Był styczeń 1980 roku. Andrzejewski wszedł do chłodnego salonu w willi na Stawisku. Rozejrzał się i dopiero po chwili zauważył Iwaszkiewicza siedzącego na krześle przy gorącym kaflowym piecu, o który opierał się plecami.
– Dawno u ciebie nie byłem – Jerzy uścisnął gospodarzowi zwiotczałą, słabą dłoń.
– Nie da się zaprzeczyć – zgodził się gospodarz. – Dobrze, że chociaż mamy stały kontakt telefoniczny.
– Powiem odkrywczo: nie da się zaprzeczyć – Jerzy zaśmiał się wesoło, próbując przełamać banalność dialogu.
Iwaszkiewicz zawtórował mu podobnym śmiechem. „Pierwsze lody zostały przełamane – pomyślał z nadzieją. – Najgorsze są wstępy i obowiązkowe schematy konwenansów, potem jakoś się toczy…”.
– Przyjmij raz jeszcze moje najserdeczniejsze wyrazy współczucia z powodu odejścia Hani – gość dotknął nasady jego dłoni.
– Patrz, to już minął miesiąc, a mnie się wydaje, że ona wciąż jest w swoim pokoju. Dziękuję ci. Powiem ci szczerze, że przez ten czas oklapłem, nawet bardzo – zrobił pauzę. – Zaprosiłem cię, bo czuję, że to nasze ostatnie spotkanie…
– Nie przesadzaj. Doszły mnie słuchy, że nie wstajesz z łóżka, a tymczasem widzę, że wyglądasz krzepko – skłamał, patrząc na jego wychudłą twarz pokrytą starczymi plamami. – I siedzisz prosto, jak dawniej – Andrzejewski rzucił tani komplement.
– Gorący piec wyprostował mi plecy – zażartował. – Ja na krzesełku, a ty w fotelu, w którym przez pół dnia urzędowała tu królowa belgijska – zaśmiał się głośno, po czym śmiech przekształcił się w nieprzyjemny kaszel. Po chwili doszedł do siebie.
– I humor cię nie opuszcza. To dobrze.
– Myślałem, że już nigdy nie usiądziemy obok siebie, jak za dawnych lat, prowadząc z pełną swobodą rozmowę – Iwaszkiewicza opanował melancholijny nastrój. – Zastanawiałem się nad twoim pytaniem, które rzuciłeś, kiedy byłeś tu ostatnio…
– Chyba przed moim wyjazdem do NRF na spotkania autorskie?
– Tak. Pytałeś: co po nas zostanie? Jakie będzie pośmiertne życie naszego dzieła? Powiem ci, że ani wtedy, ani teraz sprawa ta mnie nie niepokoi. Nie przywiązuję do tego wagi, jak ty. Literatura prędko się starzeje. Kto by mógł za życia pomyśleć o Zapolskiej, że za pięćdziesiąt lat wciąż będzie grana? Albo Przybyszewski? Kto by mógł sądzić, że taki idol swoich czasów i jego płomienne teksty przepadną z kretesem… Ukłułeś mnie wówczas stwierdzeniem, że za jakiś czas ludzie odsuną się od mojej literatury.
– To była dyskusja – zdziwił się jego reakcją. – Pominąłeś jeden ważny szczegół; powiedziałem wtedy, że po wydaniu dzienników i listów ludzie zaczną się interesować twoją osobą, a ściślej osobowością. A ty mówisz: ukłułem – rzekł rozżalony. – Jarku, mimo wielu nieporozumień zawsze byłeś i jesteś mi bliski. Naszej przyjaźni nie da się wymazać, ani wyrąbać.
– Pamiętasz naszą podróż łodzią do Kazimierza w czterdziestym wśród wojennego strachu?
– Ech, łza się w oku kręci.
– I w tym samym roku mój wykład o poezji w trefnej willi na Żoliborzu? Był Cześ Miłosz, Krzyś Baczyński…
– Przestań, proszę… – Andrzejewski wzruszył się, usłyszawszy drugie nazwisko. W Baczyńskim był zakochany bez wzajemności. „Kiedy go poznałem? Bodaj we wrześniu czterdziestego pierwszego w tramwaju «P» jadącym na Powiśle – przypomniał sobie. – Wracałem na Dobrą do rodziców, on do siebie na Hołówki. Na Książęcej, przy szpitalu, musiał się przesiąść. Wysiadłem z nim, by przedłużyć ciekawą rozmowę. Lubił mnie. Byłem rad, kiedy zaproponował, abym był świadkiem na ślubie. Zazdrościłem Barbarze… Te jego jasne szare, a może zielono-niebieskie oczy… Dość! Po co ja o tym myślę” – zganił się.
– Zamyśliłeś się – Jarosław zauważył.
– Wiem, że byłeś na ślubie Krzysztofa, ale jakoś nie utrwaliłeś mi się wyraźnie w kadrze…
– Miałem wielki bukiet stawiskich bzów. No tak, mogłeś tego nie pamiętać, bo jako świadek wyglądałeś na bardziej przejętego od Krzysztofa i Basi. Byłeś w nich tak bardzo wpatrzony…
„Raczej w niego – Jerzy znowu się zamyślił. – Czasu nie cofniemy”. Po chwili zmienił temat.
– A pamiętasz, jak przemawiałeś przy trumnie Gałczyńskiego…
– Ty zastąpiłeś na honorowej warcie słabego już Tuwima, któremu trudno było wytrzymać dziesięć minut – przerwał mu Jarosław.
– Kiedy mówiłeś w pożegnalnej mowie o jego łódeczce żywota, myśmy niemal parsknęli śmiechem, bo usłyszeliśmy o „wódeczce żywota”, co wiele nie odbiegało od prawdy. Pomyślałem wówczas o tobie: odważny, łamiący skostniałe schematy funeralnych obrzędów.
– Jesteś starą małpą. Za to cię kocham. Kiedy mi później o tym powiedziałeś, długo nie mogłem powstrzymać spazmu śmiechu – Iwaszkiewicz wydawał się być szczęśliwy.
Nastała chwila ciszy, po której Andrzejewskiemu odmienił się wyraz twarzy na bardziej stanowczy.
– Jarosław, po to mnie ściągnąłeś, żebyśmy robili próżne wspominki? – rzekł z niejakim wyrzutem.
– Na pewno nie próżne. One są częścią nas. Ty jeszcze tego tak nie widzisz, ja zaś, stojąc na krawędzi dnia i nocy, widzę wszystko z większą wyrazistością.
– Nie popadaj w śmiertelny patos – powiedziawszy to, zorientował się, że słowo „śmiertelny” nie było najwłaściwsze w obliczu jego złego stanu zdrowia. – Śmiertelny… oczywiście w sensie przenośnym – uzupełnił pośpiesznie.
– I nie ściągnąłem cię, lecz zaprosiłem. Mógłbyś być delikatniejszy…
– Przepraszam. Zaprosiłeś, bo chyba masz mi coś do powiedzenia.
Iwaszkiewicz zastanawiał się w jaki sposób przekazać mu swoje przemyślenia dotyczące sprawy, na której mu zależało nie jako intelektualiście, lecz jako Polakowi.
– Posłuchaj, Jerzy… – potarł lekko spocony nos – dobrze wiemy, w jakim kraju żyjemy, w jakiej znajdujemy się sferze wpływów. Czy tego chcemy, czy nie, musimy się pogodzić z panowaniem, z dominacją potężnego brata – wypuścił z ulgą powietrze.
– Nie jestem przekonany – Andrzejewski rzekł wątpiąco.
– Od czterdziestego piątego postępowałem tak, aby zachować naszą kulturę. Starałem się zawsze bronić substancji narodowej… – po pauzie dodał: – bronić na swój sposób.
– Na swój sposób – Jerzy powtórzył ironicznie. – Sposób służalczy, wręcz niewolniczy – rzekł szorstko.
– Chcesz, żeby nas nakryli czapkami? I włączyli jako szesnastą republikę? – Iwaszkiewicz mówił z głębokim przekonaniem.
– Bzdury.
– Bzdury to wy robicie z KOR-em.
– Jarku, nie czujesz nowych czasów. Oni, tam – wskazał głową na wschód – słabną. To kolos na glinianych nogach. Podobnie było w wojnie z Japonią, kiedy dostali w dupę i w czasie pierwszej wojny.
– Nie zgadzam się. Ten kolos jest teraz nowoczesny i mocny. A tą swoją pseudo opozycyjną działalnością drażnicie go, narażając nas na niewyobrażalne niebezpieczeństwa.
– Bronimy substancji narodowej i naszej kultury – Andrzejewski powtórzył jego słowa.
– Tylko nie przewidzieliście, że osiągniecie odwrotny skutek. Podobnie, jak było z Listem 34. Pamiętasz, jak byliście u mnie na obiedzie z Hertzem i Mycielskim trzy miesiące przed nim?
– W grudniu sześćdziesiątego trzeciego?
– Powiedziałem wam szczerze, że gdy byłem w Moskwie, ostrzeżono mnie, że robicie jakieś zebrania u Dąbrowskiej…
– Dąbrowska… – Jerzy zamyślił się. – Au-to-ry-tet moralny… – cedził ironicznie sylaby.
– Wiesz, że ona nazwała Popiół i diament paszkwilem na młodzież polską i na Polskę? Kisiel natomiast twierdził, że książka zafałszowała obraz Polski bezpośrednio powojennej.
– O to się z nim pokłóciłem. Jednocześnie uważał, że jest to doskonała powieść.
– A Rudnickiemu powiedział, że władza nigdy by nie wiedziała, jak rzecz ustawić, jak z tego wybrnąć, a tyś jej to pokazał…
– Adolf by mi to powtórzył – Andrzejewski stracił rezon.
– Pewnych rzeczy się nie mówi – Iwaszkiewicz triumfował. – O przekręcanym tytule, przez grzeczność, nie wspomnę…
– Gówno i zamęt.
– Exactement. A propos wulgaryzmów, których nadmiaru nie znoszę, a ty się w nich lubujesz…
– Są pieprzem literatury – wszedł mu w słowo.
– Nie posłuchałeś mnie, kiedy radziłem ci z dobrego serca, żebyś ze Skaczącego po górach usunął obsceniczności.
– U Geneta są i jakoś mu to nie zaszkodziło?
– Nie porównuj się z nim. Tkaninę literacką potraktowałeś jak gumę prezerwatywy, rozciągając ją do niemożliwości, przez którą przyglądałeś się ludzkim losom. Podobnie, choć w mniejszym stopniu, było z Miazgą.
– W „Twórczości” nie pozwoliłeś dać fragmentów Idzie skacząc po górach.
– Ale wydrukowałem spory kawałek Miazgi, którą później zatrzymała cenzura.
– I dalej trzyma.
– Paradoks polega na tym, że w naszej rzeczywistości zatrzymanie książki winduje pisarza bardzo wysoko.
– Ona jest dobra.
– Nie przeczę. Powstał jednak mit gnębienia cię przez cenzurę.
– Raczej przez władzę.
– No…, takie mamy realia.
– O, właśnie. Czy Polacy naprawdę nie mogą kierować własnym losem?
– Pytanie retoryczne. Możemy decydować o sobie do pewnych granic. Wspomniałem o Moskwie. Będę powtarzał z uporem: znajdujemy się w jej sferze wpływów, na co zgodziły się Ameryka i Anglia w Jałcie. Tego nigdy nie zmienimy. A wy od sześćdziesiątego czwartego zaczęliście przekraczać te granice.
– Memorandum intelektualistów to była ważna walka o dobro polskiej kultury…
– Raczej szarpanie kolosa za nogawki – Iwaszkiewicz przerwał mu. – Moralista z własnej nominacji – bąknął złośliwie pod nosem, żeby Jerzy nie usłyszał. – Zamiast poprawy sytuacji stało się jeszcze gorzej. Taka była wasza walka – rzekł głośniej.
– Walczyliśmy nie tylko o papier, przede wszystkim o ograniczenie cenzury, o zmianę polityki kulturalnej. Żebyś wiedział, to była walka. A ty co? W tym czasie, kiedy rozgrywały się te sprawy, kiedy było największe dla nas niebezpieczeństwo, uciekłeś do Włoch – powiedział z wyrzutem.
– Jak możesz! – Iwaszkiewicz poczuł się obrażony. – Podróż miałem zaplanowaną od dawna. Dzień przed wyjazdem napisałem list do ministra w waszej obronie. I zapowiedziałem ustąpienie z funkcji prezesa ZLP…
– Chapeau bas! – Andrzejewski rzucił ironicznie. – Jednak twoje starania zdały się psu na budę. Odświeżę ci pamięć: wszystkim sygnatariuszom zabrano paszporty, wstrzymano umowy wydawnicze, zakazano druku w czasopismach, zabroniono występowania w radio, telewizji, a na nazwiska nałożono cenzorskie zapisy.
– Zawsze broniłem wolności słowa i występowałem w obronie pisarzy przed władzą. Rok po wojnie krytykowałem poczynania cenzury wobec premiera Osóbki-Morawskiego. Na zebraniu w sprawie Listu 34 powiedziałem stanowczo Kliszce, że nie kwestionuję dobrej woli żadnego z sygnatariuszy. Na marginesie powiem ci, że po zebraniu ktoś doniósł mi, iż pod koniec mojego wystąpienia Dąbrowska szepnęła Kowalskiej na ucho: „Jarosław jest mieszaniną anielstwa i paktu z diabłem, ale zachował się przyzwoicie, szczerze”. Natomiast ostatnio, na walnym zjeździe związku w siedemdziesiątym ósmym, po otrzymaniu od ciebie listy kilkudziesięciu zatrzymanych książek, ostro skrytykowałem cenzurę i listę przesłałem wyżej.
– Nie podważam twoich starań.
– Nawet leżąc zeszłego lata w lecznicy rządowej prosiłem prokuratora generalnego, który mnie odwiedził, żeby uwolniono z aresztu tego…, jak mu tam…, młodego żeglarza-olimpijczyka, działacza opozycji.
– Też nie pamiętam nazwiska. Podziękowałem ci za to – Andrzejewski skinął głową.
– Wszystko, naprawdę wszystko robiłem z głęboką wiarą, że moja linia postępowania jest dobra – mówił usprawiedliwiającym się tonem.
– I co?
– W latach sześćdziesiątych moją politykę musiałem uznać za… – poprawił ciężkie okulary – przegraną – wyznał z bólem, dławiąc się przełykaną śliną. – Jednak teraz są inne czasy. Skończyła się dyktatura ciemniaków. Władza na pewno nie jest oświecona, ale można z nią rozmawiać. Mam dobry kontakt z Gierkiem…
– W zaufanych kręgach mówi się, że jego rządy powoli zmierzają do kresu. Rozmowy niewiele by dały. Nie bądź naiwny. Sam przyznałeś, że twoja polityka jest przegrana. To polityka grzecznego słuchania i usłużnego postępowania wedle dyspozycji wydawanych przez władzę. Zobacz do czego doprowadziła?
– Chroniła nas przed całkowitym totalizmem. Nie zaprzeczysz chyba, że mamy więcej swobód niż inne demoludy.
– Nie uchroniła nas przed zdjęciem Dziadów… Nie sygnowałeś w tej sprawie naszego listu protestacyjnego do Ochaba, z którym przyjechał do ciebie Mycielski. Prosił cię, a ty…? Bałeś się.
Iwaszkiewicz poczuł się dotknięty tym stwierdzeniem, a raczej oskarżeniem. Faktycznie często się bał, lecz nie chciał się do tego przyznać.
– Jak mogłem podpisać list, w którym stało, że zakaz wystawiania podkopuje nasz byt narodowy. To była gruba przesada – Jarosław bronił się. – „Błazny myślące, że byli i są znawcami ojczyzny” – pomyślał zły. – Oczywiście zakazanie Mickiewicza było oburzające – dokończył głosem pełnym patosu.
– Ble, ble, ble… – Jerzy skomentował kąśliwie.
„Kanalia, pijanica!” – pisarz wściekł się w duchu. Jednak nie chciał się odnosić do jego zaczepki.
– Przypomnę ci, że nie siedziałem z założonymi rękami. Na początku lutego złożyłem interpelację do przewodniczącego Rady Państwa w sprawie zdjęcia spektaklu, wyrażając w imieniu literatów zaniepokojenie tą decyzją. No i z innymi podpisałem wniosek w sprawie zwołania nadzwyczajnego zebrania oddziału warszawskiego ZLP.
– I zaraz potem znowu uciekłeś do ukochanej Italii. A zebranie odbyło się bez ciebie. Dobre! Nadzwyczajne zebranie bez prezesa, który wygrzewał się w południowym słońcu.
– Akurat cały czas lał deszcz – rzucił bezwiednie, po sekundzie zorientował się, że palnął głupstwo.
– Jaka szkoda, że padało – Andrzejewski ironizował. – Oszczędzę ci jednak tych wszystkich historii związanych z marcem, tych dramatów, które dotknęły tysiące niewinnych ludzi, głównie Polaków pochodzenia żydowskiego…, bo je dobrze znasz.
– Zawsze byłem przeciwnikiem represji i antysemityzmu.
– Na tym zebraniu uchwalono rezolucję, w której zażądano wolności twórczej, wznowienia wystawiania Dziadów i potępiono cenzurę… – Andrzejewski ciągnął wątek.
– Gdybym był obecny, rezolucja na pewno wyglądałaby inaczej.
– Po kilku dniach twój zarząd główny wyraził oburzenie z powodu treści rezolucji i zażądał wyrzucenia ze związku Jasienicy, Kisiela i staruszka Grzędzińskiego.
– Ale ich nie wykluczono.
– Bo wniosek nie uzyskał większości głosów.
– Moim celem była i jest zgoda wszystkich stron, dialog z władzą, kompromis i wzajemne zrozumienie – Iwaszkiewicz wyliczał z przejęciem.
– Dialog i kompromis z dyktaturą, która nasłała wojska na Czechosłowację, by stłumić zalążki demokracji, by zniszczyć socjalizm z ludzką twarzą? – Andrzejewski był wściekły. „Tchórz. Chorągiewka na wietrze…” – podsumował go w myślach.
– Twój list protestacyjny w tej sprawie był idiotyzmem. Mrożek za granicą mógł sobie protestować, ale ty tutaj? Jamais! Przekroczyłeś wówczas granicę, o której mówiłem. Wsadziłeś nos w sferę polityki zagranicznej. Tego nie wolno robić, bo gdyby ludzie zaczęli podważać nasze sojusze, moglibyśmy mieć drugą Czechosłowację. Ty naprawdę niczego nie rozumiesz – Iwaszkiewicz tokował zdenerwowany.
– Pleciesz – gość odgryzł się nieprzyjemnie.
„Ścierwo! – Iwaszkiewicz pomyślał poirytowany. – Zawsze go za to uważałem – a on wyrósł na bohatera narodowego, któremu nic nie można powiedzieć. Nawet Hania go broniła”.
– Nie zgadzam się co do drugiej Czechosłowacji. Polska jest za duża, a naród jest waleczny. Kreml dobrze to wie. Nie odważyłby się wysłać do nas armii nawet z satelickimi sojusznikami. W istniejących ramach musimy poszerzać sfery wolności, zwiększać suwerenność. Nie możemy pozwolić, by nieustannie dokręcano nam śrubę. Teraz, po wypadkach w Ursusie i Radomiu, trzeba powiedzieć: dość! Ludzie nie chcą już pokornie pochylać głów, które milicja okłada pałkami.
– Nie obwiniaj mnie za całe zło. Mogę odpowiadać jedynie za swoją działkę.
– Od dziesięcioleci jesteś na świeczniku, więc masz świadomość, że odpowiadasz także symbolicznie. Moralny ciężar kryzysu w kulturze, a może i nie tylko w kulturze, w jakimś stopniu spoczywa na twoich barkach. Wciąż jesteś prezesem.
– Powinienem dawno zrezygnować. A teraz, za miesiąc, może za dwa sytuacja sama się rozwiąże… – chrząknął nieprzyjemnie. – Oczywiście boleję nad tym, że nie jesteście drukowani. Jakaż to literatura bez Miłosza, Gombrowicza, Mrożka, bez ciebie i tylu innych świetnych ludzi pióra.
– Nie chodzi tylko o druk, ale o cały oficjalny obieg w środkach przekazu. Dlatego od kilku lat wydajemy Zapis…
– Idiotyczny Zapis – Jarosław wszedł mu w słowo.
– Przeczysz sobie. Bolejesz, że nas nie wydają i jednocześnie krytykujesz pismo wolne od cenzury.
– Całe życie byłem legalistą. Owszem cierpię z powodu wykluczenia was, ale mam duże wątpliwości co do podziemnej działalności w wolnej Polsce.
– Jakiej wolnej? Zwariowałeś? Półwolnej. Otwórz szeroko oczy. Żyjemy w kraju o ograniczonej suwerenności, zresztą po co ja ci to gadam. Wszystko wiesz.
– Jurku, dlaczego wdałeś się w tę opozycję? Odnoszę wrażenie, jakbyś koniecznie chciał zaistnieć na Zachodzie. Za działalność opozycyjną nie otrzymasz literackiego Nobla.
– Nie obrażaj mnie – Andrzejewski zdenerwował się.
– Marnujesz talent. Zamiast pisać, podpisujesz listy protestacyjne.
– O co ci chodzi?
– Dlaczego ta opozycja? – Jarosław powtórzył pytanie, które nie dawało mu spokoju.
– Idiotyczne pytanie. Ale przez szacunek dla ciebie odpowiem, choć zabrzmi to zbyt patetycznie: jestem chory na Polskę, zależy mi na wolnym kraju – Jerzy rzekł, akcentując mocniej ostatnie słowa.
– Przecież nas nie okupują, jak za Niemca. Ruscy, jeśli ich nie drażnimy, w są przyjaciółmi.
– Ha, ha… – parsknął śmiechem. – Różni nas słówko „jeśli”. Nie wiesz przypadkiem, po co ich armia jest w Legnicy? Może z przyjacielską wizytą? Nie. Po to, żeby trzymać nas za mordę.
– Dlatego musimy być ostrożni. Teraz, kiedy stoję nad brzegiem Styksu, powiadam ci, a ty przekaż to swoim kompanionom: nie igrajcie z ogniem. Nie róbcie rewolucji, bo ona niszczy wszystko i zżera własne dzieci. Obaj dobrze znamy historię.
– Jarosław, sprawy zaszły za daleko. Wybacz, ale jestem bliżej społeczeństwa, niż ty. Robiąc w KOR-ze słyszę i widzę, co się dzieje wśród zwykłych ludzi, szczególnie wśród robotników. Tej fali nie powstrzymamy, tak jak nie powstrzymano powstania w czterdziestym czwartym.
– Dobrze, że o tym wspomniałeś. Nie powinniśmy dopuścić do wybuchu społecznego, jak to się stało wtedy. Skończyło się rzezią walczącej młodzieży i cywilów. Właśnie po to cię zaprosiłem. Jerzy, proszę… Jesteś jednym z przywódców podziemia, nie dopuść do tego.
– Jest inna rzeczywistość, inne czasy. Ta narzucona narodowi zmurszała skorupa władzy i ich popleczników niedługo już pęknie, a społeczeństwo przemówi własnym głosem – Andrzejewski mówił jak natchniony.
– Ty chyba majaczysz – zdumiał się Iwaszkiewicz. – Tańczysz ze swoimi akolitami na beczce prochu. Co tobą powoduje? Pycha, szukanie za wszelką cenę popularności?
– To ty cały jesteś powodowany próżnością i zawsze czyniłeś wysiłki, żeby być w blasku jupiterów.
– Jureczku, czy nie masz gorączki, jak na jubileuszu Dąbrowskiej w pięćdziesiątym drugim, kiedy zemdlałeś? – Jarosław odciął się, uderzając go przypomnieniem zdarzenia, niczym ciosem poniżej pasa. – Martwię się o ciebie – mówił ironicznie. – Może już czas…
– Tak, masz rację. Czas się pożegnać.
Andrzejewski wstał energicznie z fotela. Chwilę trwał nieruchomo, wpatrując się w obraz na ścianie, aby się uspokoić. Dialog ze starszym pisarzem utwierdził go, że obaj stoją po przeciwnych stronach brzegu głębokiej wody. „Całe życie popełniałem błędy zarówno w życiu politycznym, jak i prywatnym. Jednak w decydujących chwilach potrafiłem się otrząsnąć, przeprowadzić revision de vie i wyjść na prostą. Nigdy nie byłem tak mocno przekonany, jak teraz, że moja działalność jest dobra i znajduje się w najwłaściwszym momencie w historii kraju. Czyż z naszą garstką ludzi walczących o prawa i godność robotników, o podstawowe swobody obywatelskie nie jest podobnie, jak to było w osiemnastym roku z garstką zapaleńców wierzących w odrodzenie Polski? – myślał rozgorączkowany. – Wtedy też prawie nikt nie wierzył w powodzenie ich szaleńczej misji. Polska jednak się odrodziła, uzyskała niepodległość. Obecnie, może nie teraz, ale za pewien czas, na pewno odzyskamy wolność, pełną wolność.”
Andrzejewski podszedł do Iwaszkiewicza, który, pomagając sobie laską, podniósł się z trudem z krzesła. Uścisnęli sobie dłonie.
– Trzymaj się, Jarku. Pomimo gorzkich słów, które wymieniliśmy, wciąż jesteś moim najbliższym przyjacielem – rzekł wzruszony.
– Też tak uważam. Znakiem naszego przymierza jest, że regularnie czytam twoje felietony w „Literaturze”. Bywaj.
Jarosław Iwaszkiewicz zmarł 2 marca 1980 roku, nie doczekawszy powstania „Solidarności” i prawie półtorarocznego powiewu wolności. Jerzy Andrzejewski zmarł 19 kwietnia 1983 roku.
Franciszek Czekierda