Tym razem chodzi o wodę sensu stricto a nie alegoryczną. W nowo wydanym zbiorze szkiców Jana Gondowicza pojawia się aforyzm niejakiego Gabriela Lauba: „Dziś każdy może być krytykiem teatralnym, tylko nie ja, bo chrapię”.
To akurat nie mogło mieć zastosowania do plenerowego, oglądanego w sierpniu, wystawienia opery „Aida” Giuseppe Verdiego w austriackim teatrze na świeżym powietrzu. W podwiedeńskich nieczynnych już kamieniołomach w St. Margarethen utworzono specjalną arenę do wielkich inscenizacji na prawie 5 tys. widzów, głównie operowych. Scenę i widownię obudowano pokaźnym zapleczem restauracyjno-barowym i pamiątkarskim. Jest też spory aneks z toaletami. Inwestycja teatralna o nazwie „Oper im Steinbruch”, czyli opera w kamieniołomach, okazała się spektaklem totalnym, bo wykorzystującym do maksimum dwa podstawowe żywioły, wodę i ogień.
Woda jednak była na pierwszym miejscu, bo wytryskiwała z zamontowanych na ogromnej scenie 50 a może 60 fontann i sikawek, niekiedy strzelających pod samo niebo. Nawet przy niewielkim podmuchu wiatru drobinki spadały na siedzących w pierwszych rzędach, czego zakosztowałem osobiście, bo łódzkie biuro podróży Grand Tour, specjalizujące się m.in. w wyjazdach na spektakle operowe, wykupuje zwykle miejsca najdroższe, w tzw. pierwszej strefie. Leciutka mżawka nie czyniła w sierpniowym upale wielkiej szkody, nawet była jakoś przyjemna. Zwracała natomiast uwagę na stronę techniczną przedstawienia. Owe fontanny i sikawki rozmieszczone w różnych miejscach sceny musiały być na bieżąco sterowane, nie przez komputer, ale ręcznie. Można sobie wyobrazić wielki stół mikserski „głównego sikawkowego”, który zgodnie ze scenariuszem i operową partyturą w odpowiednich momentach uruchamia wodne igrzyska, to z prawej, to z lewej strony, to u góry, to na dole, i jeszcze czyni to zgodnie z przebiegiem muzyki. Melomani wiedzą, że najbardziej widowiskową sceną w Aidzie jest Marsz Triumfalny, więc owe girlandy wody pojawiały się jak uderzenia pałeczek tamburmajora, idealnie rytmicznie dublując kroki defilady zwycięzców i pokonanych.
Sama intryga opery jest w sumie kameralna. To dramat Radamesa, młodego dowódcy wojsk egipskich, który nieopacznie zakochał się w Etiopce, służącej córki faraona. A ponieważ wybranka namawia Radamesa do wyjawienia tajemnicy wojskowej, gdzie są rozmieszczone jego oddziały, całość kończy się sceną zamurowania Radamesa wraz z Aidą w piramidzie. Jednak reżyserom biorącym na warsztat Aidę zależy zwykle na jak najbardziej rozbudowanym widowisku teatralnym. Tutaj w St. Margarethen „mistrzem ceremonii”, reżyserem, scenarzystą i scenografem był Thaddeus Strassberger, Amerykanin z rodowodem indiańsko(Cherokee)-włoskim, który wraz z autorem kostiumów Giuseppe Palella obmyślił imponującą oprawę wizualną.
Zadań aktorskich dla śpiewaków nie było w tych „okolicznościach przyrody” za wiele, bo większość działań wykonywały tabuny ludzi – kaskaderów, akrobatów, tancerzy i statystów. Twórcy przedstawienia chwalą się, że musieli dla wszystkich przygotować prawie 200 kostiumów. Były to kreacje bardzo fantazyjne, najwyraźniej inspirowane strojami historycznymi z różnych epok i rozmaitych zakątków globu. Także liczne rekwizyty i towarzyszące przedstawieniu popisy z użyciem ognia, fajerwerków i wybuchów przygotowano ku uciesze ogromnej widowni. Pojawił się nawet znany z chińskiej kultury wieloczłonowy smok. Ale największą „ognistą” atrakcję stanowił płonący wielki ażurowy słoń, oświetlony też od wewnątrz czerwonymi jarzeniówkami. To już zakrawało na przesadę, ale protestów nie wywołało.
Przedstawienie oglądane w sierpniu było już 25 z kolei w danym cyklu. Policzono, że rocznie odwiedza kamieniołom ok. 200 tys. widzów Obecny na spektaklu Sławomir Pietras, dobry duch wypraw Grand Touru i jego „oficer kulturalny”, dyrektor wszystkich dyrektorów polskich teatrów operowych w ocenie widowiska miotał się w skrajnościach. Mówiąc o płonącym słoniu stwierdził, że to straszny kicz, ale później orzekł, że austriacka „Aida” była najlepszą inscenizacją tej opery, jaką widział. Na przyszły rok zapowiedziano w kamieniołomach St. Margarethen wystawienie „Holendra tułacza” Ryszarda Wagnera. Tu woda będzie jeszcze bardziej potrzebna.
Bronisław Tumiłowicz