać, trzeba zaprzyjaźnić się z ludźmi, pożyć ich życiem, wtopić się w rytm tego miejsca.

Najbardziej lubiłam poranki, kiedy płyty Rynku eksplodowały słońcem, ale upał dopiero wisiał pod niebem, jeszcze go nie czuliśmy. Wtedy pracowałam jako kelnerka i serce chciało mi pęknąć z radości! Tak po prostu bez powodu. Do ogródka przychodzili stali bywalcy na kawę. Rozmawialiśmy z nimi. Nikt nie furczał. Właśnie, w tamtych czasach było sporo takich miejsc zaprzyjaźnionych. Pan od obwarzanków dał obwarzanka sam z siebie, mówiąc że zapłacisz wieczorem, pani w sklepie wiedziała, że twoje śniadanie to jabłko, a kawa, jak wyże. Chłopcy ze szkoły muzycznej grający jazz.

Mam wrażenie, że pędząc na zajęcia częściej pozdrawiałam ludzi znajomych niż tutaj, gdzie teraz mieszkam. Zwyczajnie więcej ich znałam, ale oni byli serdeczni. Wiedziałam też, gdzie pójść po zawalonym kolokwium, gdzie mnie ktoś wysłucha i wesprze, kto doda odwagi. W czasach moich studiów Kraków był miejscem rozgadanym. Łatwo się poznawało ludzi, szybko się z nimi zaprzyjaźniało. Tam całe życie towarzyskie kręciło się wokół rozmów, że plotkarski? Trochę też. Każdy lubił gadać, a jak nie lubił to się nikt nie obrażał.

Lepiej poznałam Kraków i jego mieszkańców, kiedy już nie mieszkałam w akademiku. Cały czas były to okolice Starego Miasta. Ostatnia kwatera to Różana za mostem Dębnickim, każdego dnia witał nas Wawel.

Jednak życie studenckie ma to do siebie, że się kończy. A życie na walizkach przechodzi w ustabilizowane. I tak ma być, tak jest dobrze. Cyganeria nie miała jak się ustabilizować, to w jaki sposób żyli nie było momentem przejściowym.

Czy nie chciałam zostać w Krakowie? Wtedy nie. Potrzeba mi było zmiany, większej przestrzeni, lasu, ciszy. Tak wcześniej mnie fascynujące rozmowy i życie barowe, przestały mnie cieszyć. Zapragnęłam stagnacji, stabilności. Półki na książki. Przestało mi odpowiadać układanie ich w stosy na ziemi przy ścianie. Potrzebowałam dystansu. Potem wracałam jeszcze wielokrotnie, ale na krótko i za każdym razem, gdy wracałam na wieś, cieszyłam się, jakbym wygrała na loterii.

„Nareszcie! Po ośmiotygodniowej niemal tułaczce, powrót do kraju, do siebie samego; po

błyskotliwej fikcji, skromna rzeczywistość; po nużącem świecie, błogosławione „codzień”.

„Tak by wracał do Polski pan Mikołaj Rey z Nagłowic, gdyby popełnił kiedy tę lekkomyślność aby ją opuścić” [T. Boy-Żeleński]

Życie towarzyskie krakowskiego dwudziestolecia toczyło się w kawiarniach, albo mówiąc pospoliciej po knajpach. Tam przy stolikach, zakrapiając wódką i zagryzając jajkiem, dyskutowali studenci i ludzie dojrzali, wytaczali argumenty, brali się nierzadko za bary i potrafili się kłócić całą noc, a kiedy jedną kawiarnię zamykano, to szli do takiej, która była czynna dłużej. I choć nie dochodzili do konsensusu, to gadali nadal. Nieważna była w tych lokalach muzyka, dlatego jej nie było, ważne były gazety i dyskusje.

Coś z tego życia „lokalowego” przetrwało do moich czasów studenckich. Po kawiarniach czytano książki, po kawiarniach nadrabiano zaległości dotyczące notatek, rozmawiano o przyszłości, ale przede wszystkim się bawiono. Jeżeli kogoś nie zastało się w akademiku albo w jego mieszkaniu, wiadomo było, gdzie się go znajdzie. Bez telefonów, bez umawiania się, kiedy kto miał czas, wiedział doskonale, gdzie znajomych spotka.

Do dzisiaj jak sądzę przy kolacji czy obiedzie w restauracji omawia się interesy, projekty czy plany firmowe.

Pierwsza kawiarnia, do której zaczęły przychodzić kobiety, a nawet całe rodziny, nazywała się: Secesja. Pamiętam Secesję, ale to nie był ten sam lokal. Boy twierdzi, że nie pamięta, kiedy damy stały się bywalczyniami lokali, pamięta za to, że w Secesji muzyka już grała, wystrój był elegancki, a mężczyźnie, który tam wszedł bez towarzyszki nie podawano nawet herbaty. Czyli kobieta była niczym przepustka.

Za czasów Boya była jedna kawiarnia czynna całą noc i cały dzień. To tam schodziły się wszystkie niedobitki, których wyproszono z innych lokali. Nazywała się „Rosenstock” i funkcjonowała przez 30 lat na rogu ulicy Lubicz. Od 3 rano spotykały się tam wszystkie stany. Młodzież prosto z balu, bo we frakach, kelnerzy z innych kawiarni też we frakach, którzy po fajrancie mogli w końcu stać się klientami, dorożkarze na jednego, żeby rozgrzać jelita i oficerowie austriaccy. W lokalu panował zaduch, sino od dymu, smród, ale nad gwarem dominowały niekończące się słowa ciągnącej się nadal dysputy. Jeszcze na plantach potrafili dyskutować, kiedy już ku domowi się „toczyli”.

W Krakowie nikt się niczemu nie dziwił, z równym zainteresowaniem wysłuchiwało się opowieści żebraka o duchach, co ostatnich wiadomości, które ktoś usłyszał w radio nim wyszedł „na miasto”. Gwarzyło się ze sprzedawcami obwarzanków, czasem od sprzedawczyń dostało się po głowie, bo im coś nie spasowało. Kelnerzy z sąsiednich ogródków znali się, choć nie wszyscy się bratali, choć większość, jak za czasów Boya spotykała się po pracy w innym lokalu. Na Szewskiej było takie miejsce.

Co druga piwnica miała swoją opowieść. A to ktoś słyszał jęki, inny trzaskanie drzwiami, które były zamknięte, jeszcze inny zauważył, że o tej samej porze każdego dnia migoczą światła i czuć zimny powiew, jeszcze innemu przyśnił się dawny lokator w trumnie. To metafizyczne bogactwo traktowało się jako coś naturalnego. Wszak mury widziały niejedno, a w tych stareńkich kamienicach niejedno się zdarzyło. Musiało pozostawić jakiś ślad. Mam wrażenie, że nie tyle sami zmarli poprzez swoją śmierć ten ślad pozostawiali, co ich emocje. Ich rozpacz, cierpienie i strach.

Idąc za wspomnieniami Boya nie sposób nie wspomnieć o Jamie Michalika na Floriańskiej. Wtedy była to uboga cukierenka, a jej właściciel Lwowianin Jan Apolinary, cukiernikiem był z Bożej Łaski, jak twierdził Przesmycki. Nazywał swoje ciastka imionami, kiedy wprowadzał na rynek nowe ciacho, tworzył plakat reklamowy, który gorszył starych kupców, którzy uważali, ze porządny interes nie powinien mieć nawet szyldu! Najbardziej gorszył się Parys Maurizio, cukiernik z Rynku, który wypiekał ciastka przepyszne, ale za hańbę uznałby, gdyby w jakikolwiek sposób ściągał do siebie klientów. Czyli reklama be! Pewnego razu jego sprzedawcy donieśli mu, że jeden z profesorów „łasuje” przy jego ladzie. Płaci za trzy czekoladki, a do kieszeni wsuwa trzynaście. Maurizio zabronił im przeszkadzać szanownemu w tym procederze ze względu na cześć jaką darzył cukiernik Alma Mater, którą uważał za najstarszą krakowską firmę.

Aby lepiej poznać osobowość Michalika warto przytoczyć anegdotę o skorupce od jajka. Oczywiście, nikogo, kto ma do czynienia z zawodowym gotowaniem czy pieczeniem, ta awersja do skorupki nie zdziwi. Artyści postanowili udekorować salkę cukierni, jeden z nich namalował obraz przedstawiający śniadanie i nalepił na nim skorupkę.

„Na drugi dzień, artysta, który robił obraz, widzi, że skorupki niema. Myśląc, że odpadła, przykleja nową. Skorupka znowu znika. Zaintrygowany malarz pyta kelnera, co to znaczy; dowiaduje się, że pan gospodarz kazał zdjąć skorupkę.

Idzie do Michalika. „Tak, ja kazałem zdjąć, odpowiada Michalik chłodno, bo w moim lokalu nie

mogą się walać skorupki od jajka”. Artysta próbuje obrócić to w żart, ale widzi że to bardzo serjo..

Z kolei on wpada w irytację. — To ja zabieram obraz. — Może pan zabrać obraz, ale w moim lokalu

skorupki od jajka nie będzie. — To my się wszyscy wyniesiemy od pana — Mogą się panowie wynieść,

ale u mnie skorupki od jajka nie będzie”. [Boy-Żeleński, Znasz li ten kraj]

Śmiali się z Michalika twórcy kabaretu. Uważali, że musiał tyle zebrać po głowie za każdą rozrzuconą skorupkę, że w końcu wyrobił się w nim kompleks skorupki. Malarz ze skorupki w końcu zrezygnował. Zaś mimo dbania o porządek, Michalikowi ciastka nie chwyciły. Nie pomogły plakaty, reklama, zaproszenia. Krakowianie reklamy nie lubili. Nawet nie tyle reklamy, co zmian. Każdy od dziecka wiedział, że ciastka kupuje się tylko u Maurizia.

Popularność Michalik zdobył w inny sposób. Na tyłach jego cukierni miał pokoik, do którego zaczęli się wszyscy tłoczyć między 5 a 7 aby obejrzeć kabaret. Chcąc nie chcąc Michalik stał się z cukiernika kawiarzem, rozszerzył swój lokal o drugą salę, którą urządzili mu artyści.

W Krakowie, co drugi pisał. To, że ktoś był poetą nikogo nie dziwiło, dziwiło raczej wtedy, kiedy nie był. Pamiętam, że plakat z naborem do SLA mijałam kilka razy dziennie, kiedy biegłam na zajęcia i z zajęć. Znajomi odwiedli mnie od tego, aby się „zaciągnąć”. Nie pamiętam już czym to motywowali. Fakt, że warunkiem było, aby mieć magistra, ale możliwe, że udałoby mi się studiować równolegle. Odwiedli mnie od tego pomysłu, a mimo to za kilka lat i tak wylądowałam przed komisją rekrutacyjną. „Co ma wisieć, nie utonie”.

Miasto metafizyczne, tak bym je określiła, choć nie jestem pewna czy twórcy tego kierunku w malarstwie również tak rozumieli ten termin. Porzucili futuryzm, bo jego założyciele zginęli podczas I wojny. Czerpali oczywiście z futuryzmu, bo miasto nigdy nie przestanie być futurystyczne, ale dostrzegali w nim też coś ze snu, coś ze zjawy, coś nierealnego, pięknego, jakby to miasto miało wiele twarzy.

I pewnie ma, zwłaszcza miasto stare, które przyjmuje do siebie również budynki nowoczesne, pojazdy nowoczesne, ale zachowuje, mimo nowoczesności, swoją duszę. Ciągle opowiada, choć cichutko, jak zmęczony starzec, który nawet nie próbuje przekrzyczeć zgiełku. Mówi ciekawie, trochę chrapliwie, wystarczy się wsłuchać w jego głos, aby wyciszyć ten zgiełk.

Wawel mijałam przez dwa lata codziennie, kiedy szłam do rynku i kiedy wracałam. Wtedy księżyc wisiał nad jego kopułą, łabędzie leniwie pływały po czarnej Wiśle. Światła odbijały się w jej toni. Wawel zdawał się żywym organizmem i to nie tylko moje było odczucie. Jakby biło w nim stare serce, patrzył na mnie cierpliwie spod ciężkich powiek.

Pierwszy, kto opisał klimat Krakowa i mnie zauroczył był Boy Żeleński. On opisał swój Kraków, ciemny i ponury, bo ulice oświetlone były głównie przy rynku. Kraków z dziewczętami chorującymi na bielicę, zimny i w pewnym sensie straszny. Kraków Modrzejewskiej, która gwałtem wdzierała się na wykłady na Uniwersytecie i chuchała w grabiejące dłonie, bo w kamienicach było wilgotno i zimno. Kraków głodujących studentów i artystów. Mimo tego ciężaru i oni zachwycali się wielką pełnią księżyca zawieszoną nad Wawelem i oni także mieli wrażenie, że te stare wieże, ten stareńki – ciągle tykający zegar – w pewnym sensie są po ich stronie, bo widziały już tak wiele, że wiedzą, kiedy należy współczuć.

Lubiliśmy chodzić na Wawel. Siadaliśmy na dziedzińcu i w milczeniu odpoczywali. Młodych ludzi mało kto podejrzewałby o chęć podobnego wyciszenia się. Nie kupowaliśmy biletów, nie zwiedzali komnat ani zbrojowni. Po prostu „słuchaliśmy” tego kolosa, czasem wchodziliśmy do kaplicy, tam gdzie złożone są trumny władców. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale wracaliśmy po takim spacerze spokojniejsi, zrelaksowani, podniesieni na duchu. Jakby ktoś zdjął z naszych barków niewidzialny ciężar.

Mówi się, że atmosferę poszczególnych miejsc tworzą ludzie, że kiedy ich braknie, znikają także te miejsca. Jednak w Krakowie jest inaczej. Ile razy do niego zaglądam, mimo że kontakty ze znajomymi się pozrywały, to czuję się, jakbym była u siebie i między swoimi. Bo Wawel, bo Kanonicza (najcichsza uliczka, najwspanialsza), bo Krupnicza, bo Czysta, na której zawsze śmierdziało tytoniem, bo bary mleczne, bo Aleje, ruch, ale senny, szemrzący, niczym ogień w kominku.

Trzeba wiedzieć, które uliczki są ciche, bez turystów, bez pstrykających zdjęcia i zbyt głośnych chichotów. Poranek na Rynku. Życie w Krakowie do dzisiaj budzi się późno. Wstają tylko ci, co muszą posprzątać po imprezowiczach, którzy są kelnerami, którzy mają obowiązek przygotować przestrzeń pod kolejne imprezy, ale kto nigdy nie należał do tych pracujących, ten nigdy nie pozna prawdziwego Krakowa, ten nigdy nie usłyszy bijącego jego serca.

W Krakowie życie toczy się jakby dwoma nurtami. Jest nurt oficjalny: wycieczki, turyści, zgiełk, przewodnicy i podziemny, to: żebracy, kelnerzy, służby sprzątające, ludzie od obwarzanków. Kiedy widzicie się z tymi samymi osobami każdego dnia, to potem stajecie się społecznością choć nieoficjalną. Zdobywacie sobie Aniołów Stróżów. Ileż razy, kiedy przychodziłam rano na zmianę, bo zwykle pracowałam po 12 godzin, byłam bez pieniędzy, ale pan od obwarzanków zaraz wręczał mi obwarzanka, mówić, że zapłacę za chwilę, kiedy zarobię. Nie trzeba było się tłumaczyć, jakoś tak, wystarczały spojrzenia, dwa słowa. Ludzie od obwarzanków jak i żebracy nieraz kelnerkom szli do sklepu po rajstopy, bo one nie mogły zejść ze zmiany, a rajstopy darły się na potęgę, jednak w podartych nie wolno było się pokazać gościom. Nie wiele trzeba było, aby oczko poleciało, kiedy chodziło się między wiklinowymi krzesłami.

To nie tak, że było tylko miło, ale lubię wspominać tamten czas mojego życia, bo poranek nad Sukiennicami, pustki, studenci ze szkoły muzycznej grający co siły w piersiach, mimo że turystów jeszcze nie było. Gołębie, oswojone, niebojące się. Płyta Rynku zalana słońcem. Pierwsze sprzedawczynie kwiatów. Rześkie powietrze. Ależ się lekko oddychało!

Takie miejskie poranki pamiętam.

Obecnie Kraków jest bardziej tłoczny, bardziej hałaśliwy, choć poranki podobne. Bajzel na ulicach, na Rynku, wszystko zamknięte, kelnerzy przygotowujący swoje miejsca pracy, człowiek sprzedający obwarzanki na kacu, zero muzykantów. Taki był nie tak dawny poranek w Krakowie. Wydawało mi się, że większy bałagan panował po imprezowy niż za „moich czasów”, ale może wtedy nie zwracałam na niego takiej uwagi. Że wszystko się zmienia? Tak, ale tego ostatniego poranka poczułam po raz pierwszy, że nie należę już do tego miasta, że ono pulsuje innym rytmem, że bardziej przypomina ulice Jerozolimy niż te, o których pisał Boy. Dobrze, że chociaż Wawel pozostał i Kanonicza.

„(…) zamyśliłem
się nad dawnym Krakowem, uczułem, że temu
miastu należałaby się osobna monografja. Bo
Kraków, taki jakim go splot warunków uczynił, to
było najoryginalniejsze miasto pod słońcem , z pewnością
unikat na kuli ziemskiej wszechczasów”, pisał Boy.

Ów Kraków, miasto Boya odcięte miał wszystkie możliwości rozwoju materialnego. W XIX wieku był małym miastem, a jego najgłówniejszą rolą było to, że został obwołany twierdzą austriacką. Która notabene odparła dwa razy atak moskali, czyli nigdy nie padła.

Kraków tętnił życiem na lewym brzegu Wisły, bo w przeciwieństwie do Paryża, który rozlewa się na obu brzegach Sekwany (jeden starodawny, drugi nowoczesny), na prawym brzegu były tylko Dębniki. Czyli w ówczesnych czasach wioseczka. Jest to o tyle ciekawe, że mieszkałam za mostem Dębnickim, czyli właśnie w tej lichej krainie za czasów Boya. Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, że na prawym brzegu nie ma nic poza kilkoma biedniutkimi łodziami rybaków.

O 10 godzinie w nocy zamykano bramy, kto nie zdążył, to nie zdążył. Miasto było nie dość, że biedne, to nazwane miastem umarłych. Godzinę 10 obwieszczały zegary na wieżach i hejnał.

„Bo zważmy, że stosunek Krakowa do swoich murów
był zgoła odmienny niż w innem nowoczesnem
mieście. Wszędzie odbywa się w ciągu lat walka
między kamieniem a człowiekiem, życiem a przeszłością”, pisał Boy.

Książka „Znasz li ten kraj” zauroczyła mnie dawno temu. Może dlatego, że opowiadała o tych samych uliczkach, po których ja chodziłam, tyle, że wiele, wiele później. Mnie zauroczyła, ale moich znajomych nie. Pamiętam, że opowiadałam o niej jednemu z kolegów, ale on zupełnie nie poczuł klimatu, który starałam się mu przedstawić.

W wypowiedzi Boya o murach chodzi o to, że Kraków trzymał wszystko, całe życie i interesy w swoich murach, że bardzo długo te mury niczym kleszcze nie pozwalały wydobyć się ludziom poza nie. Ale, kiedy się to w końcu udało, to miało się wrażenie iż miasto kipiało, jak mleko wydobywając się poza mury. Dzisiaj pozostała o murach tylko Brama Floriańska. Aż trudno sobie wyobrazić, że poza nią, kiedyś nic nie było poza łąkami i lasem.

Nic w tym mieście nie było takie, jak w innych miastach. Miało swoje obrzędy, swoje zwyczaje, nawet pory roku: „Pory roku znaczyły się tam obrzędami. Groby,

nabożeństwa majowe, Boże Ciało, lajkonik, wianki,
pasterka, wogółe wszelkie uroczystości odgrywały
w życiu Krakowa nieproporcjonalnie dużą rolę”.

Kto był na wiankach ten wie, co się tam wyrabia i jak jest wspaniale. Kto nie był, niech pójdzie, jeśli będzie miał okazję.

„Ten prawy brzeg Wisły i to, czego tam nie było, to był dramat krakowskiego życia”. Wracam do tego zdania dość często, bo współczesny prawy brzeg jest zupełnie inny, a ile razy człowiek pomyśli o tym, że kiedyś, kiedyś hulał tam tylko wiatr, za każdym razem się dziwi. Nawet na akwarelkach z czasów Boya widać ten pusty brzeg i dwie chałupy na krzyż. A już całkiem zdumiewa samotny Wawel stojący nad Wisłą rozlaną niczym kałuża, bo jeszcze nieuregulowaną. Jeszcze w czasie I wojny brzegi Wisły zaskakują, pływające po niej okręty wojskowe, zatrważają, bo nie pasują do pejzażu. Jakże tak? Człowiek duma, tuż koło zamku? To niegodziwe i straszne, ale przecież taki bywa los. Niegodziwy i czasem straszny.

Kraków chlubi się Bramą Floriańską, każda wycieczka do niej pędzi, a przewodnik z dumą wskazuje na wspaniale zachowany zabytek, ale kiedyś taka brama stała u wylotu też innych ulic, potem je zburzono (bramy) i ocalała tylko Floriańska, chociaż i jej los podobno był już przypieczętowany. I ją chciano obrócić w gruzy. W czasie debaty w radzie miejskiej, gdy o jej zagładzie już postanowiono, wszak zburzono już wówczas ratusz na Rynku to czymże w porównaniu z nim była zwykła brama. Jednak ktoś zauważył, że jeśli ona zniknie to będzie przeciąg nie do wytrzymania, bo i tak już „wiater” kapelusze z głów zrywał koło Kościoła Mariackiego. A wieje tam do dzisiaj.

No i ocalała dzięki wichrowi.

„Wyobraźcie sobie ciężką suknię do
ziemi, olbrzymi kapelusz z rozmaitemi kukuryku,
strusiami, kolibrami, winogronam i, całe wiszące ogrody
na głowie, nogi w kaloszach z których się przez
kilka miesięcy nie wyłaziło dla straszliwego błota,
wyobraźcie sobie to wszystko w słotę i wiatr, taki
jaki bywał pod kościołem Marjackim, gdzie konfiguracja
ulic stwarzała piekielną iście różę wiatrów!”
Wyobraźcie sobie kobietę unoszącą suknię, w którą
wicher dmie niby w żagiel, zdzierając równocześnie
z głowy kapelusz, odsłaniając barchanowe majtki,
nicując parasol i czyniąc ich właścicielkę radością tłumów
śpieszących do domu bożego”. Uśmiechacie się?

Ja pękam ze śmiechu, bo Boy mnie bawi od pierwszego jego słowa, od pierwszego spojrzenia. To zauroczenie od mrugnięcia okiem, trwające całe życie.

Po Rynku współcześnie chodzimy po kostce brukowej, ale kiedyś było tam błoto, jeszcze podczas I wojny było błoto. Moi bohaterzy uciekają z miasta Zwierzyniecką (długa ulica prowadząca do Mostu Dębnickiego) i kopią się w błocie. Aż trudno to sobie wyobrazić, bo dzisiaj wszystko ślicznie wybrukowane i do tego wspaniale imitujące stary bruk. Wyobraźcie sobie błoto, kałuże, końskie kupy i nieczystości wylewane z kamienic, i suknie z koronkowymi halkami nurzające się w tej gnojówce, no i ten zapach, jaki suknia z sobą potem ciągnęła. Wzdrygnęło Was? Mnie wzdryga za każdym razem.

Owa Brama po pewnym czasie była ponownie zagrożona. Stało się to wtedy, kiedy przerabiano tramwaj konny na elektryczny. Nawet w mieszkaniu Przybyszewskich toczyły się dyskusje. Stach rwał włosy z głowy i warczał na nowoczesność. Bo, oto jego średniowieczny Kraków zostaje odrutowany! Jak można rezygnować z konnego tramwaju? Wszak w Krakowie wszystko błyskawicznie przybierało rangę zabytku, dlatego należało zabronić, ocalić, nie likwidować. A „Wyspiański ze swoim

drwiącym uśmieszkiem radził następujące rozwiązanie:
wprowadzić elektryczność dla postępu, ale zachować
biegnącego przed tramwajem „honorowego konika, dla tradycji”.

Tramwaj nie mieścił się pod bramą, ale bramy tknąć nie dali konserwatorzy, inżynierowie ustąpić nie chcieli więc bramę pogłębiono od dołu. Ocalała. Dzisiaj już mało kto o tym pamięta i nadal bramą się zachwyca.

Lubiłam przez nią przechodzić. Za każdym razem miałam wrażenie, jakby muskała mnie po twarzy i dłoniach przeszłość tego miejsca, duchy ludzi żyjących w zamierzchłych czasach, czasem można było doznać halucynacji, że słyszy się ich głosy, śmiechy i drwiny. Przecież „prawo do uśmiechu jest starsze niż wszystkie

mury na świecie”.

Walka murów z ludźmi trwała nieprzerwanie przez całe życie Boya. O wielu zabytkach dzisiaj już nie wiemy, bo zostały zlikwidowane, jak ta stara kaplica, którą upodobał sobie Matejko i walczył o nią jak tur, zaproponował nawet, ze sam ją, swoim własnym sumptem odnowi i stworzy w niej muzeum. Nie pomogło, czasem zakutym głowom dobrze by było młotkiem stuknąć w czoło. Aby wystawić teatr zburzono szpital Św. Ducha i tę kaplicę. Matejko był honorowym obywatelem miasta, rozgniewany odesłał dyplom. „Miasto wysłało doń deputację z prośbą aby cofnął ten krok. Przyjął ją bardzo szorstko.

„Panie artysto, rzekł jeden z dygnitarzy miejskich
urażony, przecież i my każdy kamień w Krakowie
znamy i kochamy. — Tak, każdy kamień,
który prowadzi od Hawełki do Wencla (dwa znane
handelki), odparł Matejko i pozostał nieubłagany”.

Warto też zwrócić uwagę, że Boy nazywa te miejsca „handelkami”, współcześnie to, że tak się wyrażę, miejsca „wypasione”.

Sam Boy w taki sposób opowiadał o walce murów z „burzymurkami”: „Dzieją się cuda: ot,
stała buda, pies nie zatroszczył się o to; aż w jednej
chwili, coś w niej odkryli; to świętość, relikwja,
złoto! Tu, pod tą gruszką, drzemał Kościuszko: dopieroż
robi się skweres; a pod tą drugą, Kołłątaj
Hugo załatwiał mały interes! Chcę kłaść fundament,
ci dalej w lament: — Na Boga, nie tykaj gruszki!—
płać ty, człeku, po całym wieku, koszta rebelji

Kościuszki…” tekścik dla Zielonego Balonika, a chodziło o basztę Kościuszki, o którą nikt nie dbał aż ktoś kupił plac pod budowę hotelu, wtedy zaczął się krzyk.

Boy twierdzi, że pomysł osiedlenia się w Krakowie był dla Przybyszewskiego samobójstwem, bo był przewrażliwiony na punkcie mowy kamieni. Za to Wyspiański był niczym roślina wyrosła z tych murów, doskonale sobie z nimi radził, ale podobno tylko on jeden. Inni mieli tylko jedno wyjście zginąć, albo bronić się przed tymi murami i taką samoobroną był Zielony Balonik. Ale, gdyby nie zaszły wypadki zmieniające Polskę, to by te mury ich wszystkich zjadły.

Brama Floriańska i Kościół Mariacki grają pierwsze skrzypce w opowieści Boya, bo to te właśnie budowle widywali, kiedy szarym rankiem wypełzali z Jamy Michalika. Brama zwykle się chwiała, a kościół miał zruszoną wieżę, ale ile razy idą ulica Floriańską, to za każdym razem słyszę w głowie te słowa Boya. W Jamie nigdy nie byłam, bo za drogo, wszak to już nie ta Jama, która żywiła zagłodzonych niemalże na śmierć studentów, kabareciarzy i malarzy. Sam Michalik ani by pomyślał, że ta jego bidna cukierenka stanie się miejscem niemalże kultowym i sławnym na całą Polskę, a nawet na świat. Po tej samej stronie ulicy mieszkanie Matejki. Lubię sobie wyobrażać tych, których znamy z historii, jak chodzą tymi samymi ścieżkami, co ja chodziłam, mijają tę samą bramę, ten sam kościół, te same Sukiennice, gołębie i handlarki kwiatów. Śpieszą się, martwią, denerwują się egzaminem czy lękają się odrzucenia swojej pracy albo opinii o niej. Burczy im w brzuchach, grabieją im dłonie, szczelniej okręcają szyję wytartym, czarnym szalikiem, wydychają kłęby pary na mroźne, sine powietrze. Na wieży gra hejnał, z kamienic ulatuje zapach gotowanej kapusty, a ich kiszki nieprzyzwoicie głośno grają marsza. W myślach obliczają czy stać ich na chleb czy tylko na jedną bułkę. Wiedzą, że skończył się im opał i tej nocy będą dygotać z zimna, dlatego nie śpieszą się do mieszkania. Idą do kawiarni, do Jamy, do tłumu, bo w nim cieplej, nad nim faluje dym z papierosów i choć bułki im nikt nie da, to kolejkę postawi każdy.

Czy jest to Kraków zabawowy? Rozradowany? Śmieszny? Nie. Jest smutny, jak Dagny Przybyszewska, która snem starała się zagłuszyć ssanie w żołądku. Która niepewna swojej i swoich dzieci przyszłości w końcu swoją rozpacz przypłaciła życiem, ginąc z rąk zazdrosnego kochanka. Zresztą w Dagny kochał się także Boy. Właśnie taki jest Kraków, taki jaki był. Pełen melancholii, zadumy, rozterek a nawet lęku, rozpraszanego śmiechem, żartem, skeczem, rubasznym wierszykiem, kpinką, złośliwością a nawet wróżeniem z fusów. Miasto ludzi wyalienowanych. Nie wszystkich, bo byli jeszcze mieszczanie, a mieszczanie, jak Dulska prowadzili swoje „świętoszkowate” życie, w którym jeśli była jakaś uciecha to odbywała się pokątnie, wstydliwie przy zgaszonym świetle, gdzieś w wilgotnym kącie zatęchłej kamienicy. Ukrywana przed światłem dnia, jakby była wampirem.

Tak. Taki był i taki jest Kraków, w którym trwa wojna między barmanami a fryzjerami. Przyszłoby Wam do głowy, aby spierać się, które zajęcie jest zacniejsze? A im przyszło. Jątrzy się do dzisiaj, jak niegojąca się rana. Zaczęli fryzjerzy, że oni godniejsi, ale każdego wieczoru do barmana się przylatują. Objaw typowego kołtunizmu Zapolskiej.

Boy o murach, a Zapolska o mieszczaństwie, obłudzie i degrengoladzie moralnej. Tak. To wszystko tam znajdziecie. To wszystko i więcej poza historią i zabytkami. Zadzieranie nosa? A jakże. Ale mieszczaństwo krakowskie niewiele się różni od mieszczaństwa dajmy na to kolbuszowskiego. To samo zadzieranie nosa, to samo traktowanie drugiego człowieka z góry. Myślę, że mieszczaństwo wszędzie jest podobne. Spróbuj panią od obwarzanków zapytać o ulicę to cię zdzieli miotłą po krzyżu, bo każdy ją pyta i to najczęściej o tę ulicę, na której stoi.

Warszawa jest zamknięta. Trudniej o kontakt z drugim człowiekiem, obcy, obcego omija wielkim kołem. Ludzie spotykają się w klubach, są małomówni, choć można też znaleźć fajne miejsca, takie zwyczajne, ale o nich wiedzą tylko wtajemniczeni. Reszta bywa w miejscach tzw. wypasionych. Żadnych obwarzanków, ogródków, kioskarzy. W Krakowie nikt niczemu się nie dziwi, nie ma dziwnych pytań ani zachowań, zagadasz do każdego i nikt nie ucieknie z krzykiem, nikt nie spojrzy na ciebie jak na wariata, bo tam roi się od wariatów, zwłaszcza, kiedy wieje Halny.

Taka specyfika tego miejsca.

Być może faktycznie to wpływ tych murów, wpływ zabytków i zaklętych w nich ludzkich tragedii. Większość kamienic ma swojego ducha i mówi się o tym normalnie. Nikt nie wytrzeszcza oczu. Jeden widział, drugi słyszał, a jeszcze inny tylko powtarza plotkę, ale jest to zwykły temat. W sumie Warszawa została zburzona, odbudowana, nawet jeśli pewne zabytki przywrócono, to one nie mają w sobie już tego potu, który wsiąkł w mury krakowskie. Cała Warszawa ma za to w sobie tragedię powstańców. Ile razy tam jesteśmy, za każdym razem mam wrażenie, że stąpam po szczątkach dawnych mieszkańców. Niby wszystko ślicznie odnowione i Syrenka, i Nike, ulice, wieżowce, trotuary, mimo tego za każdym razem mam wrażenie, że chodnik ugina mi się pod stopami, jakbym deptała miękką od krwi ziemię.

Kraków nie ma w sobie takiej tragedii. Ma co prawda pot i krew również, ludzi, którzy przez wieki przesunęli się przez jego ulice, ma łzy, ale i śmiech, żart, drwinę. Różnie mu było na przestrzeni czasów i wojen, ale nigdy tak źle, jak Warszawie.

Myślę, że przedwojenna Warszawa by mnie zauroczyła. Warszawa razem ze swoimi rdzennymi mieszkańcami, o których czasem można posłuchać piosenek, a także opowieści. Współczesna Warszawa jest wypełniona ludnością napływową, która czasem ma w nosie jej tradycję i historię. Jest po prostu miastem, z którego należy wycisnąć jak najwięcej kasy. Miastem celebrytów, polityków i mężczyzn w super odszytych płaszczach, ale mężczyzn zimnych i wyniosłych. Mężczyzn pozujących. Fajni ludzie znajdują się na obrzeżach. Wiem, bo poznałam.

Nie czujcie się urażeni, że klasyfikuję. To są moje odczucia z bytności w tym mieście. Wrocław w moich oczach przedstawia się jeszcze gorzej, ale tam byliśmy krótko więc niewiele mogę powiedzieć poza tym, że rynek jest kolorowy, Odra szeroka, kamienice wysokie, a przestrzenie do chodzenia niewyobrażalnie długie. Rynek to nawet wygląda trochę jak atrapa, jakby nikt z tych kamienic nie korzystał. No i krasnale na każdym kroku. Dostałam nawet wyróżnienie w konkursie na opowiadanie o jednym z nich w postaci wiecznego pióra porządnej marki. I, że się konkursy nie opłacają?

Lubię pisać o Krakowie i co jakiś czas to robię. Jak wiecie jest to jedyne miasto, w którym mogłabym zamieszkać. Co prawda większość swojego krakowskiego życia (ok. 10 lat) spędziłam w okolicach Starówki. Podgórze, Huta, Bronowice znałam głównie z opowieści znajomych, albo czasem przez te okolice przejeżdżałam. Za to Rynek, Stare Miasto, gdzie można było dotrzeć na piechotę, znałam i znam doskonale, bo lubiłam tamtymi uliczkami spacerować. Floriańska i „krzywa” wieża, która się krzywa wydawała Boyowi i kamratom z Balonika, kiedy wychodzili z Jamy Michalika. Mroźna, siwa mgła w zimowy poranek. Biblioteka Jagiellońska i na Rajskiej, Mleczny Bar na Grodzkiej, mieszkanie na Kazimierzu i na Różanej, pełnia księżyca nad Wawelem, wianki nad Wisłą, łabędzie na Wiśle, kajakarze na Wiśle, codzienne bieganie wokół Wisły przez mosty. Drobniutkie fale na Wiśle zalane słońcem, ostre wiosenne słońce o poranku, leniwe wieczorne powroty Zwierzyniecką. Zapach tytoniu na Czystej i najcichsza, bardzo urokliwa ulica Kanonicza, no i Literacka z wystrojem rodem z PRL-u, Pod Jaszczurami i konkursy poetyckie. Przekrój nad pubem Na Rogu. Miejsca, w których bez umawiania się, wiedzieliśmy, gdzie spotkamy znajomych jeśli tego chcieliśmy. Bo każdy miał też miejsca tylko swoje, takie które się odwiedzało, kiedy potrzeba było samotności. Znajomi potrafili przyjść w środku nocy, ale i skoro świt bez zapowiedzi, bo zgłodnieli. Dlatego na śniadanie. I nikt się temu nie dziwił, i nikomu nie przyszłoby do głowy się oburzyć.

Mówi się, że miejsca ojczyste to ludzie. Jeżeli chodzi o Kraków to zaryzykuję stwierdzenie, że ten Kraków ciągle jest dla mnie ojczyzną, mimo że znajomych już nie ma, porozjeżdżali się, zmienili tryb życia, albo zamieszkali na obrzeżach. Trudno ich znaleźć na Starówce. Mimo tego to ciągle „moje” miasto i nie czuję się w nim obco. To jest też jedyne miasto, które zwiedzałam głównie na piechotę czyli tych kilometrów trochę zrobiłam. Bo jeśli marsz trwał godzinę, to oznaczało, że to żadna odległość.

Dzisiaj byśmy się zastanowili i pewnie nie zgodzili, bo nie wiemy, co ktoś z taką fotografią faktycznie zrobi. Jednak wtedy, Internet raczkował, a fotografów muszących ćwiczyć warsztat na ulicach było sporo i nie traktowano ich jak „zboczeńców” czy ludzi nieuczciwych.

Oczywiście, że były wtedy i pewnie są dzisiaj, miejsca, restauracje czy puby, do których się nie wchodziło/i. Z różnych powodów. „Mądrej głowie dość dwa słowie”. Jednak to się rozumie, dopiero po pewnym czasie. Trzeba poczuć dane miasto, bo każde miasto ma podobne miejsca.

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Bardzo mądry, piękny, ciekawy zapis. Byłem w Krakowie dwa razy. Bardzo krótko, kilka godzin. Nic nie zwiedzałem. Połaziłem po rynku, kilku bocznych uliczkach. W takich niewielkich pawilonkach niedaleko rynku spotkałem tkaczkę, która wystawiała się w moim mieście – to pani Romana Plęskowska. więc ma Pani rację co do spotkań…
    Dziękuję i pozdrawiam serdecznie! Marek

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko