Jerzy Kosiewicz – Debiuty teatralne – reminiscencje

0
15

Od dwudziestu pięciu lat jeżdżę do różnych polskich teatrów, których dyrekcja zarekomendowała młode i utalentowane  osoby, zasługujące na wyróżnienie Nagrodą im. Andrzeja Nardellego za debiut aktorski w polskim teatrze dramatycznym. Ta ustanowiona – przez Sekcję Krytyków Teatralnych – Nagroda funkcjonuje pod egidą Związku Artystów Scen Polskich. Dotyczy ona absolwentek i absolwentów, którzy ukończyli wydział aktorski w polskich uczelniach.

Warszawa dysponuje dużą liczbą dobrych i bardzo dobrych teatrów posiadających kilka scen, prezentujących corocznie co najmniej 2 lub 3 premiery. Jest co oglądać. To raj dla teatromanów. Nawet w niebie pod tym względem nie będzie lepiej. Dotyczy to także ich wysokiego poziomu artystycznego.

Mimo to lubię wyjazdy do teatrów prowincjonalnych. Posmakowanie ich scenicznego dobrobytu umożliwiło mi 25-letnie już jurorowanie w ramach wskazanej wyżej Nagrody. Peregrynowałem w związku z nią w ciągu minionego ćwierćwiecza kilkadziesiąt razy i miałem wrażeń bez liku: inspirujących krytycznie i artystycznie, zaskakujących częstokroć wysokim profesjonalizmem warsztatowym. Czasem kontrowersyjnych. Tym lepiej dla porównań, wzbogacających wyjazdowe impresje. 

Bileterki w kasie przekazujące informacje o noclegu i zaproszenie na przedstawienie były zazwyczaj uprzejme, doceniały ideę konkursu i zachwalały spektakl oraz debiut.

Szczególnie serdecznie podjęła mnie Pani kierownik literacki Sceny Polskiej w Teatrze w Cieszynie. Zaprowadziła mnie na popremierowe przyjęcie ze schabowym i golonką w kontekście półwytrawnego białego wina. Mimo że dużo spożywałem, to duży kielich nigdy nie raził pustką. A atmosfera i upublicznione – rzeczowe i dowcipne – konwersacje wzbudzały duży rezonans i niemalże teatralny aplauz.

Gorzej było w Słupsku. Dyrektor tamtejszego teatru dawał powściągliwie do zrozumienia podczas rozmów telefonicznych z kim mam do czynienia. Zwracał się do mnie po wielkopańsku. Nie omieszkał podnieść głosu i ofuknąć. Nie kierowała mną jednak zapobiegliwa obawa przed jego ewentualną reakcją, gdy pisałem o jego teatrze, o sztuce i debiucie aktorskim.

Byłem niegdyś w Legnicy. Niemalże wszytko wskazywało, że będzie to udręka, droga przez mękę. Wyjechałem z Warszawy wcześnie, by po przesiadce i męczącym pobycie na dworcu kolejowym we Wrocławiu wsiąść do pociągu byle jakiego i dojechać w zatłoczonym wagonie na stojąco do Legnicy. Dotarłem na czas i otrzymałem nocleg w hotelu teatralnym. Warunki dla mieszkających tam aktorów, były wtedy zatrważające. A mimo to trwali na aktorskim posterunku. Byłem głodny. Poszedłem na obiad. Był obfity i poświęcony nie tylko odrobiną miejscowego piwa.

Notabene, poczytałem to niemalże za obowiązek względem dionizyjskiego rodowodu teatru. Wywodzi się on bowiem z kultu Dionizosa, który podarował był wiernym wpierw piwo, później wino, a następnie taneczne, rozdokazywane i rozśpiewane religijne korowody, nasycone wskazanymi napojami oraz sakralną satyrową (rzemienno-fallusową) erotyką, by mogli dzięki temu doświadczyć bliskości, a nawet ewentualnej ekstazy, boskiej i dogłębnej jedności z dobroczynnym przecież Absolutem: bądź co bądź następcą Zeusa.

Zapewne zgodnie ze wskazanym powyżej ściśle religijnym paradygmatem (ale – z koniecznym obecnie – pominięciem głównego (fallusowego), oprócz białej maski, idola świątobliwego korowodu) – serwuje się niemalże we wszystkich teatrach dla dorosłych (przed przedstawieniem i w czasie przerwy) różne trunki, ułatwiające – jeśli zachodzi taka możliwość – niektórym widzom przeżycie estetyczne, sprzyjające uwzniośleniu wysublimowanego obcowania z ewentualnym niebotycznym pięknem.               

Zaraz po obiedzie znalazłem się na widowni, zaaranżowanej, tj. skomponowanej przestrzennie (architektonicznie), jak w teatrze objazdowym na prowincji. Na środku sali zamontowano kwadratową scenę, a z trzech jej stron wznoszące się rzędy zwykłych krzeseł. Z tyłu zwisała jakaś dziwna zasłona, niby kurtyna, zza której wyszli aktorzy. To znaczy, że scena była przed kurtyną. Nie rokowało to optymistycznie.

Przywitał mnie wcześniej postawny dyrektor z ponurą miną oraz groźną posturą i kazał posadzić mnie na wyróżnionym miejscu.

Gdy usiadłem, ogarnęło mnie znużenie po męczącej podróży. Żołądek napełniony obiadem i lekkim wywarem z szyszek chmielowych, dopominał się natychmiastowej drzemki. Jeszcze spektakl się nie zaczął, a mnie już chciało się spać. Zaczęła się walka ze zbuntowanym organizmem. Czułem, że jestem na straconej pozycji. Że nie mam szans. Że tak czy owak na pewno zasnę. Walczyłem z sobą, aby opóźnić ewentualną kompromitację. Szczypałem dłonie. Wstrzymywałem oddech, by rozdrażnić organizm. Pomagało na krótko.

Umieszczono mnie na centralnym vipowskim miejscu. Zapewne było wiadome, kto tam zasiadł.

Zrezygnowany poddałem się już prawie nadciagającemu nieszczęściu. Przysłuchiwałem się usilnie monotonnym kwestiom, świadomy nieuniknionej katastrofy. Pocieszałem się tym, że nie chrapię.

W zaistniałej początkowo kilkuminutowej, nieciekawie brzmiącej słowotokowej monotonii, zainteresowała mnie nagle – niemalże mimowolnie – jakaś niestandardowa, frapująca kwestia. Potem kolejne. I nagle przeszły mnie dreszcze. Uaktywniły się od razu wszystkie moje teatralne receptory, a znużenie minęło natychmiast. Chłonąłem odtąd – a więc niemalże przez cały spektakl – z zachwytem wszystkie sceniczne zdarzenia i kwestie. Chciałem żeby to bajeczne przedstawienie, ta ulotna dwugodzinna teatralna chwila, trwała wiecznie. Był to najlepszy spektakl, jaki w tamtym okresie obejrzałem – wprawdzie z ubogą, ascetyczną scenografią, tudzież zwyczajnymi kostiumami w postaci nieatrakcyjnych i znoszonych ubrań – ale oparty na pięknej literaturze, jakby poezji. Eksponował piękno słowa i mądrość autora oraz świetny warsztat aktorski i reżyserski. Pod jego wrażeniem byłem i jestem nadal. Doznałem wtedy prawdziwego i pełnego przeżycia estetycznego i artystycznego zarazem. Już wiem, że prawdziwa sztuka – wypływająca z metafizycznej głębi Dionizosa – znużenia się nie boi i senności nie doświadczy. Wyzwala przecież niebotyczne uniesienie:  szaleństwo i szalenie – mityczny i ekstatyczny dionizyjski szał, całkowitą jedność z Bogiem i uwznioślające zatopienie w ufundowanej przez niego rozkoszy teatralnej (patrz: Jerzy Kosiewicz: Szał jako uniesienie „porywające w natchnienie bachiczne”. W: J. Kosiewicz: Od mitu pełnego dziwów do włosów na czarnych dziurach – filozoficznie. Warszawa 2017, s. 200-210).

Debiutant wypadł  w tym spektaklu nadzwyczajnie. Nie udało mi się przekonać koleżanek i kolegów z Kapituły do mojej opinii i nie otrzymał on był należnej mu – moim zdaniem – Nagrody im. Andrzeja Nardellego. Jest zapewne teraz wybijającym się i znanym aktorem.

W Białymstoku z kolei zapoznałem się z prawdziwym teatralnym, a nie metafizycznym chłodem. Był jakby surrealistycznym pokłosiem eskimoskiego, a nie starogreckiego dziedzictwa.

Do sali widowiskowej okazałego Centrum Kultury Studenckiej wdzierał się bez skrupułów, także pod szaty (bo szatnia była zamknięta), pod przyodziewek wierzchni obecnych tam widzów – zimny, zanadto rześki powiew, jakby pokłosie i reminiscencja, nostalgiczny ukłon w stronę – niezapomnianego przez zesłańców – syberyjskiego klimatu.

Było znacznie zimniej niż na zewnątrz.

Na widowni utrzymywała się temperatura z poprzedniej oziębłej nocy. Sali nie ogrzano, bo przewidziano trafnie – na podstawie raportu o sprzedaży biletów – niską frekwencję. Nie opłacało się. Zamknięto także bufet z rozgrzewającymi napojami. Nie było nawet Irisch coffee. Pewnie nie chciano zwiększać finansowego deficytu.

Tylko kilkoro zapobiegliwych mieszkanek i mieszkańców Białegostoku przywdziało jesienne kurtki. Współczuli mi – ubranemu tylko w garnitur i cienką koszulę, podatną – wbrew mej woli – na niską temperaturę. Przyjechałem bowiem z gościnnego i zadbanego teatralnego apartamentu – niepomny zdrowotnych zagrożeń – komfortową taksówką i zaplanowałem podobny powrót.

Na szczęście – tuż przed spektaklem – znakomita kostiumolożka, współpracująca z białostockim teatrem: której towarzyszyłem, zorganizowała dla mnie gruby miękki rozgrzewający pled. Otuliłem się nim szczelnie, jak na obozowym, jesiennym, wieczornym ognisku z występami. Inni nie mieli aż tak dobrze.

Ale za to rozkoszowali się, podobnie jak ja, spektaklem o Fryderyku Chopinie oraz jego muzyką często wplataną w dialogi dwóch głównych postaci oraz krótkie, koncertowo zagrane, epizody sceniczne.

Moje długoletnie doświadczenie dotyczące Nagrody im. A. Nardellego wpłynęło na to, że nie odnoszę się do konkursowego debiutu tuż po jego premierze. Uważam, że należy odczekać kilka miesięcy, aż początkujący aktor oswoi się z profesjonalną sceną, prezentowaną rolą i odpowiednio ułoży, dopasuje ją bardziej do swych podatnych na zmianę możliwości: gdy osiągnie nieco wyższy poziom warsztatowy, gdy zinterioryzuje bardziej właściwości prezentowanej postaci i nabierze pewności w kontakcie z widownią.

Młodzi, niedoświadczeni aktorzy posługują się często zbyt szybko wypowiadanymi sekwencjami zdań i nadekspresyjnością w kreowaniu postaci, to jest przesadną głośnością, gestykulacją i ruchem scenicznym, jakby tylko one mogły uzewnętrznić, wyrazić, czy podkreślić głębię i dynamizm uczuć: uwikłanej w emocjonalne relacje postaci scenicznej.

Dojrzali i dobrze znający swoje rzemiosło – oraz jego artystyczne podłoże – aktorzy (jak Madame Peplińska, postać sceniczna z Białegostoku), nie podkreślają problemów i uwikłań emocjonalnych kreowanej przez nich postaci, posługując się sekwencjami, tj. zbitkami słów, treści i sensów, połączonych ze sobą – jakby mechanicznie i przypadkowo – zdań. Oni wypowiadają słowa, kładą nacisk na poszczególne wyrażenia, na łączące je znaczenia i przypisane im poszczególne treści tudzież emocje, stosownie i rozmaicie je uwypuklając, ponieważ zostały one intencjonalnie użyte przez autora i celowo wprowadzone do pojedynczych krótkich lub dłuższych sekwencji słów tak, by każde z osobna wybrzmiało w zdaniu w sposób dostrzegalny, by ułatwiało wejrzenie w intencje postaci, autora oraz reżysera i było kluczem do artystycznego sekretu.

Wypowiedzi sceniczne debiutanta białostockiego teatru, świadczyły o tym, że przychodzi mu to już z naturalną łatwością, że zdąża – mniej czy bardziej świadomie – w tym warsztatowym i estetycznym kierunku, że przekonująco utożsamia się z postacią, że przemawia jakby jej autonomicznym językiem właśnie, że świadomie wkomponowuje w rolę ubiegłowieczne i zarazem współczesne zasady systemu Konstantina Stanisławskiego.

To wystarczy, by rekomendować każdego debiutanta do wzmiankowanej Nagrody.

Decyzję o jej przyznaniu podejmuje na zebraniu Sekcji Krytyków Teatralnych ZASP – ustanowiona przez nią – Kapituła tej Nagrody. 

Przyznała ją w grudniu ubiegłego roku  Karolinie Kowalskiej za sezon 2022/2023, za debiut w Teatrze Wybrzeże, za kreację postaci Celiny Mickiewiczowej w sztuce Konrada Hetela pt. „Koło sprawy bożej” w reżyserii Radka Stępnia. Ceremonia wręczenia Nagrody odbyła się 15 stycznia 2024 w Instytucie Teatralnym w Warszawie. 

Jej centralną, tj. najważniejszą częścią jest nieodzowne merytoryczne uzasadnienie werdyktu Kapituły w formie wygłoszonej publicznej laudacji. Legitymizuje ona oraz stosowny dyplom wyróżnienie Laureatki. Wygłosił ją Zbigniew Dolny, nowy członek Sekcji Krytyków Teatralnych (zajmujący się głównie historią dubbingu w polskim filmie), który pierwszy wytypował był Laureatkę do tej prestiżowej Nagrody.

Dylom i kwiaty – przy głośnym i długim aplauzie zgromadzonej licznie publiczności – wręczyła w imieniu Sekcji Krytyków Teatralnych jej długoletnia przewodnicząca Krystyna Piaseczna.

PS.

Artykuł nawiązuje w znacznej części do tekstu pt. ”Jurorskie perygrynacje”. Zawarty jest on w monografii zatytułowanej „Utalentowani jak Nardelli”, opublikowanej pod redakcją Anity Nowak, Krystyny Piasecznej i Piotra Rudzkiego.

Jerzy Kosiewicz
Wiceprzewodniczący Sekcji Krytyków Teatralnych
Związek Artystów Scen Polskich

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko