Tego środowego (7 sierpnia 2024 roku) wieczoru na Kaczym Dołku byli prawie wszyscy: kilkuletnie dzieci i nastolatki zaciekawione tym, że coś niecodziennego dzieje się na ich podwórku, ich rodzice, babcie i dziadkowie, publiczność podążająca od dwóch tygodni za każdym Teatr-Akcjowym wydarzeniem, mieszkańcy, którzy właśnie wyprowadzili na wieczorny spacer swoje psy i zauważyli, że na ich codziennej trasie odgrywany jest jakiś teatr, rowerzyści, wracający z letniej wyprawy nad jezioro i wszyscy inni, czyli ci, którzy, przynajmniej z grubsza, wiedzieli, po co przyszli i ci zupełnie przypadkowi. Razem. Nad ich głowami w zapadającym zmierzchu przelatywały kaczki. Właściwie – tak mógłby wyglądać koniec świata.
Czy da się w plenerze zagrać spektakl, który bardziej bazuje na tekście niż na obrazie, gdzie nic nie kręci się, nie błyska, nie wybucha i tak przez godzinę? Gdzie głównym środkiem przekazu jest słowo, bo jest on wywiedziony z książki napisanej 40 lat temu przez jednego z najważniejszych żyjących polskich pisarzy. Okazuje się, że tak, pod trzema warunkami. Pierwszy to, że wzięła się za niego grupa zdolnych aktorów (Teatr Baza z Warszawy). Drugi, że jest zagrany w miejscu nieprzypadkowym, a takim stał się Kaczy Dołek, który jest naturalnym amfiteatrem, a dzięki wielu działaniom społeczno-artystycznym, m.in. w ramach wcześniejszych Teatr-Akcji, stał się także miejscem kulturotwórczym. I wreszcie trzeci, że publiczność jest otwarta na każdą artystyczną, także bardziej wymagającą formę, a taka jest publiczność Teatr-Akcjowa.
Można być znawcą teatru, a można nie wiedzieć o teatrze nic, a i tak Teatr-Akcje powinny zainteresować prawie każdego. Siłą festiwalu jest to, że artystyczne działania pojawiają się w miejscach wydawałoby się niemających wiele wspólnego ze sztuką. Twórcy Teatr-Akcji od dwudziestu lat przekonują, że to sztuka musi wychodzić do ludzi, musi wchodzić w interakcję. Na takiej widowni każdy jest mile widziany, a bywa i tak, że granica między twórcą i odbiorcą całkowicie się zaciera i razem tworzą dzieło. Kiedy w 2006 roku organizatorzy Teatr-Akcji ulokowali „Romea i Julię” pośrodku największego suwalskiego blokowiska, czyli osiedla Północ, nie przypuszczali, że tworzą akcję legendę, która po dwudziestu latach będzie wspominana jako coś niezwykłego, co zmieni myślenie o nieteatralnych przestrzeniach Suwałk. Bo zagrać spektakl, a właściwie zorganizować teatralną akcję można dosłownie wszędzie, nawet w „czternastce”. Potem na Kaczym Dołku wydarzyło się jeszcze wiele działań: pikniki sąsiedzkie, rezydencje artystyczne, pojawił się pierwszy w mieście klub seniora. Powrót teatru na Kaczy Dołek po prawie 20 latach wydawał się więc czymś, co musiało się wydarzyć. I wydarzyło się w najlepszym momencie, podczas edycji festiwalu zatytułowanej „Powroty do domu”.
Spektakl też był powrotem. Do świata, którego prawie nie ma – polskiej wsi, która zmieniła się na oczach jednego pokolenia. Zmieniły się zasady, których trzymała się chłopska społeczność, wraz ze starszymi odeszło przywiązanie do ziemi i silnych więzi rodzinnych. Chłopscy synowie i córki pogubili się we współczesnym świecie. Pewnie nie więcej niż ich pochodzący z miasta rówieśnicy, ale akurat to ich postawił w centrum autor „Kamienia na kamieniu” jako grupę może najbardziej wyrazistą i autentyczną. Czy powrót do dawnych tradycji uczyniłby ich szczęśliwszymi? Tego nie wiemy, ale to, że współczesność niewiele im tego szczęścia przyniosła, to już tak.
Powrotem do prostych wartości są też słowa klucze, wokół których osnuta jest akcja powieści i tym samym, oczywiście spektaklu.
„Słowa są jak ptaki przezroczyste, co latają nad nami” – mówi główny bohater opowieści.
Są wśród nich: matka, stół, droga, śmierć.
Są odwiecznie podejmowane dylematy: na ile człowiek ma prawo żyć własnym życiem, według własnych reguł, a na ile nie powinien oddalać się od rodzinnego domu i zasad z niego wyniesionych.
I znowu główny bohater pyta: „Czy człowiek może być inny od siebie?”. I zaraz sam sobie odpowiada: „Jest, jaki jest”.
I tak jest z prozą Wiesława Myśliwskiego. Pisarz przeniósł do swoich powieści zapewne autentyczne dialogi, które słyszał w przeszłości. Język jest często dosadny, prosty, ale przez to boleśnie trafny. Najprostsze zdania mają metaforyczne brzmienie.
W plenerowej suwalskiej wersji wydarzyły się też dwie dodatkowe – nie jestem pewna czy zaplanowane, czy nie – sytuacje. W jednym z dialogów, po słowach matki: „Zapalcie lampy”, zapaliły się osiedlowe latarnie. I druga sytuacja jeszcze mocniejsza, kiedy na słowa o śmierci matki zabiły dzwony pobliskiego kościoła i zabrzmiał Apel Jasnogórski.
Niech ktoś wskaże lepsze miejsce i czas na spektakl o życiu.