Tomasz J. Bajerowski – Edmund (opowiadanie)

0
111
Maria Wollenberg-Kluza

I od jakiegoś czasu jeździł z nami Edmund, któremu w życiu coś nie wyszło, znowu, jak w piosence. Mało mówił. Pisał wiersze, które na wiersze nie wyglądały, ale to były wiersze. Nawet te nienapisane.

Te nienapisane, to on  pisał przy ogniskach i w knajpach pisał, jak już gwar cichł i tylko najwytrwalsi zostawali. Co dzień pisał. Czasami, bardzo czasami, mówił i wtedy go słuchaliśmy.

– Tęsknię za samotnymi wieczorami, za nocami w samotności, kiedy oblewa cię strach, że jakby co, to nawet nikt nie zauważy, nie pomoże. Ale jaka to różnica?

I ile razy zdarzy mi się taka samotna noc, to potwornie tęsknię za najbliższymi. Że ich nie ma koło mnie, że jestem sam. Tylko za najbliższymi. Za nią tęsknię.

Za bliskimi jakimiś nie tęsknię. Tych nie mam. Wszyscy mnie opuścili. Żadnemu już do niczego potrzebny chyba nie byłem, żadnemu ani żadnej..

Edmund się zamyślił, ale widać było, że tylko po to, żeby tlenu zaczerpnąć, bo Edmund wciąż chciał mówić.

– Żadnej.. a mało którą pamiętam.

A wspomnienia to tak, jak widok przez tylną szybę w samochodzie, gdy jedziemy w mżawce.

Na początku widać, później wycieraczka trochę pomaga, w końcu nic. A jak nie ma wycieraczki, to i wspomnienia nikną zaraz po..

..

Coś go gryzło. Z facetami jest tak, że co jakiś czas każdego coś gryzie. I nawet nie musi to być coś konkretnego, gryzie i już.

No i Edmunda gryzło.

I mówił…

– Zawsze mnie takie chłodne światło Księżyca pociągało.

I to chyba nic nadzwyczajnego, zwyczajny zew Księżyca. Wilki tak mają i słynna słowiańska dusza tak ma.

Czy moja taka jest? Jak łka bez powodu, to pewnie jest.

W różnych konfiguracjach Księżyc ciągnie.

Gdy niepełnia jest, ale go widać i jest przeplatany w chmurach i gdy pełnia jest, wtedy najbardziej, przy czym pełnia pełni nierówna.

Nie ma bardziej ciągnącej pełni, niż ta grudniowa czy styczniowa, w śniegu.

Wpatrujesz się w tę pełnię i widzisz w Księżycu tyle banalnego wszystkiego, co wpatrywało się weń od tysiącleci, a może i milionów…

Wszyscy widzieli go tak samo, jak my.

Spoglądamy w przeszłość ale i w przyszłość, nawet bardziej w przyszłość, bo przyszłość jest bliżej niż przeszłość.

Z każdą chwilą…

Edmund wtapiał się w coś, co kazało mu wciąż mówić do nas, to i mówił.

– To są takie chwile i miejsca, jak na przykład późnym, zimowym wieczorem, kiedy jeszcze widno, ale i ciemno już, na pustym, zaśnieżonym polu we mgle,  białej mgle otulającej nas szczelnie, głuszącej wszystkie odgłosy.

Są takie chwile i miejsca w mieście, kiedy wracamy późną nocą do domu, przez „całe miasto”, po deszczu, są kałuże i jest nie mgła, a taka mgiełka, która się tuli do latarń i każdego okna z zapalonym jeszcze światłem.

Odgłos kroków wyprzedza nas o kilkaset kroków właśnie i obija się o ściany kamienic.

Jest środek nocy. Nikogo nie ma na mieście, tylko my po horyzont zdarzeń, stąd.

Możemy pójść wszędzie, bo wszędzie, jest wokół…

Nie ruszając się z miejsca zostajemy tu tylko dla siebie, pod tą magiczną latarnią, jakich wiele…

A widzieliście kiedyś jak wschodzi Księżyc?

Ale nie czy widzieliście, tylko jak wschodzi?

To nie to samo.

Zazwyczaj pojawia się nagle i wschodzi szybko, nawet nie odwracając wzroku można dostrzec, jak się przesuwa. Nawet słychać, jak się przesuwa. Tak syczy jakoś.

I, że zwykle następuje to sporo po zachodzie Słońca, to Księżyc wschodzi w milczeniu, w ciszy, często trafia w szabas.

Wschód Księżyca, tak jakby pociąga za sobą wschód gwiazd, to znaczy wtedy raptem się je dostrzega, że są, chociaż często są wcześniej. Zawsze są. On je ciągnie za sobą.

I taki spokój wtedy jest wkoło, jak nie jest się w mieście, a jest się w świecie, w przyrodzie się jest.

I można głębiej, świadomie nabrać powietrza i można wolniej, świadomie je wypuścić.

Można smakować tlen i można smakować oczyszczenie po minionym już dniu i po innych minionych już.

I idzie noc. Tak już było chyba.

A później zwyczajnie wschodzi Słońce, bardzo szybko i jak jest lato, to szybko robi się gorąco i noc pryska, jak czar.

Bo noc księżycowa, to czar…

Edmund mówił – A znacie ten zew?

– Noc, cisza, ciepło, niesen…

I za oknem, daleko gdzieś, za lasem przysłowiowym słychać szum pociągu, stukot kół po torach i gwizd, prawdziwy gwizd lokomotywy. Za lasem. Jedyny dźwięk w nocy. Jedyny za oknem.

A snu nie ma, jest niesen, jak nocą w lesie, gdy zima…

– Ale wy w lesie, nocą nie byliście, to nie wiecie – Edmund wciąż był z nami, a jakby obok…

Zamilkł nawet trochę.

I zaraz – Ale to wszystko nic.

Widzieliście kiedyś, jak ktoś znika?

Jest, i go zaraz nie ma, jest i nie ma…

Edmund filozoficzny się stał ale zaraz się lekko zamyślił, wyprostował, spojrzał po nas, zrobił aktorską przerwę i ciągnął dalej.

– Bo to wszystko takie jest, a życie inne jakoś, bo nie tak pięknie, a tak normalnie zwykle jest.

I mówił dalej.

– Eśmy szli na skróty wtedy, przez bagno, przez Moosbruch, jak go tu nazywali, i musieliśmy trochę uważać, bo bagno, to bagno

Nie pierwszy raz tędy, ale na bagnie, to każdy raz jakby pierwszy zawsze był, bo i ostatni być mógł. Zawsze.

Tośmy uważali – Edmund lekko przejęty opowiadał, ale widać było, że nie pierwszy raz już…

– Każdy taki długi drąg niósł, w poprzek i jeszcze pilnował, żeby z boku krzaki jakie były, jakby co. I odstępśmy zachowywali, bo jakby któryś wpadł, to żeby nie dwóch naraz, bo wtedy gorzej. Ścieżka na bagnie, to taka bardziej wodą wypełniona linia i takąśmy szli ale zawsze jest tak, że nie wiadomo jak jest i tak było teraz.

I Benek wpadł.

Zarwało się pod nim i wpadł.

Od razu po pachy, jak nic. Chlupnął, ze strachu tego kija w poprzek puścił i wpadł. A tak tego kija puścił, że nijak nie miał szans go sięgnąć, ani żaden z nas.

A to bagno, to poprawek nie ma.

No i siedział w tym bagnie po pachy i widać było, że go wciąga powolutku.

– I wiesz, pan, on w tym kożuchu bagiennym coraz bardziej się zagłębiał, co się ruszył, to te centymetry bardziej go brało. I nic mu nie było można pomóc, bo samiśmy ledwo stali po dupę w błocie i się też jakoś tak zasysaliśmy, ale my mieliśmy te krzaki z boku, te gałęzie, tośmy się ich całymi garściami trzymali i jakoś było. On tych gałęzi nie miał, to znaczy miał, ale te jego były za cienkie i szedł powoli w to błoto. I się na nas patrzył takimi wielkimi oczami. On się bał i myślmy się bali. I wtedy któryś do niego – uśmiechnij się, kurwa, coś taki poważny?

I on się uśmiechnął…

I go pociągło mocniej, i tylko ten uśmiech przez moment i, i już nic, to znaczy tylko bąbelki i ręce… bo ręce mu nad błotem zostawały i jego już nie było, a ręce jeszcze były, ale się prawie nie ruszały, takie rozpostarte, jakby pokazywał, że jeszcze pięć piw po dwa razy chce…

I po chłopie.

I na zawsze on tam.

Na wieki on.

Bo nikt nie słyszał, żeby kogoś kiedykolwiek z bagna wyciągli, panie…

– Wymyśliłeś to sobie wszystko, Gutek zasłuchany jakby nieprzytomnie i odruchowo mruknął.

– Jedyne, wiecie, co wymyśliłem w życiu to, to jak zrobić dwa piwa na trzy gule… ale i tak mi się do tej pory nie udało – Edmund spuentował, jak to mądrze mówią niektórzy, a on też lubił mówić…

I zapadła przynależna cisza.

I było jak wcześniej, słońce stało wysoko, gorąc był okrutny i cienia się pragnęło, jak piwa w poniedziałek.

Dzień, jak co dzień na wsi w lato…

A ja sobie pomyślałem, jak dobrze jest tu, gdzie się jest i można myśleć spokojnie o tej jednej, jedynej, której akurat tu nie ma, ale w ogóle jest, ta jedna, jedyna wyśniona i jakby nierealna, i daje to taki spokój na duszy i pewność, że dobrze jest, chociaż zawsze mogłoby być lepiej, czego by ludzie akurat nie opowiadali…

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko