Ludmiła Janusewicz – Słowo czy obraz?

0
72

Artyści potrafią wszystko, jakby mieli w sobie niewidzialne kamery termowizyjne – w ciemnościach widzą ciepłe miejsca. Dzieje się tak, gdyż żyją emocjami, które muszą jednak umiejętnie osadzać w języku, geście, nucie,, kolorze. Powinni być nieustannie niespokojni, wewnętrznie rozedrgani, jak w piosence Młynarskiego śpiewanej przez Michała Bajora:

„…rozpal mnie blada kuzynko Melpomeno jedną dobrze
zagraną sceną, rozpal mnie.
Ogrzej mnie świecie utkany z głupich marzeń,
akordeonie w nocnym barze,
ogrzej, ogrzej mnie…”

Przypomniało mi się opowiadanie Karela Čapka, w którym poeta był świadkiem wypadku samochodowego. Policjant poprosił go o opis tego zdarzenia, a ten odparł:

„Przez brązowy szpaler drzew przemknęła czerwona strzała, zagrały dwa bębny i dwa czynele”.

Okazało się, że czerwona strzała to był czerwony samochód, który wpadł na drzewo, dwa bębny to były dwa zera, a dwa czynele oznaczały dwie siódemki.

Poeta zdał dokładną relację z wypadku!

Intrygujące jest odkrywanie współzależności między literaturą a innymi sztukami. Najczęściej dotyczy to związków między literaturą i malarstwem. Dodałabym jeszcze muzykę, niektórzy nawet stawiają ją na pierwszym  miejscu, ale tu akurat chcę się odnieść do filmu „ Wypisz, wymaluj…miłość…” w reżyserii Freda  Schepisi z 2013 roku z głównymi rolami Clive’a Owena i Juliette Binoche.

Co ważniejsze? Słowo czy obraz? Oto jest pytanie!

Na początku było Słowo, ale było też malarstwo naskalne, jaskiniowe, powstałe w okresie górnego palecitu ok. 40 tys. lat p.n.e.

W filmie Owen wciela się w postać Jacka Marcusa, nauczyciela języka angielskiego w liceum, niegdyś wziętego pisarza, obecnie w trakcie kryzysu twórczego, dla którego słowa są całym życiem i próbuje on uczyć uczniów, korzystania z nieskończonych możliwości oraz elastyczności języka.

Pewnego dnia w szkole pojawia się Dina Delsanto, uznana malarka i nowa nauczycielka plastyki, która twierdzi, że ważniejsze od słów są obrazy. Jako nauczycielka chciałaby, żeby jej uczniowie wyrażali przede wszystkim samych siebie i to, w jaki sposób postrzegają świat.

Jack próbuje udowodnić jej wyższość słowa nad obrazem.

Oboje zaczynają walczyć o udowodnienie swoich racji, wciągając w tę potyczkę całą szkołę.

Ostatecznie film nie opowiada się po żadnej ze stron, lecz pokazuje, że słowa i obrazy są jedynie narzędziami w rękach człowieka i tylko od niego zależy, jak z nich skorzysta, jeśli chce być artystą, który tym różni się od rzemieślnika – odtwórcy, że swoje dzieła tworzy w oparciu o własną koncepcję.

I tu przypomniał mi się pewien poranek sprzed kilku lat, gdy w kasie dworca koszalińskiego kupiłam bilet do Kołobrzegu i udałam się do kiosku nabyć gazetę. Dżentelmen stojący za mną, można powiedzieć zbarczony na skrzydło, zwrócił się do mnie następującymi słowami:

– Pani, bądź człowiekiem.
– Ja? – zdziwiłam się.
– Dwadzieścia groszy brakuje mi na chlebek.
– Jaki chlebek?- wzruszyłam ramionami.

Sięgnęłam jednak do kieszeni i dałam mu złotówkę, niech ma, niech nie będzie głodny! Pan ów kupił wodę brzozową, odkręcił ją przy kiosku, odchylił głowę do tyłu, na jego twarzy malował się błogostan w cieniu purpury, musiał być nieziemsko głodny, albo nieziemsko spragniony.

Podobną scenę opisał Wieniedikt Jerofiejew w książce  „Moskwa Pietuszki,” która  może sprawiać wrażenie alkoholicznej maligny, niespełnialnego marzenia o wolności z gorzkim śmiechem, a w rzeczywistości jest opowieścią o bezwyjściowości rosyjskiego losu, z którego ucieczką jest jedynie pijaństwo, choć i ono prowadzi donikąd.

Jerofiejew był również na dworcu, tyle że Kurskim w Moskwie, i nie było tam wody brzozowej, był portwein, wino deserowe, względnie likierowe, które wytwarzane jest z niebieskich gron odmiany Tinto. Nie było tam miłej pani w kiosku, tylko był chamski kelner, który zwrócił się do niego per obywatelu, to takie tam przekleństwo typu swołocz, i portweinu nie sprzedał, a niech go!

Portwein wypić można będąc skrajnie „spragłym”, kto pije damską wódkę – denaturat przepuszczany przez chlebek? Moskwianie typu tego pana prawdopodobnie wybierali „Łzy komsomołki” własnej roboty z wody kolońskiej, lakieru do paznokci, płynu do płukania ust i lemoniady.
Piękna nazwa, można powiedzieć, nawet liryczna.

Jak widać, czasami sztuka wkracza w życie codzienne.

Ludmiła Janusewicz

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko