Rekomendacje książkowe z Biesiady Literackiej SPP

1
111

Wacław Holewiński
Czytać, czytać koniecznie!

Zaczyna się od „czarnej archeologii”. Znaczy się nielegalnej. Z drugiej strony wcale nie musi to oznaczać mniej profesjonalnej. Tak, nastawionej na zysk, ale…

Ta powieść autorstwa dwóch znakomitych pisarzy, ma trzy plany. Pierwszy to czas wypraw krzyżowych – mało kto wie, że brali w nich udział także rycerze z dzisiejszej Ukrainy. Drugi to okres II wojny światowej. Okupowany przez Sowietów Lwów, rządy NKWD, także Kraków pod niemiecką okupacją (bo znów mało kto wie, że Kraków w tym czasie to spora diaspora ukraińska, to trochę ukraiński Piemont). Trzeci wreszcie to plan współczesny.

Dla jasności – powieść nie ma nic wspólnego z obecną wojną.

Co spaja te trzy plany? Jak by to nie zabrzmiało infantylnie – mleko z piersi dziewicy. Dziewicy odradzającej się w różnym czasie, w różnych okolicznościach. W sytuacji skrajnego zagrożenia świata. To mleko, w różnej postaci, ma cudowne właściwości. Wzbudza zainteresowanie XX wiecznych drapieżców, także tych współczesnych.

Ta powieść, na poły realistyczna, na poły fantastyczna, w tym pierwszym wymiarze pokazuje rzeczywistość pod butem obu okupantów, ale, co wcale nie mniej ważne, rzeczywistość obecnej Ukrainy. W tym drugim podąża śladem mitów, marzeń o cudownym eliksirze życia.

Prawie 600 stron niebywałej układanki, w której znajdujemy wszystko to, co w literaturze ważne: miłość, pożądanie, sensację, zagadki, ślady wielkiej historii. Czyta się tę powieść z wciąż rosnącym zainteresowaniem, zachłannie. A po skończeniu ma się poczucie, że warto do niej wracać. Odświeżać pamięć. Że bez tej lektury bylibyśmy ubożsi.

Andrij Kurkow, Jurij Wynnyczuk – Klucze Marii, przekład Bohdan Zadura, KEW, Wrocław, Wojnowice, 2023, str. 597.

Piotr Müldner-Nieckowski
Artur Daniel Liskowacki: Do żywego

To jest niesamowity tom. Dotyka do żywego, dlatego tak się nazywa. Zaczyna się mocnym wyjaśnieniem, czym jest „do żywego”, a potem już jest tylko nawałnica:

Do żywego

Do żywego boli jak
do umarłego pamięta.

i w ten sposób oznajmia, że ani z „do żywego”, ani tym bardziej z „do umarłego” nie będzie łatwo, bo będzie właśnie o życiu i o śmierci, a w związku z tym i o bólu. Ale tak, jak jeszcze nie było. To znaczy jak nie było w naszej lekturze dzisiejszej, bo przecież życie trwa już miliony lat i TO musiało kiedyś być, i to miliony razy. Każdy bowiem to ma w pamięci biologicznej.

Pamiętam Ryszarda Liskowackiego, ojca Artura (był kiedyś w Warszawie na spotkaniu autorskim i widzę go wciąż oczami pamięci jak żywego i „do żywego”, ale ciągle nie mogę się przyzwyczaić, że „do umarłego”). Głównie jako autora lubianych książek dla młodzieży. Zawsze mi więc staje przed oczami, gdy słyszę o Arturze i kiedy go czytam. To inny pisarz, inny poeta, z ojca ma tylko geny talentu, bo całą swoją twórczość stworzył sam, nieraz łapiąc się na tym, że wręcz jakby na przekór. Stąd drugi wiersz w książce ma tytuł co prawda sytuacyjny, ale treść otwierającą dialog z zaświatem:

Biurko mojego ojca

Pochyla się nade mną
ze zdziwieniem. Jesteś tu

który jesteś tam. Otwieram
plik. Klik, klik. Uderzam

po sercu palcami. Sami
jesteśmy. Sami na sami.

(3 listopada 2022)


Już tu widać, że mamy do czynienia z poetą, który zaprzęga język i formę do ciężkiej roboty na użytek szczególnej semantyki, czyli znaczeń innym sposobem niedających się wydostać z języka, myśli, wyobraźni i rzeczywistości. O takich metodach dawniej mówiono „poezja lingwistyczna”, potem jeszcze (całkiem niedawno) „poezja neo-lingwistyczna”, ale te nazwy niewiele znaczą i niczego nie wnoszą. Takich metod imano się przecież od początku poezji, zawsze dawano jej prawo (licentia poetica) tworzenia nowych słów, chwytów gramatycznych, nowych kombinacji brzmieniowych i rytmicznych, a wszystko po to, aby maksymalnie kondensować treści i otwierać sensy na konteksty (czasem w nich odpowiednie: „kontesty”, rzecz jasna). Takich nawet najlepsza proza na papier nie jest w stanie podać, nawet jeśli się stara zagadać czytelnika na śmierć i opowiada mu w kółko to samo do ucha lewego, to do prawego, lecz bez skutku, bo wszystko wpada tylko przez oczy. Poezję warto czytać na głos, wtedy pojawiają się dodatkowe impulsy odczuwania i rozumienia. Człowiek staje się wrażliwy na przerwy, przeskoki, nawiązania…

Poeta o tym doskonale wie, dlatego jednym z ulubionych zabiegów jest u Liskowackiego przerzutnia, czyli przenoszenie (owo przerzucanie) dalszego ciągu wypowiedzenia do następnej linijki (akapitu) albo zwrotki (strofy), dzięki czemu przestrzeń wewnętrzna wiersza z ciasnej nagle staje się przestronna, jakby miednica stawała się wanną, potem łodzią, wreszcie okrętem. Wtedy treści aforystycznych mikropomysłów, czyli zabawek słownych, niespodziewanie rozrastają się gałęziami niczym drzewo, czyli rzecz dojrzała myślowo i moralnie. Oto próbka, która opowiada o czymś co znamy z tak innej strony, że musimy się zatrzymać i zastanowić:

Nowe zakończenie

Nowe zakończenie
przyniosło ze sobą konieczność
nowego początku

Nowy początek
zaskoczył, już na początek zmienił
nowe zakończenie.

Siła tego niepozornego wiersza tkwi w tym, że postępując w życiu setki razy w sposób w nim przedstawiony nie zauważaliśmy, że to robimy i że skutki mogą być nadzwyczajne lub opłakane. Chodzi o mechanizm, ten działający do żywego. Dotkliwy lub pożyteczny. To definicja zjawiska. Rzecz, jakich niejedna poezja niejednego autora nie wytworzyła nigdy ani jednej, dlatego jego nazwiska zapomnieliśmy już dawno. To jest to, co w poezji najważniejsze, a czego u Liskowackiego mamy więcej niż tyle, ile w jego książce utworów. Bo są i takie, które badają sensy dwa i trzy.

Za tym idą więc dalsze diagnozy, coraz poważniejsze, a przy tym groźnie brzmiące, tak jak groźne są one same. Wobec tego jeszcze poeta dodaje im nuty ironii i prześmiewczego kiwania potępiającym palcem:

Żyjemy

Żyjemy w czasach,
w których
nie pisze się
i nie mówi
o książkach.

Mówi się i pisze
o czasach,
w których nie pisze się
i nie mówi
o książkach,

w których pisze się
i mówi
o czasach,
w których mówi się
i pisze
książki o czasach.

W których się żyło.

Polecam tę znakomitą książkę, która co strona zaprasza do myślenia, którego nam w naszych czasach zaczyna brakować, co widać po niezdarnych politycznych wypowiedziach znanych profesorów, psychologicznych idiotyzmach wypowiadanych przez znanych dziennikarzy, głupstwach robionych przez znane władze i reklamach medialnych w znanych telewizjach, wmawiających, że niedziałające substancje są lekami i że na wszystko pomaga magnez z witaminą C.
Ponieważ ta poezja jest prawdziwa i nie kłamie.

 Piotr Müldner-Nieckowski

_______________________
Artur Daniel Liskowacki, Do żywego. Poezje. Wydawnictwo Forma. Fundacja Literatury Imienia Henryka Berezy, Dom Kultury „13 Muz”, Szczecin 2023. Stron 98. Format 18×18 cm. ISBN 978-83-67460-38-5.

Zbigniew Zbikowski
Rozwiewnik

Dziennik, który sam się pisze. Rejestr stanów, zderzeń, pozycji, kontrapunktów, przejść. I ciągów myśli, głównie skojarzeń: zajarzeń, jarzeń i wyjarzeń, językowych węzłów do rozsupływania na szybko, jakby w pośpiechu, w poczuciu, że ktoś, coś, może czas, może los, stoi za plecami i niecierpliwi się, bo już łomocze do drzwi nowy łańcuch sekund i zdarzeń, które trzeba przeżyć i przetrawić, i unieruchomić w zapisie dziennym. Wyryć szybko w glinianej tabliczce i wypalić, odbierając sobie samemu możliwość korekty jeszcze ciepłej przeszłości, która dopiero co wyszła za drzwi i nie wróci.

Waldemar Okoń pisze swój „Dniewnik” od kilku już lat, oszczędzając na datach dziennych, przez co czasu rzeczywistego trzeba się domyślać na podstawie niektórych zapisów odnoszących się do zdarzeń i postaci znanych ze świata mediów. Jeśli więc w pierwszych wpisach pojawia się Pani Premier, niewymieniona wprawdzie z nazwiska, ale sposób jej opisania nie pozostawia wątpliwości, że chodzi o Beatę Szydło, mamy niejasno zakarbowany początek. A że na kartach dziennika pojawiają się też inni politycy z jej środowiska, których autor – mówią to jego słowa – nie darzy specjalną atencją, żeby użyć najdelikatniejszego eufemizmu, pozwala to czytelnikowi, obok not o różnych świętach, odmierzać „dniewnikowy”, nierówno rozwiewający swoje cząstki czas.

Pierwszy „Dniewnik” Waldemara Okonia wydał w 2021 roku Oddział Warszawski Stowarzyszenia Pisarzy Polskich – jako najgrubszy tom wszystkich dotychczasowych wydań Kolekcji Literackiej. Kiedy w Warszawie toczył się proces wydawniczy, autor pracował już nad drugim tomem swoich zapisków. I oto w rok po pierwszej, ukazuje się druga część „Dniewnika”, tym razem we Wrocławiu – gdzie pisarz mieszka i pracuje – staraniem miejscowego Ośrodka Kultury i Sztuki, we współdziałaniu  z Wrocławskim Instytutem Kultury i przy finansowym wsparciu samorządu województwa dolnośląskiego. Zapiski obejmują lata 2019-2022. Pisarz oczywiście niczego w swoim dzienniku nie zmienia – to po prostu dalszy ciąg opisu świata, jego świata, oglądanego z różnych perspektyw: bardzo bliskiej, prywatnej, można rzec intymnej, tak ze strony jawy, jak i snu, oraz bardziej odległej, kulturowej, pełnej odwołań do historii, przede wszystkim sztuki, jako że sam autor jest profesorem tej właśnie specjalności. Czy ktoś (w tym wypadku czytelnik) zapatrywania i oceny autora podziela, czy też są one mu obce, nie ma przy tej lekturze znaczenia. W każdym przypadku warto zanurzyć się choćby na chwilę – mimo że uporanie się z całą lekturą chwil tych wymaga całą masę – w świecie układanym przez prawdziwego erudytę.

Waldemar Okoń: Dniewnik, część II (2019-2022), Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu, Wrocław 2023, s. 700, ISBN:978-83-67067-42-3.

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Jak zazwyczaj. Najciekawsza książka opisana tutaj to tom zauważony przez Piotra. Żyjemy w czasach,
    w których nie pisze się i nie mówi o książkach. Nie pisze sią, fakt, czasami się i nie mówi, najczęściej, ale (w pewnych jeszcze towarzystwach) mówi się. I wtedy z reguły mówi się szczerze. Bardziej niż z rodzina, gdyż dyskutuje się o książkach z przyjaciółmi, których również, samemu się szuka i dobiera. Wtedy też mówi się, że Tokarczuk to nudy, Twardoch to emanacja brzydoty, a te wszystkie popularne kryminałki jakieś takie słabe, liche i rachityczne. Jakie społeczeństwo, taka literatura. Skrojona na miarę. Funkcję zachowania powagi świata i istoty ludzkiej myśli przejęła poezja. Dobra poezja. Ważna poezja. Nie westchnienia pań swawolnych czy radości lekkoduchów, ale poezja z wyzwaniem, poezja z myślą, poezja z przesłaniem. Jest taka. Jest jej nawet wiele. Szkoda, że nie dostrzegają jej włodarze pewnych celebryckich nagród Szymborskiej i inni Niko-podobni decydenci, kto jest, a kto nie jest poetą. Nadeszły czasy, w których zadane stwierdzenie, że … „żyje się” też zaczyna być wątpliwe. Kto żyje? Intelektualiści ledwo wiążący koniec z końcem, którzy raczej wegetują, czy te baniaki, które ukradły pierwszy milion i dzieci kształci za następny. Nowe elity, które wyskoczyły z pudełeczka postmodernistycznego człowieka-wycirucha, żeby nie używać gorszych słów… Nie pisze się, nie czyta się, nie ma nas – choć piszemy i czytamy nas już nie ma, tylko nie wszyscy jeszcze umarliśmy. Jesteśmy zatem żywym trupem – każdy pisarz, poeta, literat. Powinniśmy chyba obchodzić i świętować jakieś literackie halloween – jeśli takiego nie ma, to utworzyć. Proponuję 21 marca

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko