Poeci emigracji zaraz po wojnie
mogli pokazać się szerszej publiczności dzięki inicjatywie Stanisława Lama, kierującego wówczas wydawnictwami Księgarni Polskiej w Paryżu, który zaprosił pięciu poetów do zaprojektowanej przez siebie antologii „Najwybitniejsi poeci emigracji współczesnej”. Dał im swobodę co do wyboru i układu wierszy. Ukazała się szybko, już w 1945 roku, w pięknym i starannym wydaniu, z portretowymi rysunkami Stefana Mrożewskiego. Powstał więc jakby dokument chwili, poetyckie świadectwo stanu ducha i przekaz na lata powojenne. Wybrałem stąd garść wierszy, aby tę chwilę sprzed lat prawie osiemdziesięciu, kiedy ważyły się losy Polski, uprzytomnić (niestety bez rysunków, chronionych nadal prawem autorskim).
Andrzej Lam
Stanisław Baliński
CZARODZIEJSKA WIEŻA
W kraju czarów jest wieża. Kiedy herold z tej wieży
Daje znak, wszyscy też dają znak.
Kiedy herold powiada, że dziś kłamstwu nie wierzy,
Wszyscy zgodnie nie wierzą, a gdy mówi, że wierzy,
Wszyscy zgodnie powiadają: tak.
Nikt nikogo nie zmusza. Każdy sam z własnej woli
Patrzy w znak i ten sam daje znak.
Kiedy herold powiada, że go prawda nie boli,
Wszystkich zgodnie nie boli, a gdy mówi, że boli,
Wszyscy zgodnie powiadają: tak.
Nikt nikomu nie radzi. Kiedy herold ofiarny
Czyni znak, wszyscy też czynią znak.
Kiedy herold powiada, że ten śnieg nie jest czarny,
Wszyscy widzą: nie czarny, a gdy mówi, że czarny,
Wszyscy zgodnie powiadają: tak.
Jan Lechoń
* * *
To, w co tak trudno nam uwierzyć,
Kiedyś się przecież stanie jawą.
Więc pomyślałem: chciałbym leżeć
Tam gdzie mój ojciec: pod Warszawą.
Niech ci ta myśl się nie wydaje
Ani małością, ni znużeniem.
Z największym kocha upojeniem,
Kto się z miłością swą rozstaje.
I nagle widzisz: jest noc chmurna
I niebo polskie ponad nami.
I stary ogród. A w nim urna
Z naszego życia popiołami.
LEGENDA
Wszystkie słowa podniosłe, któreś znał ze szkoły,
Muzyka starych pieśni, wolności anioły,
Książę Józef na koniu, wiszący nad biurkiem
I olbrzymi Batory w małej czapce z piórkiem
I młodzieniec z Grottgera, co żegna swą miłą,
Pocztówka z Białym Orłem — wszystko to ożyło!
I oto między nimi jako brylant krwawy
Świeci mur zburzonego katedry ołtarza,
Leży kamień zwyczajny z ulicy Warszawy,
Stara chustka służącej, czapka gazeciarza.
Wśród stalowych husarzy skrzydlatego szyku
Widzisz pana niskiego w czarnym meloniku,
A dalej, gdzie więzienia gruby mur i wieże,
Generała Kleeberga podniesiona głowa
I słyszysz (czyś mógł myśleć?) równie piękne słowa
Jak tamte, które kiedyś umilkły w Elsterze.
WIERSZ MAZOWIECKI
Cóż to przyszło ci do głowy?
Cały Łowicz kolorowy,
Białe włosy małych dzieci
I jabłoni biały pąk,
Raźny powiew z tamtej strony,
Baby niosą feretrony,
Cóż to w oczach twoich świeci?
Książka leci z drżących rąk.
Nie gardenie ani lilie,
Nie Italie, nie Brazylie,
Tylko jaskry, tylko mlecze
Wśród zielonych trawy smug.
Chcemy, chcemy utrudzeni
Tamtych kwiatów i zieleni,
I tej drogi, co się wlecze
Pod ubogi, stary próg!
Jak patrzało kiedyś dziecko
Na wieś biedną, mazowiecką,
Na zorane kartofliska,
Na wiślany biały piach,
Tak i dzisiaj – jak daleki!
Spod znużonej mej powieki
Widzę ciebie, widzę z bliska
W każdej myśli, wszystkich snach.
Józef Łobodowski
LIST DO MATKI
Późny wieczór się kładzie nad starym Lublinem,
w szelest i w cień zamglone uciekają klony.
Granatowieje niebo, dotąd błękitne i sine,
nad Tatarami opar się wznosi zielony
i zmierzch fiołkowy otwarte bramy nasyca.
Kroki moje zgłuszone w starych lubelskich ulicach,
powrotne kroki młodości raz jeszcze niechaj usłyszę!
Głowę moją szaloną niech tamten wiatr ukołysze,
w gęstwie jaśminów zaszumi,
wzburzone włosy potarga,
niech wszystkie dawne zaklęcia zbudzi na wargach
i starą furtką zaskrzypi, gdy klucz w niej z wolna przekręcę,
by oprzeć drżące skronie o spracowane twe ręce.
Coraz ciężej zasypiać, budzić się coraz trudniej,
bezradna dłoń opada na głowę małego wnuka,
ognistymi kołami w znużonych oczach południe,
po nocach budzisz się, gdy gałąź w okno zastuka,
nasłuchujesz długo — odwieczna matczyna praca —
gdy się kroki wstrzymają przy bramie:
— To może syn mój powraca…
A on nie powraca, zły, niedobry syn,
a on nie pisze nawet, jak zawsze przedtem.
„Na próżno go przywołuję codziennych modlitw szeptem,
daremnie go rozgrzeszam ze wszystkich win…
Nie przychodzi, zabłąkał się wśród obcych, dalekich ziem,
nie poradzą, nie dopomogą bezsilne ręce matczyne…”
O, jedyna moja, najbielsza,
teraz dopiero wiem,
naprawdę złym byłem synem.
Noce rzucone na pastwę szalonym snom,
młodość, co była rozterką, gniewem, rebelią i pychą.
Wszystko rozwiało się w burzy,
wszystko przepalił grom,
że się jak liście umarłe po ziemi ścielą…
A tylko gorzki twój płacz zbłąkaną jaskółczychą
wciąż krąży nad pogorzelą.
W tej drodze, którą idę skroś zbójeckich borów,
przez świat, co mnie otacza, jak bezludna pustka,
zwierzęta głodu, trwogi i pomoru,
świecąc płomieniem ślepiów, chciwie węszą w ślad,
na skrzydła rudych łun porwany wiatr
na twarz opada jak skrwawiona chustka;
znużone stopy potykają się na grobach
i próżno w list do ciebie
chcą się związać słowa,
słowa
stłumione jak płacz…
1945
Kazimierz Wierzyński
MATKA POLEGŁYCH
Kto was policzy, zaginieni,
I bezimiennych kto spamięta?
— Krzywda, co w okno na jesieni
Liśćmi tłucze, zmowa święta.
Ostatni powój na poddaszu
I pod ścianami głóg czerwony
Do szyby wargą przylgnie naszą:
Tam jeszcze krwawi ktoś raniony.
Ugorna ziemia, sucha połać,
Co piła krew żołnierskiej rany,
Będzie po ciemku do was wołać:
Tam zbudził się ktoś pogrzebany.
O jakiejś porze, w jakimś domu,
Skąd dzieci się na świat rozbiegły,
W drzwi zastukamy po kryjomu:
Otwórzcie, wraca wasz poległy.
Nikt nas się wtedy nie przestraszy,
A nieugięta do ostatka,
Kulę z przebitej czaszki naszej
Zgrubiałą ręką wyjmie matka.
Przyniesie leki i bandaże,
Pochowa szczątki naszej broni
I czarną kulę nam pokaże
Na wyciągniętej prosto dłoni.
I ran doszuka się w drelichu,
Policzy wszystkie i spamięta:
Krzywda, co szerzy się po cichu,
Matka pamięci, zmowa święta.
Józef Wittlin
STABAT MATER
Stała matka boleściwa — na rynku
Przy swym martwym powieszonym synku.
Stała w świata przeraźliwej pustce
Polska matka w służącowskiej chustce.
Nie płakała i nic nie mówiła.
Zimne oczy w zimne zwłoki wbiła.
Wisiał martwy, z wszystkiego wyzuty:
Niemcy przedtem zabrali mu buty.
Będą w butach jej syna chodzili
Po tej ziemi, którą pohańbili.
Po tej ziemi, która umęczona
Stoi – patrzy — i milczy — jak ona.
* * *
Stabat Mater, Mater dolorosa,
Gdy jej synów odcinali z powroza.
Kładła w groby, głuche jak jej noce,
Martwe swego żywota owoce.
Stabat Mater, Mater nostra, Polonia —
Z cierni miała koronę na skroniach.
1942
Poeci po wojnie zaprezentowani tutaj, to ci sami poeci co przed wojną.