– Z takiego północnego kraju i jej tu zimno? – moja włoska gospodyni na Via Saffi nie może się nadziwić, ale przynosi dodatkowy koc. Jest luty, w pomieszczeniu temperatura wynosi siedemnaście stopni, jestem przyzwyczajona do dwudziestu dwóch.
– Fa freddo – odpowiadam. Przyjechałam do Florencji uczyć się języka. Jak już jechać, to w najpiękniejsze miejsce.
– La Firenze è molto elegante – twierdzi signora Anna. Tłumaczy mi, jak dojdę pieszo do Duomo. Jest daleko, marszem około pięćdziesięciu minut, ale mam ograniczony budżet, będę musiała się przyzwyczaić. Bo tam w centrum, trochę za Duomo, mieści się Istituto Italiano.
Wsiąkam w miasto, w język. Nawet śni mi się po włosku. Uczę się Florencji, jej światła, jej historii i codzienności. Do upadłego krążę po salach Uffizi, w Galleria dell’Accademia ukradkiem fotografuję oryginał „Dawida”, po drugiej stronie Arno odkrywam ukryte perły renesansu. Poznaję mieszkańców, ale też ludzi z różnych kontynentów, którzy uczą się razem ze mną. Na koniec signora Anna, która co rano przy śniadaniu starała się zabawiać mnie rozmową, roni łezkę.
Podróże.
[…] są takie podróże, które nie kończą się po powrocie do domu – pisze w swojej książce pt.: „Tędy droga” Dariusz Fedor. Redaktor magazynu „Kontynenty”, wydawca, polonista, podróżnik.
I odbywa ciąg dalszy swoich wędrówek – tych dawnych, sięgając aż do wspomnień dzieciństwa, przez samotne pielgrzymowanie, po następne już z towarzyszami, aż do najbardziej aktualnych w towarzystwie rodziny, a nawet rocznego wnuka – w kolejnych rozdziałach książki, przeprowadzając nas przez ulice miast i przysiółków, winnice i pustynie, cieniem murów i skwarem rozległych przestrzeni.
Trochę tam byłam, ależ tak. Pojawiłam się w kilku miejscach. Na Piazza Navona w Rzymie, gdzie dawno temu w uliczce obok jadł swoje pierwsze w życiu włoskie lody, copa olimpica, które kosztowały wówczas ćwierć pensji nauczyciela, a ja swoje pierwsze melanzane al forno, pieczone bakłażany w kołderce z parmezanu. W San Gimignano, gdzie wiele lat później dziwił się, że toskańskie lody są teraz tak tanie, a ja nie usiadłam nawet na chwilę, ponieważ tylko chciałam przebiec to średniowieczne miasto, słynące ze swoich wież, w drodze do Sieny, w której tuż obok Piazza del Campo – jednego z najpiękniejszych placów miejskich świata, kształtem przypominającego muszlę, na którym dwa razy w roku odbywa się słynny wyścig konny Il Palio, płótno, gdyż wygraną jest obraz Matki Bożej na płótnie – odkryłam hotel Tre Donzelle, w którym mieszkał i pisał Zbigniew Herbert. Byłam w Porto, skąd pan Dariusz przed świtem wyruszał na swoje drugie camino, tym razem nie z Polski, a Portugalii, do Santiago de Compostela, a ja spędziłam trzy dni swojej samolotowej pielgrzymki do Fatimy.
Ale dalej to już inny kaliber, inny świat. Właściwie – co rozdział, to koniec świata.
Kłąb splątanych gałązek, paprochów, śmieci wypada zza betonowego filara i w wirze żółtego pyłu skacze pięć metrów w górę – pięć metrów w dół, nie tykając betonu pod – nie tykając betonu nad. Taniec ekstatyczny, bezładny, bezgłośny. Wreszcie rozbija się o filar i już jako żółty tuman sunie ku nam, zbiera po drodze piach, śmieci, i rzuca w auto, i szarpie nas. Teraz już go nie tylko widzę, już go słyszę – bo to nie szum ulicy narastał, to huk tego wiatru! Wóz się kolebie nerwowo, jest duszno, mimo że klimatyzacja chodzi, że szyby zamknięte. Huk narasta, wreszcie grzmot! Piorun?! Burza?! Będzie deszcz? Tak, pierwsze wielkie krople klepią w maskę, pierwsze i ostatnie, bo już po wszystkim. Znów jest jasno, zastygły ruch rusza, czas znowu płynie, świat normalnieje.
Tylko czy aby na pewno normalnieje? Chociaż może to zależy od perspektywy. Spotkania z wężami na ulicy w moim świecie nie są na porządku dziennym, autorowi zdarzyło się to jednego dnia aż trzykrotnie.
Podróże. Jak je odbywał, kiedy, po co, skąd i dokąd, którędy?
Może po prostu? Był listopad. Jechaliśmy tak od Dukli do Tokaju. Ale innym razem jest zdecydowanie bardziej tajemniczo: Wąskie uliczki prowadzą mnie nieuchronnie na plac katedralny. Zwalniam więc kroku przed południową światłością romańskiego portalu bazyliki świętego Trofima. I idę dalej, w stronę cienia. Droga wśród wysokich kamienic wije się, ale wiem, że doprowadzi mnie tam, gdzie chcę dojść: na brzeg Rodanu. Nawet z cofnięciem się w czasie: To było gdzieś pod Nuwara Eliya, może w Kadugannawie, w środkowej części Cejlonu. Tak, Cejlonu, nie Sri Lanki, bo czas na tej stacyjce zatrzymał się dawno i nikomu to nie przeszkadzało. Z dokładną znajomością terenu: Poznawałem Katalonię od tej właśnie strony i taką osobistą jej geografię miałem już dobrze wyrysowaną. Gratallops, Falset, Poboleda, Rábano, Capçanes, Marça, Escaladei – to moja siatka współrzędnych, to moje punkty orientacyjne. Ze znużeniem: Snułem się ulicą Industria z tyłu hawańskiego El Capitolio, szukając cienia, a nie kolejnych kubańskich atrakcji. Zdobywając wygasłe wulkany o dziwnych kształtach: Byłem dopiero w połowie drogi do szczytu dawno wygasłego wulkanu, który Bóg wie jakie siły obrobiły w ogromny żółto-brązowy kloc. Sterczał teraz na tej rozległej, zielonej wyżynie niczym kostka do gry rzucona prosto z nieba. Odpoczywając: Przesiedziałem noc na starożytnym dziedzińcu tego zamku, patrząc w rozgwieżdżone niebo nade mną i rozświetlone miasto pode mną. I tańcząc: Wieczorem tańczyliśmy na pustyni Thar. I jeszcze: Z plaży, na której Zorba szaleńczym tańcem opowiedział swoją radość, zabrałem kamyk.
Ale podróże to nie tylko dotknięcie piękna, ale też brzydoty, biedy, cierpienia, krzywdy, niezrozumienia. Bólu tego świata: Bosą stopą deptałem szczurze łajno parujące po deszczu na wyłożonej marmurem posadzce świątyni ascetki Karni Maty w Deśniok. Wtykałem nos do bieda-chatynek (trzy żerdki i spłachetek folii nad głową) w slumsach w Bikanerze. Przeciskałem się przez tłum ciągnący do rzeki Jamuny w zaduchu ciasnych uliczek Mathury…
To jazda na krawędzi: Pożar musiał być niedawno – czuć było spaleniznę. Ziemię zakrywał czarny pył, z krzewów zostały czarne kikuty. Ale lewa strona była przez żywioł nieruszona – droga ustanowiła wyraźną granicę między winnicą żywą a winnicą martwą, między światem kolorowym a światem czarno-białym. Jechałem prosto między krajobrazem radosnym a krajobrazem posępnym, jak po wąskiej grani […].
W podróży człowiek widzi, czego by nie dostrzegł, słyszy, czego nigdy by nie usłyszał, spotyka, czego by nie spotkał: Stałem na Rogu Niemiec i wpatrywałem się. Z lewej ciemne, spokojne wody Mozeli sunęły gładką taflą. Z prawej gliniaste w barwie wody Renu parły pośpiesznie, lekko falując. Nie mieszały się, lecz schodziły w dobrze widoczny, lekko rozchybotany ścieg. Przeżywa całym sobą: Sunąłem więc po posadzce synagogi w Koczin rozważnie, poznając rękodzieło XVIII-wiecznych chińskich mistrzów – stopami […] Sunąłem więc rozważnie, wybierałem i wiązałem w pęczki źdźbła ryżu i poznawałem dzieło natury – stopami. A pracujący obok Hindusi, do których nieproszony się przyłączyłem, po prostu zrobili mi miejsce w swoim szeregu.
Czy można powiedzieć, że rodzi się z tego więź? Ze spotkanymi ludźmi, którzy robią nam miejsce w swoim szeregu, którzy wędrują z nami na jakichś etapach naszego pielgrzymowania, których mijamy rozpędzonym metrem, których zapamiętujemy inaczej, niż naprawdę się to w tym spotkaniu zdarzyło?
Bez ludzi nie ma podróży. Autor za każdym razem przywołuje z pamięci, za każdym razem próbuje odmalować którąś ze spotkanych osób. Zaludniają tę książkę mieszkańcy krańców świata. Zaludniają książkę, ale ich istnienie dotkliwie wpisuje się w obszar naszej wrażliwości. Po takich spotkaniach człowiek nie jest już taki sam.
Podróże. Podróże, które zmieniają.
Jak je opisać, jak chwycić, wyłowić z nurtu myśli, wspomnień, z jakiejś ogromnej struktury powiązań, której się przecież nigdy nie zrozumie do końca, to, co jednak przecież pragniemy przekazać, skoro sami zostaliśmy przemienieni. Autor, nie wiem, na ile świadomie, na ile nieświadomie lub nie do końca świadomie, wyraża to językiem właściwym poezji. Obraz jest silny, ale niedopowiedziany, fraza toczy się i nawraca, zwalnia i dynamizuje, formułuje pytania i puenty, niektóre fragmenty to gotowe wiersze.
No cóż, może piszę to jako poetka, która wszędzie chciałaby widzieć mowę wiązaną i na każdym zakręcie spotykać podobnego sobie dziwoląga, a tak naprawdę książka jest zbudowana z garści wstępniaków, mających niegdyś na celu zachęcenie do przeczytania kolejnego numeru kwartalnika. Jednak wolę myśleć w kluczu: redaktor magazynu „Kontynenty”, wydawca, polonista, podróżnik, poeta.
Podróże. Zdarzyło mi się ich kilka.
Noszę w sobie tych podróży spory bagaż. Przeglądam je uważnie, obraz po obrazie. Obraz świata. Mojego świata. Ty też masz taki obraz w sobie. Poszukaj.
Szukam. Wracam. Kiedy chcę. Którędy chcę. Do miejsc, w których byłam, do Florencji. Wsiąkam w miasto, w język. Nawet śni mi się po włosku.
Dariusz Fedor, Tędy droga, Kontynenty, Zielonka 2022, książka tylko w wersji pdf.