Najgorszą z wad jest nie mieć żadnej
Honoriusz Balzak Bal w Sceaux
Zamieszki są z początku buntem zrodzonym ze społecznego niezadowolenia. Buntem kierowanym przez ludzi prawych, o czystych rękach i szlachetnych intencjach. Zrywem obywatelskiej desperacji. Sprowokowane są bezsilnym poczuciem krzywdzących dysproporcji w podziale dóbr. Lecz gdy się rozszerzają tak, że nie można nad nimi sprawować kontroli, uaktywnia się demagogiczny szlam i z kanałów wychodzi ferajna zwolenników każdej idei, której nie zależy na prawie do chleba, lecz na prawie do bezkarnej grabieży.
Narodowe metamorfozy wynikłe z Rewolucji 1789 r. sprawiły, że niewłaściwi zostali wyniesieni do zaszczytów, a ich poprzednicy — pospadali ze swoich piedestałów. W opuszczonych gabinetach po tyranach rozsiadły się nowe kukiełki z teatrzyku Historii: karierowicze, obrotni spekulanci, frustraci wyrośli z niebytu i żądni rozlewu cudzej krwi.
Wśród konsumentów rewolucyjnych zdobyczy znaleźli się i tacy, którym było po drodze zarówno ze zwycięzcami, jak i z pokonanymi. Ponieważ ani w Monarchii, ani w Cesarstwie, nie czuli się po odpowiedniej stronie barykady: czy to za Króla, czy za Republiki, wiedli żywot szanowanych kanalii. Było im wszystko jedno, kogo należy uwielbiać, Najjaśniejszego, Robespierre’a czy Napoleona. Z równym zapałem opowiadali się tak za potrzebą dokonywania radykalnych zmian, jak za powrotem do poprzedniego menueta dziejów.
Konserwatyzm i liberalizm ciągnęły ten sam wózek, lecz każde ugrupowanie pchało go w odwrotną stronę, w innym tempie i z zamiarem uzyskania odmiennych dobrodziejstw. Liberałowie, nacja spolegliwych rabusiów, ugrupowanie maniaków ekonomicznej swawoli, ludzie wmontowani w robienie dozwolonych kantów, zagorzali zwolennicy ekonomicznego bałaganu, opozycjoniści Monarchii, opowiadali się za literaturą klasyczną. Rojaliści natomiast, sekta spod znaku berła, kropidła i wina — za literaturą ufryzowaną z lirycznych westchnień. Lecz tak jednemu, jak drugiemu obozowi, drogę w przód, czy do tyłu rozświetlała nostalgia za niezrealizowanymi tęsknotami, to złudzenie każdej nowej miotły polegające na przekonaniu, że jej porządki okażą się lepsze od wcześniejszych.
Rodząca się prasa, nieopierzona jeszcze, zajmowała się omijaniem prawdy o rzeczywistości, pogłoskami, supozycjami, jawnym bajdurzeniem, jakby oprócz rezonerskiego politykowania, nie stać jej było na przytaczanie faktów i poruszanie się w obrębie rzetelnych informacji; pospolite ruszenie pismaków o skrajnie cynicznych poglądach, popierało mętne interesy.
Przedrewolucyjny okres pozostawił w spadku prawo nieczytelne, rozwodnione przez wyraźny brak jednolitej interpretacji: prawo sprzecznych paragrafów. Ignorowało ono człowieka; państwo było heteronomiczne i policyjne — po staremu, natomiast obywatel, bezradny i zagubiony — po nowemu.
Luki prawne stanowiły drożdże legalnego cwaniactwa; brak jurystycznej obroży rozwydrzył wyznawców finansowego prymitywizmu, mnożyły się więc majątki mętnego pochodzenia. Sądownictwo działało opieszale. Rekiny krętactwa śmiały się w kułak ze sprawiedliwości, a złodziejski plankton odsiadywał kolejną pomyłkę w okratowanej wylęgarni więziennych talentów. Policja nie spełniała swoich zadań bawiąc się z łotrzykami w chowanego. Rosły zwarte szeregi ludzi jak Fouche, brytan, opowiadający się za każdą władzą. Dawał się we znaki upadek jakichkolwiek pozytywnych wzorców; poprzednie autorytety moralne zostały obalone, lecz ich miejsca nie zajmowały trafniejsze. Lęk przed bezprawiem powodował tak wewnętrzną, jak i zewnętrzną niemoc państwa. Wśród ludzi, którzy pozostali w miejscu sprzed ustrojowych przemian, rodziło się coraz powszechniejsze rozczarowanie nowym systemem.
To były balzakowskie realia. Określi te lata jako panowanie arystokracji pancernych kas. A w Jaszczurze powie: Wolność rodzi anarchię, anarchia wiedzie do despotyzmu, despotyzm przyprowadza znów do wolności.
*
Balzakowski świat parzy, odstręcza i frapuje. Jego opinie są pesymistyczne: świat jest kotłem, w którym pichcą się koncepty. Teraz wiemy, że nie ma, nie było i już nie będzie podobnego zjawiska; gdyby zdarzyło się zwycięstwo jego pragnień, byłby dusigroszem przemijania. Lecz niełaskawy los oszczędził go dla czytelników; talent pada pod naporem układów, a geniusz wzmacnia się przeszkodami, wchłania doczesne rafy i czyni z nich gustowne przystanie.
Jego pisarstwo znajduje się pomiędzy Szekspirami. To, co niemożliwe dla nas, dla niego staje się igraszką woli, fanaberią ducha. Konstruowane przez niego powieści mają rozmach; nie są kameralnymi dąsami Romantyzmu. Przeciwnie, zawierają duży ładunek obyczajowych scen, które do teraz stanowią żer dla epigonów jego myśli.
Nazywają go Prometeuszem, sam częstokroć określa się wyrobnikiem pióra (pisze sześćdziesiąt stron na dobę), lecz niezależnie od słów, obowiązkiem geniusza jest cudotwórstwo; rzeczą ludzką jest błądzić, a jego — trafiać do ich serc.
*
Czy można mówić o nim, nie wspominając o walce Klasyków z Romantykami, nie przypominając o tchnących optymizmem kierunkach w literaturze, o duchu romantycznym, jakże innym od naszego, upolitycznionego, wrzącego od niepodległościowych sporów, skażonego wyścigiem trafnych diagnoz i recept na zbawienie Ojczyzny?
Czy można mówić o nim, nie dotykając jego współczesnych, milcząc o Wiktorze Hugo, George Sand, Delacroix, zaprezentować go bez powiedzenia o Walterze Scotcie, o Byronie, nie nawiązując do Lista i Beethovena, nie odnosząc się do epigońskiego malarstwa przed Wielką Rewolucją, a pełnego wigoru po niej, o architekturze, muzyce i rzeźbie, o tych procesach i zjawiskach, z którymi się stykał, których echa widoczne są w każdej jego powieści?
*
Poza francuską miedzą, w 1836 roku, Gogol wystawia Rewizora, gorzką komedię o tragicznych czasach. Ma 27 lat. A w 1842 publikuje Martwe dusze. W 1831 roku, a zatem w roku publikacji Jaszczura, równolatek Honoriusza, Puszkin, kończy pisanie Eugeniusza Oniegina. Ma 32 lata. Büchner w 1836 roku ogłasza Woyzecka. W tym samym roku ukazuje się Spowiedź dziecięcia wieku, dzieło Musseta. Anglia szczyci się Dickensem i jego Klubem Pickwicka (1836). Goethe zawłaszcza czytelniczą psychikę i po Europie rozlewa się moda na spazmy w werterowskim stylu. Za atlantycką kałużą dogorywa niewolnictwo. Wkrótce Wojna Secesyjna położy trupem wielu idealistów.
W powietrzu wyczuwa się ideologiczną jonizację — dla człowieka nadchodzi lepszy klimat: ocieplenie dusz i ogólne zbratanie. Euforyczny Thoré, Francuz, galopuje: istnieje już tylko jedna rasa i jeden naród, już tylko jedna religia i jeden symbol: LUDZKOŚĆ!
[Thoré Bürger, Nowe kierunki w sztuce XIX wieku, Polska Akademia Nauk]
Zaczynają się polityczne exodusy: upada Powstanie Listopadowe i następują obrachunki z przeszłością. Przychodzi czas na wylewanie krokodylich łez i zewsząd słychać tupot rozwścieczonych motyli w konfederatkach. Mickiewicz w Paryżu, dokąd zaniosły go krajowe klęski, pisze Pana Tadeusza, Chopin nie daje się namówić na skomponowanie Narodowej Opery, a Norwid gaśnie w przytułku. Mistyk, umysłowy chudziak i diaboliczny maestro, Mąż Opatrznościowy — Towiański, z kropidłem w ręku zamiast serca na dłoni, spieszy na mesjanistycznej miotle z Litwy do Paryża, by ratować z obłędu żonę Pana Adama, Celinę Szymanowską, by ludzi tej miary, co Słowacki, owinąć wokół swojego charyzmatycznego palca.
To również Francja, lecz Francja nie Balzaka: Balzak jest frankofilem.