Nie ma niczego nowego w stwierdzeniu, że rozwój cywilizacji (odróżniam ją zdecydowanie od kultury – choć wielu na ten temat ma inny pogląd*), w tym szczególnie techniki, przebiega szybko, wręcz bardzo szybko (choć faktem jest, że „szybko” i „bardzo szybko” są pojęciami względnymi). Za to więcej nowego jest w stwierdzeniu, że ów rozwój przebiega za szybko. Podzielam je w całej rozciągłości. Z tym, że sama konstatacja to jedno. Czym innym, owym drugim, jest to, że temu nieokiełznanemu rozwojowi – nie ma mowy o jakichkolwiek ogranicznikach ‒ nie towarzyszy namysł. Owo zastanowienie, które jest niezbędne, powinno mieć na celu określenie kierunku bądź kierunków rozwoju cywilizacji. Gdyż, jak dotąd, pędzimy i to ‒ co jest najistotniejsze i najsmutniejsze ‒ nie wiadomo ku czemu. Nie wiemy też, jaki jest cel, jeśli chodzi o cywilizację (cel przyświecający rozwojowi kultury został już stosunkowo dawno, choć bardzo ogólnie, określony: doskonalenie duchowe/etyczne człowieka). Faktem jest, że na przestrzeni dziejów dawały o sobie znać grupy, które stawiały przed sobą różne cele w tej materii. I tak, dla przykładu, marksiści wiedzą ‒ przynajmniej tak twierdzą ‒ ku czemu zdążają (gdy byli u władzy, starali się, różnymi sposobami, nakłonić niemarksistów do marszu w wyznaczonym przez siebie kierunku). A tym celem tym jest samozbawienie się człowieka – sprawienie, aby żył i wiecznie, i w zdrowiu. Jak też z coraz mniejszym wysiłkiem, a może nawet bez żadnego wysiłku, pozyskiwał środki do życia. To że ów cel ma być osiągnięty bez udziału Boga, jest niezmiernie istotne. Służyć temu ma właśnie rozwój techniki, nauk przyrodniczych, ze szczególnym uwzględnieniem nauk medycznych. Marksiści mogą, jeśli chcą, żywić takie, a nie inne nadzieje. Mówienie m. in. właśnie o przyszłości ludzkości, a konkretnie o jej swoistym zbawieniu, czyli o tym, co w religiach i niektórych systemach filozoficznych nazywa się eschatologią, sprawia, że marksizm ma cechy quasi-religii.
Chrześcijanin (bez względu na wyznanie), tak jak wyznawca, którejkolwiek z pozostałych religii Księgi, nadzieję na zbawienie i życie wieczne, pokłada w Bogu. (Stopień religijności bądź sekularyzacji społeczeństw utożsamiających się, w takim czy innym stopniu, z chrześcijaństwem, jest sprawą, do której odniosę się nieco później).
Gołym okiem widać, iż za sprawą pośpiechu ludzkość nie jest w stanie, tak naprawdę rozwiązać zdecydowanej większości swych problemów. Nie ma na to bowiem, najzwyczajniej świecie, czasu, a także, i to bardzo często, chęci. Do tego ów pośpiech ‒ nie stymulowany niczym innym, jak tylko rozwojem techniki (cóż bowiem innego mogłoby być jego źródłem?) ‒ stwarza kolejne i kolejne problemy. Planuje się choćby podróż na Marsa, która ma być wstępem do zagospodarowania owej planety. Tłumaczy się to potrzebą stworzenia alternatywnych miejsc do życia dla ludzi, gdy na Ziemi stanie się ono niemożliwe w skutek kompletnego zniszczenia środowiska naturalnego (także przeludnienia). Tymczasem zamiast powstrzymać owo niszczenie, dalej rozwijane są technologie mające na celu między innymi dotarcie do czwartej planety od Słońca w Układzie Słonecznym, a następnie jej „ucywilizowanie”. A tak się składa, że również te technologie przyczyniają się do dalszej degradacji Ziemi. I w tym miejscu przytoczę następujący pogląd dwudziestowiecznego eseisty Hansa Magnusa Enzensbergera:
„W końcu utopia totalnego zapanowania nad przyrodą i człowiekiem, podobnie jak wszystkie dotychczasowe utopie, poniesie klęskę bynajmniej nie z powodu swoich przeciwników, lecz za sprawą własnych sprzeczności i manii wielkości.
Ludzkość jeszcze nigdy dobrowolnie nie odstąpiła od własnych mrzonek o wszechpotędze”.
Starszy od Enzensbergera od więcej niż jedno pokolenie, filozof, a także psychiatra Karl Jaspers uważał, że „technika nie jest ani dobra, ani zła. Lecz jeśli zapanują nad nią źli ludzie, może się zdarzyć, że […] człowiek zginie od tych środków, które tworzy dla swojego bytu (istnienia)”. Ale dostrzeganie wspomnianych zagrożeń w XX w., zwłaszcza po 1914 r., nie świadczyło o wielkiej przenikliwości. Były one bowiem, aż nadto widoczne wcześniej. Zwłaszcza, gdy brało się pod uwagę chociażby rozmaite wynalazki, które przyniosły śmierć, szybką bądź powolną, dziesiątkom milionów przedstawicieli gatunku homo sapiens. I to właśnie „ludzie ludziom zgotowali ten los” za sprawą rozmaitych „cudów”. Choć należy w tym miejscu wspomnieć, jakby na obronę techniki, że asumpt do ich zastosowania, dały z kolei rozmaite „wynalazki” ze sfery kultury, choćby kilka ideologii, które okazały się być wyjątkowo śmiercionośnymi/morderczymi. I nie zostały w żadnym wypadku dobrowolnie porzucone, czy też odłożone do lamusa, przez tych, którzy stali za nimi jawnie bądź się skrywali.
Niezwykle istotne jest i to, że ostrzeżenia przed pośpiechem były zgłaszane już dużo, dużo wcześniej niż przed wspomnianym 1914 r. Nie formułowano ich jednak powszechnie. I czyniły to wyłącznie jednostki; z całą pewnością zasługujące na miano wyjątkowo przenikliwych. Dominowało bowiem pragnienie jak najszybszego zawładnięcia światem, w jego mikro- i makropostaci. A z tym związana była bezpośrednio ‒ i towarzyszyła owemu pragnieniu ‒ potrzeba/chęć jego poznania i zrozumienia. Współcześni owych jednostek, jeśli nie zachwycali się dokonaniami wynikającymi z pośpiechu (niekiedy były to „dokonania”, jak już wspomniałem, wołające o pomstę do nieba), to albo były im one obojętne, albo nic o nich nie wiedzieli, ewentualnie nie chcieli wiedzieć. Jedną z takich przenikliwych jednostek był żyjący na przełomie XVIII i XIX w. Johann Wolfgang von Goethe; w całej pełni zdający sobie sprawę z zagrożeń, które niesie z sobą przyśpieszenie, które nazywał pośpiechem lucyferowym. A dostrzegał stojących za nim sześć upiorów: przydatność, wojnę, niszczenie, technikę, wiedzę i rozum. „Nie posuwamy się do przodu, jeśli nie wiemy, dokąd idziemy”, napisał w Maksymach i refleksjach. Z tym, że klasyk literatury niemieckiej żywił nadzieję, że ów pośpiech, lucyferowy czy jakikolwiek inny, uda się jednak spowolnić, powściągnąć go. Friedrich Nietzsche i Franz Kafka, również dostrzegający to niebezpieczeństwo, takiej nadziei już nie mieli. Stracili w tym względzie wszelkie złudzenia.
*
Ludzkość miała setki wieków na oswojenie się z ogniem, na poznanie rozmaitych sposobów jego rozpalania, podtrzymywania, chronienia się przed nim, a przede wszystkim na wykorzystanie na rozmaite sposoby (zresztą, tak naprawdę jest to proces, który będzie mieć miejsce tak długo, jak długo będzie istniał człowiek: trzeba będzie sobie radzić z pożarami coraz to nowych materiałów). Natomiast dopiero w 1911 r. ludzkość ‒ tak naprawdę bardzo drobna jej część ‒ dowiedziała się o istnieniu czegoś takiego jak jądro atomowe (jego istnienia dowiódł na drodze eksperymentalnej Ernest Rutherford). A to był początek procesu, który niedługo potem zaowocował zbudowaniem dwóch pierwszych bomb atomowych (niestety nie skończyło się na nich) i szybkim ich wykorzystaniem. Od tej pory ludzkość żyje w cieniu wojny atomowej, to znaczy lęku przed nią. Zresztą ów lęk dotyczy także pokojowego wykorzystania energii atomowej – elektrownie atomowe nie są, jak wszelkie wytwory ludzkich umysłów i rąk, doskonałe. Źródeł takich niepokojów, podzielanych przez przynajmniej część przedstawicieli gatunku homo sapiens jest bardzo wiele (reszcie jest to, w najlepszym razie ‒ jak zresztą zawsze ‒ obojętne). Dla przykładu, wciąż więcej mówi się niż podejmuje (choćby) prób ograniczenia nadmiernego zużycia nieodnawialnych zasobów ziemskich. Ludzkie postępowanie, także w tym względzie, bardzo często ma znamiona nonszalancji, a niekiedy – po prostu głupoty (inaczej nazwać tego nie można). A towarzyszy temu coraz bardziej zaawansowany rozwój technologiczny, z jednej strony, a z drugiej, wydłużająca się, w wyniku owego rozwoju, lista potencjalnych zagrożeń. Przykładem takich „najświeższych”, może być telefonia komórkowa. Na masową skalę funkcjonuje ona od ćwierćwiecza. Nie ma jednak pewności, co do tego czy jest bezpieczna/niebezpieczna dla człowieka. Na razie wiadomo tylko, że w o wiele większym stopniu niż dotąd, człowiek porozumiewa się z bliźnim nie widząc jego twarzy. Wiadomo także, że międzynarodowe korporacje posiadły kolejne źródło wielkich pieniędzy.
Ludzkość ‒ bez względu na to, ile osób w rzeczywistości ma się na myśli, jeśli chodzi o przytoczone powyżej przypadki potencjalnych zagrożeń ‒ przypomina Kogoś, kto wykonuje skok do basenu, nie sprawdziwszy przedtem czy jest w nim woda. A to, że całym sobą, dosłownie, nie stwierdziła jeszcze, jak przedstawia się w tym względzie sytuacja, wynika jedynie z tego, iż na szczęście dla niej wciąż jeszcze znajduje się w fazie skoku. Nie będzie on jednak trwał wiecznie.
*
Jeśli uznać, że spowolnienie rozwoju cywilizacyjnego, zwłaszcza technicznego i technologicznego, jest jak najbardziej wskazane, wręcz niezbędne, należy zapytać: czy jest ono w ogóle możliwe? Z tym, że podkreślam, iż chodzi właśnie o spowolnienie, a nie o radykalne, jak za ucięciem noża, przerwanie owego rozwoju. Po pierwsze dlatego, że on sam nie jest uosobieniem zła, upadku: plusy, które z nim się wiążą, są widoczne. Zresztą tylko on przyczynił się do ocalenia gatunku ludzkiego. Tak słabo wyposażony przez matkę naturę/bogów/Boga w „naturalne środki przetrwania i zdobywania pokarmu oraz unikania niebezpieczeństw i ucieczki przed niebezpieczeństwami” (Elżbieta Paczkowska-Łagowska, O historyczności człowieka), został zmuszony do uzupełnienia owych braków wytworami własnej przemyślności. Po drugie, takie nagłe zatrzymanie owego rozwoju mogłoby być wyłącznie rezultatem… zagłady gatunku ludzkiego. Innej przyczyny zastopowania owego rozwoju, przynajmniej na razie, nie dostrzegam. Nie biorę bowiem pod uwagę powszechnej ingerencji chirurgicznej – przecięcia skalpelem jakichś synaps, albo systematycznego i powszechnego zażywania specjalnego medykamentu. Podejrzewam, że zaowocowałoby to całkowitym ubezwłasnowolnieniem jednostki/uprzedmiotowieniem człowieka, jako takiego.
Powracając do pytania: uważam, że takie spowolnienie jest możliwe. Ale od razu zaznaczę, że nie mam również na myśli sytuacji, gdy owo spowolnienie zostałoby wymuszone przez ograniczenie zasobów energetycznych bądź surowcowych, albo ich obu. W tych przypadkach rozwój techniki sprawiłby, a przynajmniej mógłby sprawić, że pojawiłyby się np. alternatywne źródła energii. To zaś zaowocowałoby, mniej czy bardziej, sprawnym ominięciem powstałych problemów. Tak więc źródła, jak najbardziej pożądanego „wyciszenia” cywilizacji, nie szukałbym w żadnym razie w niej samej. Pracujący bowiem na jej rzecz ludzie zwani naukowcami, technikami, technologami, czy też wynalazcami ‒ zresztą również im przydałyby się liczne „chwile” na zastanowienie się ku czemu zmierzają/ku czemu pędzą/co chcą osiągnąć – również nie byliby pomocni. Nastawieni są bowiem na efekty: aby Coś było wydajniejsze/tańsze niż dotąd, zużywało mniej energii niż do tej pory, było mniej materiało- i czasochłonne itp. Tylko za to zostaną nagrodzeni przez wielki kapitał występujący pod tymi czy innymi szyldami. Nie, na nich w żadnym razie nie można liczyć (tak, jak i na ów kapitał). A jakby tego było mało, w razie szans na wspomniane spowolnienie, jak najbardziej należałoby się spodziewać przeciwdziałań z ich strony. To znaczy poczynań ‒ mając na uwadze myśl przewodnią mego eseju – ze wszech miar szkodliwych. W tym miejscu, z największą przyjemnością, a i z uznaniem dla zawartości przekazu, przytoczę następującą wypowiedź Zbigniewa Herberta:
„Mam wielki podziw dla ludzi nauki, ale nie wiem jaki wkład wnoszą oni w dziedzinę duchowości człowieka. Nie jestem także pewny, czy wulkaniczny pył przywieziony z Jowisza potrafi uciszyć mój metafizyczny niepokój” [Obecny, niewidzialny. Podziękowanie za Nagrodę Eliota].
Nadziei na poprawę sytuacji nie upatruję też w tym, że dominującą pozycję w świecie zdobędzie jakaś idea ‒ możliwe jest to (chyba) tylko teoretycznie ‒ mająca w sobie ograniczniki stojące na przeszkodzie rozwoju cywilizacyjnego (np. współczesne społeczeństwa islamskie w znikomym stopniu przyczyniają się do rozwoju technologicznego ‒ nie zawsze tak jednak było ‒ za to bardzo chętnie wykorzystują jego efekty). Albo też wręcz nakazująca trwanie, z niewielkimi modyfikacjami, na dotychczasowych pozycjach cywilizacyjnych (przykładem mogą być menonici i amisze).
Kula śniegowa uosabiająca rozwój cywilizacyjny, popchnięta mocno i zdecydowanie ‒ trudno jednoznacznie i dokładnie określić, kiedy i przez kogo (znaczy udział miał w tym z pewnością, żyjący w latach 1596-1650, Kartezjusz) ‒ zaczęła toczyć się po zboczu, którego długość, jak też kąt nachylenia nie są nikomu znane, i toczy się coraz szybciej. Nic nie trwa jednak wiecznie (przynajmniej jak dotąd). Tak więc, jeśli nie zostanie ograniczona prędkość toczenia się, kula ulegnie rozbiciu o Coś, co natrafi na swej drodze; a natrafi na pewno. Albo też, wspomniany powyżej skok, zakończy się tragicznie i z wielkim hukiem na dnie suchego basenu. Inaczej być nie może. To, że w przypadku spowolnienia ruchu, przyrost masy kuli śniegowej, to znaczy na przykład liczby wynalazków, zostanie ograniczony, powinniśmy uznać za koszt, który nie tyle warto, co należy ponieść, mając na uwadze dalszą egzystencję człowieka, jako jednostki i jako gatunku. W rezultacie czego, zyskamy czas na zlokalizowanie i zneutralizowanie realnych zagrożeń.
Podsumowując, w żadnym razie w samym człowieku/w samej ludzkości nie widzę siły, jak też woli do spowodowania postulowanego spowolnienia. Nie jestem jednak aż takim pesymistą, jak Johann Wolfgang von Goethe, który uważał, że „człowiek nie uwolni się od błądzenia, nawet jeśli pozna przyczynę błędu”. Aż takim nie, ale jednak…
Psychika współczesnego człowieka najpewniej niewiele różni się od tej, jaka cechowała budowniczych piramidy faraona Cheopsa (dowodem tego jest na przykład to, że wciąż się uważa, iż można Coś załatwić wojną**). To zaś sprawia, że człowiek nie jest w stanie dokonać czynów prowadzących do zahamowania procesów negatywnych, o których wie, że prędzej czy później, ale na pewno dotkną wszystkich. Mam na myśli np. zatruwanie powietrza, zanieczyszczanie wód. Człowiek bowiem kieruje się swym interesem. Ale jest on bardzo doraźny. Dlatego homo sapiens, i jako osobnik, i jako gatunek, myśli o dniu dzisiejszym, najwyżej o jutrzejszym poranku. W żadnym razie nie ma to jednak niczego wspólnego z Faustowskim zawołaniem: „Chwilo, trwaj, jesteś tak piękna”.
Ludzie są w stanie, jeśli już, dokonać świadomie pożądanych zmian jedynie w mikroskali. I to tylko wtedy, gdy istniejące warunki bezpośrednio uniemożliwiają egzystencję jakiejś społeczności. Ale w takich przypadkach, i tak, najczęściej nic nie uczynią. Co najwyżej, jeśli będzie ich na to stać, zmienią miejsce zamieszkania bądź pracy.
Postulowane przeze mnie spowolnienie, określiłem dosadnie (nie mogłem się przed tym powstrzymać): przysiadaniem na czterech literach na poboczu autostrady, którą przemieszcza się szybko cywilizacja. Nie wzywam do tego jednak, jak wcześniej zaznaczyłem, aby przestała się ona rozwijać w ogóle (muszę to zaznaczyć z całą mocą), ale żeby rozwijała się w wybranym przez nas, ludzi kierunku, zmierzała ku określonym celom. Sposobu na owo spowolnienie upatruję w… sakralizacji, w ponownym zaczarowaniu świata. Tylko w tym. Zdaję sobie sprawę, że tą odpowiedzią zaskoczyłem szanownych czytelników. Zdecydowana większość spośród nich spodziewała się bowiem odpowiedzi, która odwoływałaby się do jakiejś sfery człowieczego działania, a nie do transcendencji.
Ponowne uwzględnienie Boga, sprawi, że ludzkość ‒ szczególnie ta jej część, która nie brała Go w ogóle pod uwagę ‒ uświadomi sobie, że jednak nie wszystko od niej zależy. Należy bowiem brać (ponownie) pod uwagę Boga, który zobowiązał ludzi do takich, a nie innych zachowań. I pomimo tego, iż każdemu człowiekowi z osobna została dana przez Boga wolność czynienia, to On jest tym, który kierując się dobrem gatunku homo sapiens, w sobie tylko znanym momencie, dokona zapowiedzianego końca świata. Ten zaś poprzedzony zostanie kilkuletnimi kataklizmami/wojnami (między innymi w Apokalipsie św. Jana mowa jest o tym okresie, jako czasie Antychrysta). Po nich zostanie zapoczątkowane tysiącletnie Królestwo Boże, którym władać będzie Jezus Chrystus „widzialny i w ciele”. Będzie to czas szczęśliwości (millenaryści czekają nań). Po nim zaś odbędzie się Sąd Ostateczny. W związku z nim, a mając na uwadze poglądy św. Ireneusza, znany dwudziestowieczny teolog Hans Urs von Balthasar napisał, że „zbawienie możliwe jest dla wszystkich ludzi i dla całego człowieka, to znaczy z jego ciałem i z jego historią”. Kościół katolicki sceptycznie nastawiony przez wieki do millenaryzmu, niekiedy wręcz mu wrogi, obecnie jest bardziej powściągliwy w sądach na jego temat.
Powrót wiary chrześcijańskiej do nauki – a przynajmniej wzięcie jej pod uwagę ‒ poprzedzony z konieczności zmianą jej paradygmatu, nie spowodowałby w żadnym razie jej upadku. Problemy mogłyby się pojawić ‒ nie jest to jednak wcale pewne ‒ gdyby utożsamiające się z religią/religiami organizacje uzyskały bezwzględną możliwość wpływania na rozmaite dyscypliny naukowe. Tak jak miało to miejsce w wiekach minionych. Ale równocześnie należy jednak mieć na uwadze to, że wpływ Kościoła na naukę, przynajmniej w pewnych jej okresach, został przedstawiony w nazbyt czarnych barwach. Np. w odniesieniu do Galileusza. A swój pogląd w tej kwestii czerpię z przekonania, że rodowód nauki jest religijny. I to religia ‒ konkretnie grecka ‒ dała właśnie impuls do rozmaitych dociekań (przynajmniej w obrębie kultury helleńskiej). Zresztą rzecz nie ograniczyła się do tego impulsu, ale nade wszystko do tego, o czym wspomina Mikołaj Brykczyński:
„Główną motywacją uprawiania nauki było dążenie do zrozumienia miejsca i roli wyznaczonej człowiekowi w świecie przez Boga” [Mit nauki. Paradygmaty i dogmaty].
Ów powrót religijności, aby poskutkował „spowolnieniem”/,,przystopowaniem”, o którym mowa jest w tym eseju, winien przede wszystkim mieć miejsce w państwach, które przodują w nadawaniu rozwojowi cywilizacyjnemu coraz większego pędu. Chodzi o Wielką Brytanię, Francję, kraje skandynawskie i Beneluxu. Jak również o pozaeuropejskie kraje anglosaskie, z USA na czele, a także Japonię i Izrael. A równocześnie są to kraje – za dwoma wyjątkami – w których procesy sekularyzacyjne/odczarowywania zaszły najdalej (mam na uwadze proces trwający od trzech wieków). Tymi wyjątkami są Stany Zjednoczone i Izrael. W nich bowiem, wyjątkowo, wyjątkowo jeśli wziąć pod uwagę ich zaawansowany rozwój cywilizacyjny, procesy sekularyzacyjne są zdecydowanie mniej zaawansowane. Zwłaszcza na tle pozostałych państw wymienionych powyżej. Być może to, że religia niezmiennie odgrywa w USA tak dużą rolę, ma istotne źródło w tradycji subiektywnego odczytywania Pisma Świętego (zwraca na to uwagę Stanisław Obirek w Uskrzydlonym umyśle. Antropologii słowa Waltera Onga), czego owocem jest między innymi wielość form protestantyzmu będącego – jeszcze do niedawna – zdecydowanie dominującym wyznaniem w tym kraju (w innych krajach protestanckich, z reguły jeden odłam protestantyzmu ma status oficjalnego). W nim zaś, jeszcze dodatkowo, bez względu na tworzące go grupy wyznaniowe, z zasady każdy człowiek posiada dużo większą samodzielność jako wyznawca, w porównaniu z katolicyzmem i prawosławiem (o islamie nie wspominając), w kreowaniu swej postawy religijnej. Podobnie zresztą jak w „kontaktach” z Bogiem, stąd chociażby mniejsza, niż na przykład w prawosławiu, rola w protestantyzmie kapłana; w niektórych jego odłamach, nawet jego „brak” (nie ma go zresztą także w przypadku prawosławnych staroobrzędowców bezpopowców – nie z doktrynalnych jednak przyczyn).
Niekiedy założyciele rozmaitych odłamów protestantyzmu, jak też ich przywódcy, przejawiali skłonność do realizowania własnych wizji. To właśnie w protestantyzmie zdecydowanie częściej, niż w pozostałych wyznaniach chrześcijańskich, dochodziło (i dochodzi) do prób budowania na Ziemi państwa Bożego. Za przykład mogą posłużyć komuna anabaptystów w westfalskim XVI-wiecznym Münsterze czy XX-wieczne Jonestown założone przez członków Świątyni Ludu w Gujanie.
Niektóre odłamy protestantyzmu, na przykład kalwinizm i różne jego odmiany, sprzyjały i sprzyjają nauce. Założenia doktrynalne systemu teologicznego stworzonego przez Jana Kalwina mówią, przykładowo, o tym, że bogactwo zgromadzone przez tego czy innego człowieka jest jednoznacznym dowodem na to, że Bóg mu sprzyja. To zaś stało się dla wielu impulsem, czy wręcz zachętą do zdobycia majątku. A nauka ‒ jako taka ‒ jak szybko zauważono, także doskonale nadaje się do osiągnięcia tego celu; jeśli nie bezpośrednio to pośrednio.
Doktryna katolicka, jeżeli nie sprzyjała nauce, to z całą pewnością jej nie przeszkadzała. Natomiast problemy w pewnych okresach stwarzał, i niekiedy czyni tak nadal, reprezentujący ją Kościół rzymsko-katolicki (niekiedy jednak chodziło/chodzi o ograniczanie naukowego rozpasania).
*
Ale co mogłoby spowodować wspomniany powrót do wiary w Boga, do brania pod uwagę także Jego zdania? Przyczynę tego upatruję w licznych i równoczesnych teofaniach (pojedyncza, zwłaszcza gdyby była relacjonowana przez jedną stację telewizyjną, mogłaby zostać uznana za mistyfikację, za którą stoją np. jakieś… służby tajne). Mających do tego miejsce w metropoliach, w porze porannego bądź popołudniowego szczytu. Tak, aby jak najwięcej osób Go zobaczyło. A On byłby podobny do tego wizerunku Boga, jaki przedstawiony został na obrazach olejnych mistrzów sprzed kilku wieków, albo nosiłby strój bardzo współczesny, np. marynarkę tweedową, spodnie sztruksowe, kaszkiet. Ale gdyby nawet swym strojem nie odbiegał od patrzących na niego ludzi, to nikt, no prawie nikt (wtedy także ujawniłby się niewierny Tomasz), nie miałby wątpliwości, co do tego, z kim ma do czynienia. A uświadomieniu sobie tego towarzyszyłoby pytanie: Co oznacza obecność na Ziemi, tu i teraz, Boga?
Na koniec wspomnę, że drugim efektem spowolnienia rozwoju cywilizacji (pierwszy to przypomnę: zyskanie czasu dla określenia kierunku i celu, ku któremu ma zamiar się kierować) jest to, co w zabawny sposób, tak oto opisał Georg Christoph Lichtenberg (1742-1799):
„Są dwie drogi dla przedłużenia życia: pierwsza znacznie oddala moment urodzenia od chwili śmierci, czyli droga ulega wydłużeniu; w celu wydłużenia tej drogi wynaleziono zresztą [tyle] maszyn i sprzętów; że sam ich widok wywołuje już zwątpienie co do ich przeznaczenia w procesie wydłużenia drogi życia; w tym względzie bowiem dużą zasługę wyświadczyli ludzkości już poniektórzy lekarze. Drugi sposób na wydłużenie życia polega na spowolnieniu kroku marszu od narodzin do śmierci, nie sprzeciwiając się tu woli Boga, i zostawiając wszelkie tłumaczenia tego stanu filozofom; filozofowie uznali bowiem, że najlepiej po drodze zbierać rośliny, chodzić zygzakiem, gdzieniegdzie przeskoczyć rów, a potem wracać, a kiedy nikt nie podgląda, fiknąć czasami koziołka, i tak dalej”.
___________________
* Np. Władysław Tatarkiewicz uważał „że cywilizacja winna oznaczać to wszystko, co ludzkość stworzyła, dodała do natury dla ułatwienia i ulepszenia życia, i co wielu ludziom jest wspólne, kultura zaś winna oznaczać przeżycia i czynności poszczególnych ludzi, którzy stworzyli cywilizację i z cywilizacji korzystają. Nie jest więc trafne przeciwstawianie kulturze cywilizacji, w tym sensie, że kultura symbolizuje to, co duchowe, a cywilizacja to, co materialno-fizyczne” [ks. Jacek Grzybowski, Jacques Maritain i nowa cywilizacja chrześcijańska].
** Tacy filozofowie, np. Arystoteles, Karol Kautsky, Oswald Spengler, uważali, że wojna jest czymś jak najbardziej normalnym. Leży bowiem w naturze człowieka. Takie wnioski formułowali oczywiście nie tylko filozofowie. Dwaj ostatni z wymienionych, bo że pierwszy to zrozumiałe, o bombie atomowej nie słyszeli – obaj zmarli przed 1945 r. Nie jestem pacyfistą, ale bardzo daleko mi do poglądów Friedricha von Hellwalda, który „określał pokój jako coś, co niesie tylko zwyrodnienie i śmierć” [artykuł Anatola Michajłowa Wojna i perspektywy rozwoju cywilizacji w ocenie Oswalda Spenglera i Karla Jaspersa].