Bułhakow pisze dalszą część „Mistrza i Małgorzaty”. Przy czym obecnie mieszka on w Polsce i nazywa się Michał Piętniewicz, dr Michał Piętniewicz. Powieść nie powstaje na papierze, lecz, jakby Waldek powiedział, w czasie rzeczywistym. Z ludzi wyłażą ich najskrytsze fantazje o nich samych, które starannie skrywali przed czartem, pomału stają się nadzy, wracają do Raju. To niestety chore z pewnego punktu widzenia i jak dotąd pisarza, ergo mnie, ta sytuacja nie dotknęła. Nie dotknęła też moich rodziców ani przyjaciół. Wszystkie rzecz jasna wątki, motywy, odnogi i rozgałęzienia, tej powstającej powieści, należą do Niego. Jestem jedynie marnym i miernym detektywem, który owe puzzle chce jakoś w całość poskładać, co oczywiście niemożliwe jest, więc pozostaje być po prostu przyzwoitym człowiekiem. Dodam takim, który swoje ma za uszami. Przez większy czas owych peregrynacji, byłem protagonistą tego święta, wcielając się kolejno w role Archanioła Michała, Jezusa, czy Ducha św… Owa infantylizacja spektaklu nie miała wymiaru intelektualnego i prawdziwie kreacyjnego, lecz raczej heroiczny, co było przeniesieniem z głębokiego dzieciństwa pierwszej opowieści mojej Mamy, do mnie skierowanej, o myśliwym co Czerwonego Kapturka uratował, mając rzecz jasna do pomocy dzielnego pomocnika Michałka. Pamiętam, że wtedy chciałem być co najmniej tym myśliwym. Moja uboga w gruncie rzeczy i zawsze narcystyczna fantazja, nie sprawiła, że chciałem być wilkiem, nie mówiąc o wielkiej, grubej babci, leżącej na łóżku. Chciałem być bohaterem. To, co doprowadziło świat i mnie, do pewnej, nowej sytuacji, o ile w ogóle ona jest nowa, bądź przynajmniej posiada znamiona czegoś nowego, to moja wyobraźnia literacka. Jej zawdzięczam to, co jest i to, czego nie ma, ergo świat w jego złożonej okazałości. A prawdziwym reżyserem, jest rzecz jasna On. Nazywali Go Jeszuą, potem zwali Jezusem, potem zaś Chrystusem, który w dziele zbawienia, posłużył się „inną owczarnią”, ergo paniami i panami z kosmosu, którzy robią nas, ziemian, w trąbę, jak chcą. Choć myślę, że dostał On jedynie do zaakceptowania scenariusz, gdyż naprawdę chichocze zza kulis Woland, ergo diabeł, prawdopodobnie , na warunki krakowskie przekładając, Zwisowy Waldek. Pan Bóg, zaś, jak widać, chciał, abym miał poczucie humoru w stosunku do samego siebie, co z trudem mi przychodzi i zrobił ze mnie Mesjasza grafomanów. Rola owa jest trudna i przypomina jako żywo na wskroś altruistyczną pracę pielęgniarza w szpitalu, może nawet psychiatrycznym. Niemniej nie miałem i nie mam do czynienia nigdy z całkiem głupimi ludźmi dookoła siebie, samemu nie będąc ani do końca mądrym, ani skrajnym idiotą, zamieszkując obszary pograniczne. Być może w powieści owej, pisanej rzecz jasna, ręką kogo innego, zajmuję teren przygraniczny i jestem kimś, kogo określa się w „Mistrzu i Małgorzacie”, mianem mistrza, w tym wypadku ponurego gościa, mieszkającego niedaleko Hali Targowej w Krakowie, który na swojej drodze spotyka wielu, dziwnych ludzi. Co więcej, żadnych z tych spotkań nie wyciąga wniosków. Zdaje się na przypływ i odpływ fali, w nadziei, że kiedyś wreszcie uzyska pełną swobodę wypowiedzi. Czasem, jako żywo, rzeczywistość mnie otaczająca, przypomina sen wariata, śniącego na jawie, w którym, jak w jakimś dziwnym konglomeracie, przeplatają się i zaplatają ze sobą, siły dobra i zła, Boga i diabła i tym podobnych hipostaz. Ja sam miewam co do siebie podejrzenia, że albo jestem jedynym żyjącym w tej cyrkowej trupiarni, albo już dawno umarłem, co niewesołe i będące prawdopodobnie karą za mój żywot bumelanta, jebaki i pijaka i teraz, do końca świata, będę się szwędał między Zwisem a Nienasyceniem w Krakowie, szukając odpowiedzi a znajdując kolejną, super infantylną marność, która jednak nie moim wymysłem jest do końca, lecz mojej zwichrowanej przecież od zarania, podświadomości. Nie jestem tym, kim chcę, a tym, kim jestem, a prawdopodobnie wykonuję mało atrakcyjny zawód pisarza. Co do Waldiego, tajemniczej postaci z Vis a Vis, miałem podejrzenia co do niego, że jest Chrystusem, jako, że anagram Waldemar Rusek, Jezus Chrystus, mógłby na to wskazywać, sami więc, Przyjaciele widzicie, że rozpiętość tej postaci jest w mojej wyobraźni, zawsze dziecięcej, znaczna. Waldek nie tyle zbawia mnie, co zabawia i morduje, tak jak i reszta mojej artystycznej kompanii, która fajta ogonami na lewo i prawo, próbując mnie albo udupić, albo wręcz unicestwić. Ułożyłem bajeczkę, cholernie kretyńską, że jestem przez Waldiego, Chrystusa, mianowany Parakletem, czyli pocieszycielem, co jednak ma uzasadnienie owych, durnych zdarzeń, które mi ciągle przytrafiają, a co przypomina prowadzenie spotkania albo dla bardzo niszowej, albo zgoła odwrotnie, bardzo dużej publiczności, z nimi Dwoma, czy Trzema, albo Czterema: Panem Bogiem, Synem Bożym, Duchem św., Lucyferem i jeszcze dochodzi najczystsza Panienka, Maryja. Rzeczywistość i tak została (niestety), przemieniona, ludzie niestety pomarli, nawet nie wiedząc o tym i mamy cały spektakl, będący ciągiem dalszym snu jakiegoś wariata ze Zwisu, mieszkającego niedaleko Hali Targowej, poety Piętniewicza.