Grzegorz Mrówczyński – czlowiek-teatr
Od czasu wielkiej reformy teatru, wszyscy specjaliści od teatru wiedzą, że w teatrze rządzi reżyser, że to on jest najważniejszy. Ale widzowie, niekoniecznie podzielają ten pogląd.
Mimo teatralnych rewolucji i kontrrewolucji, zmian estetyk i burzliwych rozstań z tradycją, widzowie po staremu, przynajmniej w znakomitej większości, chodzą „na aktorów”. Potwierdzają to wszystkie badania widowni – pierwsze pytanie, jakie pada przed podjęciem decyzji o wyborze przedstawienia, na które warto by się wybrać pozostaje nadal to samo: A kto gra?
A jednak reżyser potrzebny jest jak powietrze. Kim tak naprawdę jest, bodaj najtrafniej opisał wybitny polski krytyk Edward Csató: „Potrzebny jest specjalista od utrudniania. Od stawiania pytań tam, gdzie się ich w pierwszej chwili nie podejrzewa, od tropienia niejasności tam, gdzie wszystko wydaje się przejrzyste”.
Brzmi to przekonująco, ale trudno się chwalić tym, że się komuś utrudnia pracę. Toteż reżyserzy zawsze mają niedosyt akceptacji. Recenzenci piszą prawie wyłącznie o nich, czasem w ogóle pomijając w recenzjach nawet nazwiska aktorów, jakby spektakle grały się same, ale to niewiele zmienia ich rzeczywistą sytuację – pamięta się może o kilku, inni giną mrokach zapomnienia.
Coś w tym rzeczywiście jest – takie przynajmniej przekonanie wyjawił Grzegorz Mrówczyński podczas wielkiej fety, czyli 66. Forum Human Mazurkas, które ku jego czci wyprawili szefowie firmy MCC Mazurkas. Okazuje się, że bohater wieczoru, od ponad półwiecza reżyser, dyrektor teatrów w Płocku, Bydgoszczy, Poznaniu i Jeleniej Górze, pedagog, a w także zawodowy aktor, który porzucił uprawianie tego zawodu właśnie dla reżyserii, miał wątpliwości, czy ludzi zainteresuje jubileusz kogoś takiego jak reżyser.
Na poparcie tych wątpliwości przytoczył krakowską anegdotę, wedle której po nominacji Mikołaja Grabowskiego w roku 2002 na dyrektora artystycznego (a potem i naczelnego) Starego Teatru opowiadano pod Wawelem, że dyrektorem został brat Kiepskiego. Czy tak było naprawdę, nie wiem, tak czy owak, sława aktora i reżysera to z reguły nieporównywalna skala, choć to ten drugi ponosi odpowiedzialność za całość teatralnego przedsięwzięcia. I decyduje o obsadzie. To właśnie dlatego, ze strachu, że może nie zostanie obsadzony i będzie siedział na oślej aktorskiej ławce Mrówczyński miał zdradzić aktorstwo dla reżyserii. Nie bardzo w to wierzę, bo do strachliwych raczej nie należy.
Jakby nie było, reżyseruje od pół wieku. Ale gdyby reżyserował od kołyski, to by znaczyło, że co roku dawał premierę – spektakli sygnowanych jego nazwiskiem powstało co najmniej 80.
Tak naprawdę jednak było ich rocznie trochę więcej, bo po ukończeniu warszawskiej PWST na wydziale aktorskim (w roku 1968), Grzegorz Mrówczyński wziął się niebawem za studia reżyserskie, aby od roku 1975 legitymować się dyplomem magistra sztuki w tej dziedzinie. Reżyserować zaczął wcześniej, najpierw jako asystent, a w roku 1973 samodzielnie, pod opiekuńczymi skrzydłami Aliny Obidniak w Teatrze Jeleniogórskim. Początek był to nie byle jaki, bo norwidowskim „Pierścieniem wielkiej damy”, w którym Mrówczyński także zagrał i to główną rolę męską poety Mak-Yksa, ubogiego krewnego tytułowej damy – hrabiny Harrys. Wtedy pewnie jeszcze nie wiedział, czy odda się bardziej aktorstwu, czy reżyserii.
Przedstawienie musiało spodobać się pani dyrektor Obidniak, skoro posłużyło jej jako jeden z argumentów za nadaniem teatrowi imienia Norwida. Gdy tak się stało, dwa lata później Grzegorz Mrówczyński podjął się reżyserii tragedii Norwida „Kleopatra i Cezar”. Sztuki uważanej za zawiłą i niesceniczną, do której zresztą potem wracał, jak i do Norwida, który już go nie opuścił po dziś dzień, czego świadkami byliśmy podczas spotkania jubileuszowego, kiedy z czułością recytował między innymi znany liryk „W Weronie”, kiedyś tak pięknie wyśpiewany przez Wandę Warską. To widomy znak, że Norwid stał mu się przewodnikiem.
Związek z Norwidem nie wygląda na przypadkowy, skoro tak odpowiadały mu sojusznicze słowa poety, który pisał: „Zaiste być aktorem trza, i być w teatrze…/ Oderwać się od siebie i wejść w siebie”. Dla poety bowiem aktor to rdzeń teatru. Równie ważny zawsze był aktor dla Mrówczyńskiego (a jednak, mimo ucieczki od zawodu), który okazał się nie tylko niestrudzonym pracownikiem teatru, ale także wiernym widzem. „Teatr mi się nie znudził” – deklarował niedawno w jednym z wywiadów, a nie jest to wcale reguła w przypadku twórców przez tak wiele lat związanych ze sceną. Grzegorz Mrówczyński pozostał jednak teatru głodny i to w rozmaitych formach, bo także jako pedagog czy juror Nagrody im. Stefana Treugutta za osiągnięcia artystyczne w Teatrze TV i wnikliwy interpretator twórczości innych – bez cienia zazdrości czy złośliwej satysfakcji, że komuś się nie udało.
Tak więc, jak u Norwida, u Mrówczyńskiego aktor zawsze stał na pierwszym planie. I choć jubilat nie należał do pieszczochów recenzentów, to nawet jeśli tropili w jego spektaklach niedoskonałości, niemal zawsze zwracali uwagę na staranność w rysunku postaci, na osiągnięcia aktorskie, którym sprzyjał i wydobywał je na plan pierwszy.
Choć Norwid przewijał się w jego dokonaniach niejednokrotnie, to byli w repertuarze jego teatru inni romantycy i fundamentalne teksty na czele z Mickiewiczowskimi „Dziadami”, z którymi spotykał się kilkukrotnie i to z niemałym sukcesem, zwłaszcza w poznańskiej inscenizacji w Teatrze Polskim. To przy okazji tej inscenizacji pisano o osiągnięciach aktorskich Wojciecha Siedleckiego jako księdza Piotra, który w scenie widzenia uzyskał stan mistycznego uniesienia, i Mariusza Sabiniewicza jako Gustaw-Konrada. Co tu opowiadać, na tych „Dziadach” ludzie płakali. Podobne zachwyty wzbudzał też spektakl na podstawie „Nieboskiej Komedii” Zygmunta Krasińskiego z wielkimi rolami Mariusza Puchalskiego (Pankracy) i Andrzeja Wilka (hrabia Henryk). Był Fredro, Wyspiański, inni klasycy, ale i twórcy współcześni.
Mrówczyński miał ucho nie tylko do klasyki, ale do nowej dramaturgii, w szczegolności wyczulony na to, co ważne i pomijane. Świadczy o tym prapremiera „Normalnego serca” Larry’ego Kramera w poznańskim Teatrze Polskim (1987), pierwszego w Polsce spektaklu o gejach i epidemii AIDS; potem Mrówczyński powtórzył tę realizację w Teatrze TV. Aby dodać, być może, odwagi swoim aktorom, dyrektor Mrówczyński wystąpił w tym spektaklu jako jeden z wykonawców, w roli (wprawdzie heteroseksualnego) Bena. Aktorzy wstydzili się grać zakochanych w sobiw mężczyzn – w połowie lat 80. niechętnie mówiło się o gejach, a zwłaszcza o AIDS. Tak czy owak, jedenascie sezonów dyrekcyjnych w Poznaniu dobrze zapisało się w dziejach tego teatru – nie przypadkiem mówiło się wtedy o zdrowej rywalizacji Teatru Nowego Izabelli Cywińskiej i Teatru Polskiego Grzegorza Mrówczyńskiego ku pożytkowi publiczności.
Często sięgał też po współczesną dramaturgię polską, najchętniej z najlepszymi autorami, z Różewiczem, Iredyńskim, Mrożkiem, Gombrowiczem – z sukcesem przeszczepiał ich dzieła na grunt teatru rosyjskiego. Stał się prawdziwą sławą w trzystutysięcznym Orle po premierze „Rzeźni” Sławomira Mrożka.
W wiek XXI wszedł z nowymi pomysłami i misją pedagogiczną. Oddawał swój talent młodzieży, patronował ich poszukiwaniom i pierwszym dokonaniom. W podziemiach Teatru Rampa założył „Scenę Mrowisko”, eksperymentalną przestrzeń poszukiwań teatralnych, gdzie wydarzyło się kilka pamiętnych premier, jak „Matka” Witkacego czy „Krzyk słonia” Farida Nagina. Tutaj debiutowali przed publicznością studenci szkoły aktorskiej Haliny i Jana Machulskich.
Grzegorz Mrówczyński miał zawsze dobrą rękę do nowych przedsięwzięć. Tak jak otworzył polski teatr na problemy nieheteronormatywnych, tak też stał się inicjatorem i pierwszym dyrektorem słynnego dziś na całą Europę festiwalu Malta. Kto wie, jakie jeszcze szykuje niespodzianki – wiadomo, że w styczniu przyszłego roku świętować będzie 50-lecie teatru Dramatycznego w Płocku, którego był pierwszym dyrektorem.
Tomasz Miłkowski