Siddhartha Gautama pije shake w McDonaldzie
mówiąc bóg
niczego mi nie mówisz
więc nie obruszaj się na mnie
widząc jak piję shake w McDonaldzie
od lat wszędzie gdzie się tylko da
szukam nieznajdowanego
poszukuję poszukiwanym będąc
medytuję
ćwicząc oddech
tao biblię koran wedy tipitake awestę studiuję
oddycham równo i głęboko
w najwyższym skupieniu
więc kiedy mówisz bóg jestem pełen lęków
niepokojących wibracji
nieokrzesanych idei
ponurych dogmatów
połowicznych nirwan tłumiących ból zaledwie na chwilę
(ten okropny ból istnienia którego stłumić się nie da)
więc kiedy mówisz bóg
utożsam się z buddą – przebudzonym
wypowiadaj duże litery i…
zamów mi shake
gdyż nie jadam udek ani hamburgerów
niczego co oddycha
dasz radę to zrozumieć
czy dasz radę pytam?
twój bóg doraźny jest jak apap
choć niewątpliwie przez jakiś czas działa
kiedy mówię ci
o mojej drodze po której stąpam niczym po marzeniach
podążaj za mną ostrożnie
możesz je zadeptać
moja droga jest pustką moja pustka jest drogą
nie wzruszaj ramionami
nie oddalaj się rozpływając w ułudzie życia
nie podążaj za swoim nieprzebudzonym bogiem
a teraz pozwól mi kontemplować…
shake
nie masz pojęcia jakie to istotne
kiedy zrobisz z tego
rdzeń swego
istnienia
Każdej nocy odwiedza mnie Géza Csáth
z moich młodzieńczych planów
nic nie pozostało
prócz garści popiołu
nie umarłem jako trzydziestolatek
(a tak zakładałem)
teraz na starość pochylam się nad prozą
Gézy Csátha
z którym być może
obydwaj spotykamy się w naszych mrocznych snach
no cóż…
jestem stary i niedołężny
od dawna nie trzymam moczu
a moje przeguby oplata wenflon
niczym pradawny wąż drzewo poznania dobrego i złego
wstrzykując narkotyczny jad
więc daremny staje się mój trud
by oddychać pełną piersią
jestem niczym ryba wyciągnięta z wody
niczym maratończyk z Etiopii na mecie
który pada na twarz gdy tylko ją przekroczy
upadkiem swym celebrując
zwycięstwo
w tym miejscu wypadałoby przyznać
że śmierć jest bramą do wolności
a życie niczym innym tylko celą śmierci
w której odmawiamy pacierze w trwodze przed
nieuchronnym
Mistrz
w każdą niedzielę
z bogiem
z domu wychodzę
mój bóg ma postać orła i baranka
twarz gomułki i cyrankiewicza
sutannę księdza i mundur milicjanta
jest w symbolu krzyża i ptasiego mleczka w witrynie geesowskiego sklepu
a ciasny kołnierzyk szkolnego mundurka
wprowadza mnie
na krzyżową drogą
życia
rodzice
zostają uwięzieni w domu
od wieków tam trwają przed telewizorem
w cierniowych koronach
swojej egzystencji
rozpuszczają swoją jaźń
w bonanzie czterech pancernych
mama pali klubowe
ojciec giewonty z filtrem
wchodzę do kościoła
zupełnie obcego mi świata
z żalem rozrywającym serce
kiedy myślę o baranku uwięzionym w skrzynce
małego księcia
robię znak krzyża
z nadzieją na cud
na choćby jeden promień z nieba
delikatny powiew ducha świętego
ale nic
i nic
wciśnięty między sacrum i profanum
widzę wypłakane oczy leśmianowskich dziewczyn
nędzę życia bijącą się w pierś dwunastu dzielnych braci
kakofonię dzwonków organ i pokornych modlitw
podobno gdzieś
tam
hen
nie wiadomo gdzie czeka mistrz który przywróci nam
wzrok słuch i mowę
robię znak krzyża
palcem zanurzonym w gorzkiej wodzie z mamre
Stąpając po zmarszczonym czole jeziora
(Franciszkowi A. Bielaszewskiemu)
starannie dobieram słowa
misterną niczym sieć pajęczą tkając modlitwę
budując ją jak ptak swoje gniazdko w szuwarach uginających się
na wietrze
nie jestem kwakrem – chociaż drżę
amiszem – chociaż czyjś głos słyszę
ani derwiszem orbitującym w ekstazie
nie jestem wątpiącym agnostykiem
ani zamyślonym wyznawcą konfucjanizmu
pogodzonym z drogą niebios
jestem
sobą ze mną
niech tak zostanie
tak to ja z największą wiarą pośród ateuszy
tak to ja ten najbardziej wątpiący z wierzących
przepoczwarzam się nieśpiesznie
powoli powoli powoli
boli mnie z jednej strony i z drugiej też boli
wznoszę się i opadam
mięknę i twardnieje
na plecach mych już skrzydła pierwsze pąki puszczają
nogom młyńskie żarna ciążą…
wzbijając się w niebo szybko w czeluść spadam
i mrok zapada jutrzenki blaskiem
w szuwarach nie wiatr wieje
lecz duch święty
nie wiadomo skąd i dokąd przychodzi
wiem to na pewno
On zbliża się stąpając pewnie
po zmarszczonym czole jeziora
moich myśli
Mirosław G. Majewski