Wiersze Zofii Marii Smalewskiej
WYSPA NADZIEI
Płynę przez życie na moją własną Wyspę Nadziei
na ten skrawek Edenu bliski memu losowi
Tam stanę na utwardzonym gruncie dowodów
szukając wyjaśnienia mojego przeznaczenia
Do tej wyspy innych dróg nie ma
muszę dopłynąć – to jedyna droga
Na tej wyspie rosną krzewy cierniowe
uginające się od owoców cierpienia
rośnie też drzewo prawdy i drzewo domysłów
– są strzeliste jak topole koło mego domu
Te na wyspie to drzewa współczucia i zrozumienia
Dopływam staję na brzegu toń wody przejrzysta
Naga i bosa stąpam po ostrej trawie stepu prawdy
przede mną pole problemów a za nim
dolina zwątpienia – Zwątpienie wiatr rozwiewa
Widzę jak moje odbicie rozmywa niepokój fali
Wyspa jest bezludna ale na piasku widać ślady
To stopy dzieci i osób dorosłych
To z tej wyspy odchodzą bezpowrotnie
duchy istnienia – czy na pewno trafiłam dobrze
Zanurzam się w topieli decydując się na powrót
ale czy zdołam raz jeszcze powrócić do domu
Wiersz powstał na początku września 2024 r. przed zabiegiem operacyjnym usunięcia złośliwego raka, który po raz trzeci zaatakował autorkę
KRWAWY KSIĘŻYC
Dzisiaj krwawy księżyc znalazł się w objęciach Ziemi
Rozpoczęła się złota jesień kradnę jej cenne minuty
Mój czas posklejany z okruchów starych zegarów
dotyka pomału mijającego stulecia
Zamykam go w myślach i starych albumach
Czuję się jak złodziej – krwawy księżyc oświetla mi drogę
Co ukradnę to moje – Chcę pogodzić się z jutrem
Listonosz nie wrzuca już listów do skrzynki
Odruchowo staję na palcach zaglądam mając minę
zawiedzionej dziewczynki – ten czas już nie wróci
Październik pochmurne niebo tak blisko naszej Ziemi
i krwawy księżyc – przyjaciel kochanków
Mój czas ucieka przewracam go na lewą stronę
drwię i ponaglam moje spóźnione szczęście
Przykładam palec do szyby która wydaje się płakać
odchylam powieki okiennic i sprawdzam czy można inaczej
Na przekór losowi zapraszam do tańca swoje dłonie
Bosymi stopami wystukuję rytm dziesiątek
własnego różańca Zapraszam Księżyc który podgląda
jak z uporem maniaka kradnę czas jesieni
Jak wciąż kosztuję smaki swojego żywota
z nadzieją by nadal trwały przede mną
17 października 2024
NA PRZEKÓR LOSOWI
Wiersz jest dla mnie lekiem – leczy duszę i serce.
Czytając, wzruszam się lub śmieję,
sercem już nie targa żadna boleść,
zadra z powodu choroby staje się wspomnieniem.
Co z tego, że to mnie dotknęło,
wzięło się z losu – niech los to odmieni.
To nic, że nie mam tego, czego bym chciała.
Wiersz daje mi miłość, jest ze mną wszędzie.
Osiągam z nim szczyty i radość – promienieję.
Nie byłam w niebie, raju też nie znam,
Nie wiem, jak wygląda Eden – pokochałam ziemię.
Tu moja dusza odnajduje spokój.
Wiersz sprawia, że wiatr ustaje, jaśnieje niebo.
W sercu znajduję rozkosz i nadzieję.
Nie jestem zimna ni zbyt gorąca.
Jestem spokojna jak za horyzontem zachodzące słońce.
Wczoraj targały mną złe uczucia,
byłam jak ogień, płonęłam w rozpaczy,
łzy niczym rosa lęgły się na rzęsach.
To było wczoraj, gdy mi brakło wiersza.
Noc mi go przywróciła, wróciłam na ziemię.
Moje serce znów miarowo uderza, piszę wiersz,
gram nutami słów – rozpływam się w marzeniach.
Gdańsk, maj 2024
SERCE JAK ZEGAR
Kochanemu mężowi – poecie
Życie daje mi w kość
tyle marzeń wyzwań radości
ale i trosk
dobre już było nie pragnę złego
los to inaczej całkiem ocenia
mosty spalone zburzone domy
wraz ze mną cierpi kochana ziemia
serce wciąż bije staje przyśpiesza
mój zegar życia jest niemiarowy
ludzie dochodzą skądś dokądś wciąż idą
budują tworzą
by potem zburzyć zniszczyć zapomnieć
ludzie jak mrówki ptaki – zwierzęta
nie – co ja piszę – gorzej od zwierząt
ludzka nienawiść przebija wszystko
a ja jestem leń – po prostu poetka
która chodzi ścieżkami myśli
podziwia przyrodę
piękno natury – dzieło od Boga
Bóg tandety nie tworzy
Nieodczytane do końca DNA mojego życia
trwoga zerwane łańcuchy wydarzeń
to tylko los pisarzy – mówią dar Boży
wiem na pewno na ustach moich wiersz
łagodzi ból wynagradza
by dalej żyć i kochać na przekór wszystkiemu
Kartuzy, maj 2024
OCZEKIWANIE
Czekam na kwiaty, może się domyśli.
Wie, jak kocham róże, jak nie znoszę lilii.
– Masz liliowe myśli – kiedyś mi wyszeptał.
– I usta liliowe, jak z obrazu świętej Maryi.
Jak mam to rozumieć – zachodziłam w głowę.
Ja i Maryja. Czyżbym była święta. Kiedy
z miłością na jego piersi kładę swoją głowę
i gdy z namiętności pachnę cała miętą.
Czekam na róże – może się domyśli.
Akurat w sadzie rozkwitły jabłonie. Nie
jabłoni kwiecia pragną moje dłonie, ale róży
krwawej, co raniąc, jednocześnie błogosławi serca.
Czekam na różę. Tę krwawą z miłości.
Tę w szkarłacie uniesień budzącą pożądanie.
Przynieś mi zapach różanej miłości kochanie,
bo nie potrafię udawać, że chcę zostać święta.
Gdańsk, 25 kwietnia 2024
JA CÓRKA DWÓCH MATEK DZIĘKUJĘ
Przeglądałam się w zielonych oczach matki
w których odbijała swój urok wiosenna łąka
kwitły stokrotki i maki śpiewały skowronki
a słońce w liściach drzew się kołysało
W oczach niebieskich mojej drugiej matki
o miłości tkliwie szeptał leśny strumień wody
pogodnym lazurem nieba był jej czuły dotyk
kiedy zasypiałam i gdy opowiadała mi bajki
Ta trzecia – matka chrzestna z oczami jak onyks
miała na kłopoty zawsze sto sposobów
Czuję Jej opiekę i dzisiaj po latach
chociaż to troska już tylko zza światów
Każda z Matek inna tak samo kochała
i jak gwiazda polarna nad życiem czuwała moim
Dziękuję Ci mamo co mnie do chrztu trzymałaś
i Tobie która mnie urodziłaś i siostrze oddałaś
Dziękuję za magię waszych pięknych oczu
i dar serca głębszy od najgłębszych mocy
Od samego świtania miłością dzieliły mnie równo
choć każda z matek inne – piękne miała oczy
To one okrywały mnie swoimi skrzydłami
ze srebra i błękitu – dziękuję wam Mamy
wiersz poświęcony moim matkom do książki” Córka dwóch matek”
20 maja 2024
ŻEBRACZKA
Stała przed Świątynią Ziemi Świętej
ruda Jewa ognista i blada
dziewczę a może już kobieta
W jej sukience dziury tworzyły ornament
Wychudzone dłonie złożone w modlitwie
żebrały o jałmużnę i pokój
Postacią ognistego wyglądu
wyrażała czas wojny i głodu
Urody w niej było tyle ile plam i piegów
dawny czas słodyczy – nic nie pozostało
Ona Żydówka modli się o życie
Czy to aż tak dużo czy to aż tak mało
Jewa – dająca życie jako matka rodząca
takowe imię dostałaś od Stwórcy
więc proszę cię Ruda zmień kuse łachmany
na stopy oblecz buty pomaluj swe lico
Niech założą ci suknię zwiewną niedopiętą
Niech cię namaszczą olejkami róży i miętą
Będziesz pełna grzechu znów będziesz ponętną
Tego ci życzę ja – Europejka
Wiersze Jana Stanisława Smalewskiego
Zapisana
Zapisana nie zabłądzisz w moich myśli mroku
nie skłamiesz że zapomniałaś zadzwonić
zgubiłaś klucz od pokoju ukradli ci telefon
Zapisana szeleścisz kartką jak fartuszkiem w kuchni
gdy jeszcze poranek nie zasiadł do stołu
i gdy jajecznica była na śniadanie
Pozwól – zapiszę cię taką jaką cię pamiętam
w kolczykach tylko i w pianie ciepłej wanny
biegającą po schodach w górze od pidżamy
żeby mi serce ucieszyć swej miłości szałem
O niej
Nie byłem zachłanny – to nie ręka winna
myśl się pałętała po bezdrożach nocy
sen się dopełniał pragnieniem wiersza
który byłem ci winny za obcięte warkocze
za tę bluzeczkę rozdartą na płocie za zniszczoną
pończoszkę w gęstwie przydrożnych głogów
za tę piosenkę co śpiewałaś rankiem
kiedy jeszcze miłość równała się cnocie
nie byłem natrętny kochałem cię taką
jaką natura stworzyła cię dla mnie
z warkoczem i bez warkocza w oknie za firaną
i ukrytą w bramie – to o tej miłości pisało się samo
pisało się dobrze
Wybrał mnie ślepy los
bym otwierał oczy innym
Jak na chybił trafił lub poprzez eliminację
jajeczek i plemników stało się wybrał mnie ślepy los
jestem – byłem między Wami
Oddychając tym samym powietrzem stawiałem stopę na tej boskiej Ziemi
Kochałem i byłem kochany
Wybrał mnie ślepy los bym opowiadał o tym
co w życiu najważniejsze i co ważne nie jest
Szkodliwa jest nienawiść – buduje fortele
wbija w plecy noże
I zazdrość: podglądanie Boga świętokradcze gesty
Czas rajskiej jabłoni minął niepowrotnie
nadszedł czas jemioły chłodu i wilgoci
Wybrał mnie ślepy los żebym niósł ten płomień
co oświetla grzeje – to płomień miłości do brata i siostry
Nie gaście nadziei – mówił Wielki Papież
Mówił i czynił Otwierał Wam oczy
Poeta jest mały jak pyłek w książnicy choć jego słowo bywa niczym kamień grot włóczni
ramiączko na ramieniu pięknej zalotnicy
Poeta za boga ma słowo w nim wiarę
dlatego głosi: nie gaście miłości reszta tylko wiatrem
O ciszy – wnikliwie
Cisza to dla mnie zawsze miejsce święte.
Coś, co w ziemię wrasta fundamentem,
co się w powietrze wbija twardo drzewem,
podczas upału osłania mnie cieniem.
To ust trwanie w ciągłej gotowości
do pocałunku, ale i zazdrości. To oka źrenica,
która w skupieniu się pięknem zachwyca,
ale też gotowa przemknąć błyskawicą.
Jak kot po nocy w świetle latarni umyka ulicą,
tak ona gotowa zamienić się w burzę,
gdy tylko napięcie stanie się zbyt duże.
Cisza może być nawet pokalana śpiewem,
muzyki nutą tak czystą jak źródło,
z którego strumień życiodajnej wody
wytrysnął boskim, jedynym łaknieniem.
Mówią, że dzwoni, albo że głęboka.
Różne są powody, by dostrzec w obłokach
kłębiące się myśli, co niepostrzeżenie
w skupieniu spływają na kartek przestrzenie.
Różne są dowody, jak i jej jakości. Ja ciszę czczę
jak świętość. Bo kiedy na mym czole
ten symbol świętości jawi się skupieniem,
wiem, to Klio przyszła do mnie
ze swoim cierpieniem.
tobie i Tobie – gdy brakuje miłości
który się dziwisz że Ojczyzna
to słowo amulet
cały w spękaniach i bliznach
który się martwisz o rodziny losy
bo ten amulet musisz
na swych piersiach nosić
i który nie radzisz sobie z gniewem
że krzyż twój na Ziemi
nie jest zwykłym drzewem
że ci ramiona nadmiernie ugniata
że musisz go dźwigać
musisz pod nim upadać
a tobie
który sam wyroki piszesz sobie
i rękę podnosząc na brata
nic więcej nie powiem
Płoń serce moje
Morze miłości, Bałtyk uniesień, ocean trosk wszechobecnych.
A tu już jesień i tylko jesień.
Wrzask mew, fali huk i mokry piasek
toczą się po pustej plaży.
Trwoży mnie ląd, na którym wciąż brakuje marzeń.
Mam za plecami miasta gwar, mam przed sobą port,
skąd można wyruszyć w nieznaną dal.
Brak mi jedynie celu, dokąd bym chętnie z lat bagażem
dotarł i osiadł na mieliźnie dobrych zdarzeń.
Płoń serce moje – płoń miłości, która nie zniewala
i nie burzy. Płoń, bo mróz już pierwsze kwiaty zwarzył,
porty zamknięto przed podróżą.
Płoń serce moje. Mam morze, mam nasz Gdańsk.
Mam ciebie muzo dwóch postaci – Erato
i Zofio, żono moja. I nikt mi za to, nic mi za to
niczego nie jest winien. A ja wędrówką utrudzony
niczego prócz miłości nie potrzebuję więcej.
Płoń miłości, płoń. Bij w falochrony. Płoń moje serce.