Jak mawiał pewien logik: “Nie mogę się zgodzić z tymi, którzy skromność uważają za cnotę. Logik powinien patrzeć realistycznie. I niedocenianie, i przecenianie kogoś jest odstępstwem od prawdy”. Rzecz w tym, że skromność nie jest – przynamniej nie powinna być – żadnym odstępstwem. Polega na dostrzeżeniu właściwej relacji między sobą, swoimi, powiedzmy, zasługami, a kimś innym i zasługami kogo innego, komu oddajemy to, co mu się należy, czyli na co rzeczywiście zasługuje. Dostrzegając obecność i udział innych, musimy, siłą rzeczy, zauważyć, że nasza rola w świecie nie jest ani samowystarczalna, ani samodzielna. Przynajmniej nie na tyle, na ile wielu egotykom i samochwałom się wydaje.
Zarówno przecenianie siebie, jak i niedocenianie nie ma nic wspólnego ze skromnością. Ciągłe podkreślanie, że jest się nikim znaczącym jest tak samo irytujące, jak obnoszenie się rzekomą nieomylnością i przesadnie przypisywanymi sobie sukcesami. Jedno i drugie, to znaczy przypisywanie sobie niewielkiej lub ogromnej roli w jakimkolwiek przedsięwzięciu jest o tyle sensowne, o ile wynika z relacji wobec udziału innych osób. Absurdem zaś jest obnoszenie się ze swoją wielkością zupełnie bez kontekstu, bez odniesienia do konkretnych wydarzeń.
Ktoś może być ważny, wielki, może by mistrzem w konkretnej umiejętności. Ktoś mógł odegrać istotną rolę w konkretnym zdarzeniu. Właściwa, realna ocena nie jest w tym wypadku niczym niewłaściwym. Byłoby natomiast irytujące słuchać pseudoskromnego pomniejszania przez kogoś swojej roli. Tak samo, gdy ktoś stale podkreśla, jaką to nieznaczącą i bez osiągnięć osobą jest w życiu. To ważne! W całym życiu. To już nie jest skromność, to raczej pycha w podkreślaniu swojej skromności. Innymi słowy, skromność na pokaz: podziwiajcie mnie za skromność i pokorę. Ogromna pycha przemawia w tym wołaniu.
Oczywiście, równie irytujące jest wysłuchiwanie nadętych przechwałek, tym bardziej, jeśli stoi za nimi tylko własne przekonanie. Są ludzie, którzy zawsze mają rację. We własnym mniemaniu. Każdą zaś najmniejszą sprawę potrafią tak przedstawić, jakby ich udział w niej był znaczący, nieodzowny i wręcz decydujący dla losów świata. Nie da się z nimi rozmawiać. Można tylko potakiwać. A najlepiej nie wszczynać dyskusji.
Przywykło się sądzić, że artyści, a zwłaszcza poeci to egocentrycy, których mottem jest Mickiewiczowskie “Depcę was wszyscy poeci”. Inni niż ja. Bo ja “nieśmiertelność czuję, nieśmiertelność tworzę”. Jednakże Mickiewicz miał niejakie prawa do owej uzurpacji i nie odbieramy jego słów jako odstępstwa od prawdy. Gdy jednak współcześni adepci mowy wiązanej ogłaszają się nowymi niekwestionowanymi autorytetami i wieszczami, brzmi to cokolwiek śmiesznie. Oczywiście, starannie unikają niewłaściwych słów, nie pojawia się w ich ustach wieszcz ani deptanie. Wystarczy, że mimochodem obruszą się na kolegę (koleżankę) po piórze, że śmiał(a) zdobyć się na zdziwienie wobec jakiegoś tekstu, wyrazić wątpliwość co do warsztatu i kunsztu samozwańczego/-ej mistrza (mistrzyni).
Tak, to bywa irytujące. Niemniej także drugi kierunek, czyli wycofywanie się w skromność również budzi wątpliwości. Jeśli ktoś pada plackiem przed każdym domorosłym wierszokletą uważając, że to wielka poezja, można podejrzewać, że zamiast oddania chwały, zwyczajnie szydzi. Jeśli ktoś z udawanym wstydem wyciąga stare wiersze z szuflady, rozpowiadając, jakie to młodzieńcze bazgroły, a jednocześnie publikuje gdzie się tylko da, podejrzewam, że zatracił zdolność samooceny lub przyzwoitość. W żadnym jednak wypadku zachowania te skromne nie są. Nie są też zgodne z prawdą. Toteż skromność jak najbardziej jest cnotą. O ile wynika z realistycznej oceny siebie i rzeczywistości.
Dla poety nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż małe miasteczko. W opłotkach znanego sobie podwórza, w kręgu znajomych i wiernych wielbicieli, łatwo zatracić proporcje. Przy czym opłotki mogą mieć dzisiaj także charakter wirtualny – własna strona, własny blog, własna platforma, własny kawałek podłogi w sieci, gdzie sprawy prywatne i osobiste urazy urastają do rangi problemów egzystencjalnych, jedno zdziwione lub – o, zgrozo – nieprzyjazne słowo odczytywane jest jako atak na suwerenność, a pytanie o sens działań zakrawa na obrazoburcze podważanie autorytetu. Bowiem w opłotkach najbliższego podwórka jeden głos jest wyrazicielem głosu świata. Gdy więc jeden głos, tym bardziej dwa, tym bardziej tych kilka głosów z własnej klatki schodowej, z ulicy, głosy ludzi spotkanych w drodze do sklepu, do kościoła, do urzędu, do lekarza, w kurtuazyjnych słowach zawierają pochlebstwo, rośnie złudne przekonanie o własnej genialności. “Albowiem nasz wszechświat nie sięga poza grono znanych nam ludzi. Nic dla nas nie istnieje prócz paplaniny pochwalnej lub potępiającej na ustach znajomych, a poza ich kręgiem jest tylko rozległy chaos śmiechu i łez, które nas nic nie obchodzą; śmiechu i łez przykrych, złych, chorobliwych, godnych pogardy – ponieważ słyszymy je niedokładnie uszami opornymi na obce dźwięki”. Chroniąc więc go niektórzy prowincjonalni twórcy wolą z opłotków nie wychodzić, ciesząc się sztucznym światłem pochlebstw lokalnych czytelników. Prawdziwa krytyka – krytyczne podejście do czyjeś twórczości – nie jest w modzie, ba, jest wręcz zakazana jako przejaw niezdrowych emocji. Chwali się wszystko i wszystkich opatrując etykietkami “niezwykłe”, “oryginalne”, “odkrywcze”, “poruszające”, “genialne”, gdy tymczasem mamy zalew tekstów płytkich, wtórnych, nieprzemyślanych, niedopracowanych i banalnych. Konfrontacja z szerszym światem byłaby straszna. Piramida własnej wartości okazałaby się “kłamliwym pomnikiem na grobie ponurym i prędko zapomnianym”. Słowa Conrada z “Wykolejeńca” okazują się ponadczasowe i bezlitośnie prawdziwe.
Jednakże między małomiasteczkowym poetą z aspiracjami a wielkomiejskim grafomanem z przerośniętym ego nie ma wielkiej różnicy. Pierwszy uważa, że zdobędzie kiedyś cały świat i czytelnicy będą go prosić o autograf, a drugi jest przekonany, że cały świat już go zna, więc dumnie może odmawiać dawania autografów chociaż nikt go o nie nie prosi. Ta sama prawidłowość dotyczy rzecz jasna także rodzaju żeńskiego. Polski język jest jednak w dużej mierze zmaskulinizowany i „stwórca” to brzmi dumnie, a „stwórczyni” jeszcze nie weszła do słownika. Ograniczę się więc do tego, co jest w słowniku.
Kiedy duch Boży unosił się nad wodami, mógł odczuwać (czy w ogóle cokolwiek odczuwał?) swoją wielkość i niepowtarzalność nad pustkowiem. Poczucie wyjątkowości najłatwiej wyrobić sobie w samotności. Skoro niczego dookoła nie ma, jestem tylko Ja. Kartezjusz by dodał, że nawet myślę, więc tym bardziej jestem. Ale kto może i chciałby potwierdzić nasze istnienie i naszą wyjątkowość, skoro dookoła pustka? Idąc chodnikiem poeta prowincjonalny z wyższością spogląda na mizerię otoczenia. Jako się rzekło, dotyczy to też rodzaju żeńskiego, czyli poetka prowincjonalna też potrafi spoglądać z wyższością. Równouprawnienie w tej materii jest bezsporne. Aspirujący poeta z wielkiego miasta spoglądać z wyższością nie za bardzo może, bo a nuż wstępując do księgarni w daremnym poszukiwaniu swojego nazwiska na półkach natknie się akurat na Ryszarda Krynickiego rozdającego autografy. Pozostaje mu zatem duchowa bezsilność wobec faktów.
W tym momencie dochodzimy do rozróżnienia między poetą, pisarzem aspirującym a pisarzem/ poetą rokującym. Autor aspirujący – bez różnicy małomiasteczkowy czy wielkomiejski – ducha swojego posyła, by kreował otoczenie, rzeczywistość zewnętrzną: zawiera znajomości (tylko opłacalne), opracowuje strategie autoreklamy, zabiega o popularność, ceni się i swój nieczytelny podpis. Autor rokujący, który z czasem okaże się prawdziwie niepowtarzalny, również nie próżnuje. Jednakże przestrzenią jego aktywności są puste wody z początku istnienia świata, czyli chaos przedstworzenia, gdy rodzi się dzieło literackie. Wtedy naprawdę zasługuje na miano stwórcy: “Pozwoliłem memu duchowi bezsilnie unosić się nad tym chaosem” – pisał Conrad w trakcie pracy nad drugą powieścią. I czasem z tego chaosu powstaje cały świat.