Nadeszła jesień. Drzewa jeszcze w zieleni, ale już ziąb dokucza i ciemność coraz wcześniej odcina nas od świata. Jak na złość pada jeszcze i pada łzawy deszcz. Pozostają nam rozkosze zacisza domowego. Byle dotrzeć do jego ciepła i zamknąć za sobą drzwi.
Zamknąć?! Tak! Od wszelkich trosk i niepokojów świata. A niemało ich teraz. Dobrze, jeśli w domu można odciąć się od tego wszystkiego, odpocząć, zjeść coś smacznego i choć na chwilkę zatonąć w dobrej powieści. Póki nie odciągnie od tego rodzina, obowiązki, troski. Wieści ze świata też kaleczą rozkosz relaksu. Bo nie da się o nich zapomnieć.
Tyle się wokół dzieje strasznych rzeczy, że nawet trudno skupić się na książce. Pandemia. Wojna. Jedna, druga… Za dużo teraz trosk, żalu, smutku i lęku. Do tego my, Polacy, niemal bez przerwy mamy smutną, niesprzyjającą nam, historię, wojny, powstania, niewole, potem wspominanie, to znów kryzys za kryzysem, ale światowa epidemia i wreszcie wojna, oby nie światowa, chyba przekroczyły nasze wyobrażenia. Do tego dochodzą osobiste smutki, tragedie i stresy.
Niedawno dalsza znajoma z internetu napisała mi o swych zmartwieniach rodzinnych, głównie zdrowotnych. Niedługo potem poinformowała o śmierci chorego od dawna męża. Z przerażeniem próbowałam sobie wyobrazić, jak ona to udźwignie? A tak podziwiałam jej mądre życiowe konstatacje. Wkrótce już bez komentarzy zamieściła w internecie swe zdjęcie, jak obok pięknego dzbanka pije sobie w maleńkiej filiżance od serwisu kawę. Przyjęłam to za znak, że w tym wszystkim smutnym musi się znaleźć mała chwilka na przyjemność celebrowania kawy.
Koronawirus jeszcze zbierał żniwo. Ą dochodziły kolejne złe wieści. W następnych miesiącach pięć w moim gronie pań owdowiało. Nie wytrzymywało niejedno męskie serce.
Naszarpie się człowiek, namęczy i nic z tego. Czemuż my Polacy mamy od kilku wieków rozbiorowych tak trudne życie. Jak tylko się coś poprawi, obudzi nadzieję, zacznie stabilizować, to szybko się załamuje. Po odzyskaniu niepodległości mieliśmy 20 lat pogodnego życia z nieustannymi okazjami do tańców, bali, pięknych strojów, pogodnych filmów, kawiarnianych posiadów, ale i kryzysu światowego, bezrobocia, biedy, zamachu majowego… Potem wojna i znów nie tak jak oczekiwaliśmy, lecz co kilka lat potępianie okresu wypaczeń i odnowa, złudna i chwiejna, i… znowu, jak w kabaretowej piosence: „co się polepszy, to się popieprzy”. I znowu. I znowu…
A w krajach niedalekich żyje się tak pięknie. Oglądałam kilka dni temu film o Orient Expressie i jego luksusach Polakom raczej nieznanych. I dlatego tu zamieszczę historyjkę z polskiej rzeczywistości. O dwudniowej podróży pociągiem trzyletniej dziewczynki z Ostrowca Świętokrzyskiego do Stalowej Woli – miast oddalonych od siebie o coś 80 kilometrów. A było to w kwietniu 1945 roku.
Jeszcze tak niedawno w niedzielę rano ledwo się obudziła, zobaczyła, że jej kochany tatuś stoi przy oknie i przez firankę patrzy na podwórko, a jest bardzo smutny. Zapytała go więc, dlaczego jest smutny? „A, bo wiesz dziecko, wojna”… – urwał i to jedno słowo tłumaczyła wszystko. Wtedy uświadomiła sobie, że ta wojna ciągle jest. Innego świata, takiego bez wojny nie znała. Tylko wojnę. Wkrótce przestała pamiętać, które ze wspomnień było pierwsze. Jednak dobrze pamiętała, jak podczas nalotu cała kamienica zgromadziła się na dole w schronie. Ona wtedy śledziła piwniczne okienko, myśląc, że spadł na nie samolot, gdyż było oklejone paskami na krzyż, jak samoloty, jakie widywała na niebie. Takie z daleka małe. Potem nie pamiętała, kiedy ją wyprowadzono z błędu. Może nie lubiła tego pamiętać? Za to zapamiętała brązowo- – pomarańczowe paski na szarym szlafroku mamy, wszyscy lokatorzy nocowali w schronie na poznoszonych siennikach. Jeszcze zapamiętała, jak wyłączali wieczorem światło i mama kładła się z nią na kozetce, by trochę się zdrzemnąć. Zanim usnęła tak bardzo wsłuchiwała się w niebywałą ciszę, gdzie coś szumiało, wreszcie uznała, że to czas tak szumi.
A zaraz w kwietniu 45 roku przeprowadziła się z rodzicami do Stalowej Woli. Tato już tam był, a ona z mamą przyjechały na gotowe mieszkanie pociągiem. Dwa dni jechały. Tak się wtedy podróżowało. W lokomotywie i czasem na buforach, gdy miał się pojawić ktoś ważny, a w lokomotywie nie było wolno. Czasem chyba w wagonie. Przez te bufory chyba tylko przechodziła z mamą podczas postoju, bo w wagonie było zimno, a ciepło w lokomotywie. Napatrzyła się więc jak maszynista wrzuca węgiel do pieca. Nanudziła na postojach, ciągnących się nie wiadomo dokąd, gdy za oknem nic się nie zmieniało. Jakiś rosyjski żołnierz wsiadał i wysiadał. Raz wrócił i płakał, że mu zabili kolegę. Dziewczynka myślała, że tu zaraz przy pociągu przed chwilą. Ona, trzylatka nabyła już takiej wiedzy o świecie. Przy następnym postoju ów żołnierz zapytał jej, czy chce „miszkę”? Nie chciała. Po co jej mysz? Ale mama wiedziała o co chodzi i po chwili wojak wniósł ogromnego, żółtego misia i dał małej. Miś stał się ukochany, tylko od stacji w Rozwadowie, dokąd ten pociąg dojeżdżał musiała sama go nieść. Podobno 3 tylko kilometry. Mama niosła jakąś poduszkę i torbę, czasem brała na ręce i ją i tak szły wzdłuż torów kolejowych, tonąc w piachu, a czasem nawet po torach, gdzie szło się po twardym lżej, ale tak nie było wolno. Misia trzymała za ucho i wlokła za sobą po ziemi, martwiąc się, że go to boli, ale inaczej nie dała rady, ani objąć go jedną ręką, ani dźwigać, gdy drugą rączką trzymała się mamy. Misiowi już to ucho pozostało naderwane.
W Stalowej Woli, gdzie wszędzie wokół białych bloków, jak pudełka, rosły olbrzymie sosny najbardziej ucieszył ją widok dziewczynek, choć na jej widok uciekły. Będzie wreszcie miała koleżanki, bo w Ostrowcu byli sami chłopcy i to więksi. Tu wszystko było inaczej – jaśniej, radośniej, wygodniej i bez wojny, choć rodzice starannie chronili ją przed strasznymi wieściami. Jakiś miesiąc później, nadszedł w maju dzień, gdy wszyscy radowali się, śpiewali na ulicach, całowali, płakali z radości i tańczyli na pobliskim boisku, bo skończyła się wojna. Teraz już naprawdę. Jej długo jeszcze wojna jawiła się jej jako coś strasznego. Czasem słyszała, gdy starsi mówili, że to, co teraz nie może trwać, musi przyjść trzecia wojna. Ona wtedy bardzo się bała, aby tak się nie stało.
Tak, my Polacy wciąż mamy takie doświadczenia, o jakich nie mają pojęcia bogacze z Orient Expressu, a nawet przeciętny mieszkaniec bogatych krajów wokół nas. Na przykład, czy taki wiedział, czym były zakupy u nas w latach osiemdziesiątych. Nawet nie zakupy, a załatwianie wszystkiego. No i nasze wielogodzinne kolejki. Ileśmy życia zmarnowali w kolejkach, żeby kupić kostkę masła lub wyskrobane parę deko takiego, zawiniętego w papier. A najgorsze, gdy już przy ladzie go zabrakło. Stało się po masło, mięso, ser, kawę, papier toaletowy, wszystko. W sklepach były puste półki, puste haki i stało się w kolejce, by kupić, co przywiozą. Co daję. Potrzebne, niepotrzebne, przyda się. I tak brakowało bielizny, rajstop i książek. Czasem i coś z tego rzucili. Do sklepu, a sprzedawczyni pod ladę. Co sprytniejsi na Dzień Kobiet przynosili im na oczach całej kolejki bukiety róż. Ci wkrótce wychodzili od zaplecza z walizą mięsa. Później nastały kartki: na cukier, masło, mięso, mydło, kaszę, buty, wódkę, mąkę, wszystko. I tak stało się co dzień w kolejce, aby mieć co jeść, czym się umyć, co włożyć na nogi. Można było czytać w kolejce książki, ale ściskała serce wściekłość, że jest tak podle i jeszcze ktoś wpycha się bez kolejki, ktoś kombinuje, i jeszcze chowają towar dla swoich… Żeby tak choć czasem było u nas spokojnie i dostatnio, bez wojny, kryzysu i opozycji.
Ale dwa lata temu oglądałam w TVP film o Szwecji, tej bogatej, chwalonej i podobno dobrze zorganizowanej, ale jeszcze przed nawałą migrantów. Pokazali w nim, że zawiodła ogólnospołeczna idea życia tylko dla siebie, własnej satysfakcji i wygody. Zerwane zostały więzi, a nawet kontakty dzieci z rodzicami, nie mówiąc już o dziadkach, bo każdy ma żyć sobie sam. Rodzina czy małżeństwo jest „be”. Dzieci mogą być, ale ze sztucznego zabiegu, bez romantycznej miłości czy ślubu. Ot, zamawia się ampułkę przez pocztę… Potem niejeden obywatel czuje taką pustkę, że popada w depresję i nikogo z sąsiadów nie interesuje (bo tak ma być), że zza czyichś drzwi od wielu dni sączy się zły zapach. Wreszcie odnajdują tam trupa, nieraz samobójcę. Ale w Szwecji już widzą, że poszli w złą stronę.
U nas jeszcze nam taki styl życia nie pachnie. Choć zaczyna – niektórym. Teraz niby mamy wszystko w sklepach i bez kolejek, załatwiania, cwaniactwa, ale tak na razie. Perspektywy nie są optymistyczne. Różne instytucje zaczynają budzić w nas lęk. Już przed wojną -a może wcześniej – było takie przekleństwo: „Bodajbyś się po sądach włóczył!” Najgorsze, że obywatel, który sądów unikał, żyjąc jak Pan Bóg przykazał, aby nikomu krzywdy nie wyrządzić, po śmierci rodziców musi stawić się w sądzie, by załatwić sprawy spadku, bo pod groźbą kary trzeba w określonym terminie zapłacić od tego podatek. Wtedy widzi, że sprawy takie ciągną się nieraz latami, a zgoda rodzinna i miłość bratnia kończy się dużo wcześniej.
Za dużo nienawiści między ludźmi. Podobno człowiek ma więcej skłonności do złego niż dobrego. A ja naiwna obracałam się na ogół pośród tych dobrych i nie wiedziałam, że złych jest tak dużo.
Jednak, gdy ktoś żali się, że od ludzi woli zwierzęta, protestuję. Trochę jednak prawdziwych ludzi jest. Ja takich znam nawet dużo. Może zwyczajnie trzeba mieć szczęście. Albo sposób na nie. Zacząć od miłego uśmiechu…
Niestety dopada nas już tzw. „przebodźcowanie”. Bombarduje nas zewsząd mnóstwo informacji, o czym powinniśmy wiedzieć, o czym chcemy i nie chcemy. Ale rzuca się też w oczy ucieczka ogromniejącej grupy ludzi od rozwijania inteligencji, mądrości, czytania wartościowych oraz wszelakich książek jak i rezygnacji z kultury tej wyższej jak i niższej – osobistej- tego wyczucia: co wypada, a co nie. Przecież 8-gwiazdkowe słowo jest nieprzyzwoite. Jeszcze do niedawna ludzie nie używali nawet słowa: „brzuch”, bo nie wypadało. Znałam takich, którym przez usta nie przeszłoby zdanko: „Boli mnie brzuch”, tylko „Boli mnie… w sobie” lub „żołądek”. To potwierdza scena na filmie „Lalka”, gdzie starsza pani krępuje się określić, że lalkę należy nacisnąć w brzuszek i wtedy powie „mama”, ale dziarski Rzecki ją wyręcza właściwym słowem: „Łaskawa pani, pewnie chciała pani powiedzieć…” Tak, wolę ludzi z takimi zahamowaniami słownymi niż tych teraz bez hamulców. Niektórzy podobno muszą tak sobie pofolgować słownie dla rozładowania stresu. Tylko czemu uciekają w spokój i demencję? Odstresować się najlepiej podczas spaceru po lesie sosnowym czy w parku. ”: Lubię to, bo takie właśnie widoki były częścią mojego życia. Las sosnowy o poranku jest prześwietlony słońcem, a o zachodzie pnie sosen różowieją, niemal płoną.
I zawsze na wszystko mam jedną radę: najlepiej na stres, nieszczęśliwą miłość, smutek, depresję, i wszelkie zło świata, zatonąć w dobrej powieści. Wtedy wydaje mi się, że już wszystko jest cacy. No i wczoraj przed snem czytam powieść otrzymaną w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki, do comiesięcznej dyskusji, a tam znajduję: „Wraz z tym alarmem pojawiły się najprzeróżniejsze lęki, zwłaszcza lęk przed okrutną naturą. Czymże bowiem jest świat, jeśli nie rywalizacją zębów i żołądków? Zjadasz lub jesteś zjadany. Świat nie zna innego prawa.”
Odkładam więc tę książkę, jako niewłaściwą przed snem i biorę młodzieżową, jakiej kiedyś nie przeczytałam w obawie, że będzie infantylna, a teraz nadrabiam zaległości w serii o ulubionej bohaterce mego dzieciństwa i tu czytam wskazanie starszej koleżanki dla młodszej, takiej nieco rozmarzonej, naiwnej, z dobrego domu: „Trzeba mieć więcej sprytu, moje dziecko.” No, mnie wpajano zupełnie inne życiowe prawidła.
Szkoda, że nie przeczytałam tego o zębach i sprycie w stosownym czasie. Ale może brak takiej wiedzy dał mi życie piękniejsze? Chyba takie mieć najbardziej warto. Zatem i powieść i chwila z kawą, jak i spacer po sosnowym lesie, to dobry pomysł.
Krystyna Habrat
Ech, Krysiu…. Czytając tekst, miałam wrażenie, że rozmawiasz ze mną, mówisz do mnie. Wspomnienia i mnie coraz częściej nawiedzają. Ciekawe – są sprzed wielu, wielu lat. Czasu dzieciństwa, młodości. Z uśmiechem wspominam pierwsze sympatie, przyjaciół z naszej “bandy” , łażenie po lesie z gitarą, ze śpiewem. Te wspomnienia są balsamem na serce. A później to już inne wspomnienia, takie poważne, bardzo trudne. Bardzo bolesne. Chyba świadomie wyrzucam je z myśli. Jednak wszystko było “po coś”. To taka loteria: dam radę – nie dam rady. Dałam. Tylko za to zdrowiem przypłaciłam. Mocno zostałam poturbowana. Ale szłam w życie nadal z podniesioną głową. Najserdeczniej pozdrawiam Krysiu 🙂