Bogdan Falicki – Edward Redliński, od ogólnopolskiej sławy do żoliborzanina incognito

0
45

Popularny, czytany, wystawiany w teatrach, nagradzany, przez kacyków komunistycznych prześladowany, (co dodawało sławy), gwiazda literacka lat 70. i 80. ubiegłego wieku. W ostatnich latach życia mieszkał na cichym osiedlu żoliborskim, a jego adres znało niewielu. Niby w stolicy, lecz ukryty, samowykluczony, nie udzielający wywiadów, w bardzo wąskim kręgu towarzyskim, bez kontaktu ze środowiskiem literackim. Paradoksalnie podtrzymywał więzi z kolegami ze studiów geodezyjnych, gdzie zdobył pierwszy zawód przed dziennikarstwem i pisarstwem. Zaś związki z kolegami pisarzami słabły, aż zanikły. Czasem dzwonił do któregoś, lecz bywało że ich telefonów nie odbierał, jakby konspirował, stawiał warunki. Nie chciał „należeć”, być czyjś, mieć zobowiązania. Mówił: już dosyć, mam mało czasu.

Wyróżnione grono geodetów lubił i traktował ciepło. Moją wizytę zaakceptował, bo posłał mnie do Niego jeden z najbliższych: prof. geodezji Zdzisław Adamczewski. Moja dawna i krótka z Edwardem znajomość z czasów białostockich należała do innych czasów, utraciła treść. Lecz polecenie od Geodety, uzyskany od niego adres do mieszkania przy ul. Broniewskiego i nr komórki otwierały drzwi i usta Samotnika. Później okazało się, że miałem szczęście, bo Edward zmieniał numery, a zużyte karty telefoniczne wyrzucał, paląc za sobą mosty, więc bez rekomendacji nie dotarłbym do Niego. Ten wybitny pisarz, reporter, dramatopisarz, scenarzysta, chwalony kiedyś przez krytykę, wybrał  w stolicy w ostatnich latach  status eremity,  usunięcia się w cień. Jakby chciał, nie opuszczając miasta wrócić do niespiesznego życia wiejskiego, bez ciągłych telefonów, ścigających mediów, gonitwy wydarzeń, gorączki social mediów. Jakby zatęsknił za swoim  Podlasiem, którego zmiany cywilizacyjne w XX wieku opowiedział całej Polsce, zyskując nadzwyczaj wielu Czytelników. Potrzeba życia wiejskiego jak we Frampolu  stała się dominująca. Po opuszczeniu Białostocczyzny Pisarz spędził większość życia w wielkich miastach (Łapy były wyjątkiem) polskich i amerykańskich (w USA 7 lat).

Z Ameryki wrócił rozczarowany. Znajomi dziwili się, po co i na co tam poleciał. Mówili, że zmieniła Go ta Ameryka. Niektórzy twierdzili, że ucierpiała na tym Jego frampolska dusza, która była źródłem siły i talentu Artysty. Znamienne, że nigdzie nie zbudował domu i nie zakorzenił się. Nie stworzył tego, co na Podlasiu nazywamy siedliskiem. Nie mieszkaniem kupionym czy wynajmowanym, lecz siedliskiem, siedzibą. Swoim miejscem na świecie, postawionym domem, kawałkiem ziemi, swoimi drzewami, krajobrazem za oknem… Nie znalazł czy nie stworzył, nie miał. Podobno stworzył w Ameryce lecz spaliło się. Pod koniec wybrał spokojny, prawie samotny, dziś mówimy styl slow. Był to świadomy i konsekwentny wybór Pisarza i człowieka. Ciche, zielone Sady Żoliborskie są bliskie wiejskiego klimatu. Napisałem „żoliborzanin incognito”. Bardzo wątpię, że myślał o sobie „żoliborzanin”. Sądzę, że nawet nie czuł się warszawiakiem, choć spędził w stolicy wiele lat. To była tylko scenografia i adresy. W duszy pozostał mieszkańcem swojej małej pierwszej i jedynej ojczyzny –  wsi Frampol. Nic więc dziwnego, że w ostatniej woli zapragnął wrócić do rodzinnych stron i nikogo kto Go znał nie zaskoczyła ta decyzja. Do swojej parafii,  gdzie przyszedł na świat, gdzie wrósł w krajobraz, gdzie nauczył się czytać i pisać wrócił po 84 latach na wieczny spoczynek. Cóż może być większym symbolem i większym wyznaniem wierności? Przecież na Żoliborzu był tylko jedną nogą, ani zameldowany na stałe, ani właściciel, ot, po prostu kolejny przystanek wędrowca. Nawet z geodetami spotykał się na mieście (najchętniej „U Szwejka” przy Placu Konstytucji), a nie w domu. Bo domu, takiego jak rodzinny we Frampolu, już nigdy potem nie miał. O istnieniu Frampola Polacy dowiedzieli się z biografii autora zachwycającej „Konopielki”. Był z Frampola, żył Frampolem i do Frampola wrócił. Kiedyś w młodości wracał na Podlasie, by na nartach biegówkach sycić oczy zimowym krajobrazem. Mieszkając w wielkich miastach zwieść się im nigdy nie dał.

Był wierny filozofii bohatera „Konopielki”, gardzącego kultem miejskości. Jej bohater Kaziuk gdy miastowi chcieli go „unowocześniać” wykrzyczał im w twarz: a co wy w tym mieście widzita? Toż tam  tylko złodziejstwo i kurestwo. Te słowa okazały się być filozofią Autora i został im wierny do końca. Swoim życiem potwierdzał, że wieś stworzył Pan Bóg, a miasto diabeł. Jeśli tak, to w mieście trzeba kryć się, zabezpieczać, wietrząc dookoła obcych. Dlatego też nigdy nie uwierzył w sens fejsbuków czy innych X-ów. Nie brał udziału w portalach społecznościowych, nie szukał sztucznych polubień, setek „przyjaciół”, tysięcy „fanów”, którzy nie przeczytali ani jednej książki swoich „polubionych”. Na odległość czuł blichtr „nowoczesności” swoim reporterskim nosem. Wiedział, że życie w Warszawie miało sens o tyle o ile mógł pisać nie nękany problemami „przyjaciół” i ukryty przed mediami. Chociaż dawni czytelnicy opuścili go, nie rozumiejąc jego pisarskiej ewolucji, a brak merytorycznej krytyki i czasopism literackich skutkował, iż nie było komu przybliżyć drogi pisarskiej Pierwszego Pisarza Podlasia. Lajki i polubienia to ostatnia rzecz o jakiej myślał. Nawet nie wiem czy znał te słowa. Owszem, używał komputera i telefonów komórkowych, bo to było wielkie ułatwienie życia (wydawcy już nie przyjmowali tekstów w wersji papierowej, a dzwoniąc z kolejnych komórek łatwiej było ukryć się przed natrętami). Komputer i komórka to była granica kompromisu z Babilonem.

Może to ostatni, co żył konsekwentnie analogowo, tak jak kiedyś pieszo poruszał się po Frampolu. Omijał z dala cyfrowy świat, stąpając zawsze po realnej ziemi, tej którą odmierzają geodeci, a nie tej której zapachu nie znają mieszczuchy skazani na betonozę. Redliński był wrośnięty w swój świat, którego sens rozumiał i w którym chciał zostać do końca. Jakże symboliczny był zawód geodety w życiu inżyniera Edwarda Redlińskiego. Był wiernym swojej drodze, wiernym swojej ziemi, nauczył się ją fachowo mierzyć i przemierzać na własnych nogach, krok za krokiem, o każdej porze roku.  Przejść i zmierzyć pole, drogę, podwórko, miedzę ustalić i krajobraz ogarnąć spojrzeniem aż po horyzont. Wyłącznie własnymi zmysłami. Broń Boże z latającej maszyny zwanej dziwnie dronem ! W kontakcie z ziemią, czując ją pod stopami i mając jej piasek w butach i za paznokciami. Empirycznie. Blisko. Bez wielkich słów. Bez żadnych słów. Jak analfabeta Kaziuk.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko