Tytułowe zdanie odnosi się do profesora Jana Danysza. Zamieszczone jest w przypisie w drugim tomie Dzienników Marii Dąbrowskiej odnoszącym się do jej notacji z 31 stycznia 1928 roku. Jak to się stało, że ożenił się on z narzeczoną swojego syna? Może był pożeraczem niewieścich serc? Skądże. Profesor Danysz był wybitnym mikrobiologiem pracującym w Instytucie Pasteura. Nazywano go we Francji nieoficjalnym ambasadorem Polski. Na usta cisnęło mi się kolejne pytanie: kim była wspomniana narzeczona? Ze zrozumiałych względów autor przypisu, profesor Tadeusz Drewnowski, nie mógł się zajmować pobocznymi wątkami znajomych Marii Dąbrowskiej, tym bardziej ich narzeczonymi. W Dziennikach pisarki, w dalszych przypisach, ani w indeksie nazwisk nic o niej nie ma. Łamałem sobie głowę, jak ją odszukać? Po nitce do kłębka.
Jan Danysz urodził się w 1860 roku we wsi Chylin koło Turka. Ukończył gimnazjum w Ostrowie Wielkopolskim. Nie przystąpił do matury, ponieważ krótko przed nią starł się z niemieckim nauczycielem, znanym z wrogości do Polaków. Na lekcji historii nauczyciel, stojąc przed aktualną mapą Europy, stwierdził głosem nie znoszącym sprzeciwu:
– Polski nie ma i nigdy nie będzie. Po jakimś czasie język polski też zniknie.
Janek wstał energicznie z ławki. Wychowany w patriotycznym duchu, nie wytrzymał jego nienawiści do Polski.
– Panie profesorze, póki Polacy żyją, Polska jest i będzie – zaprotestował.
– Danysz, nie wzywałem cię do odpowiedzi. Nie widzisz, że ten kraj został na zawsze wytarty z mapy – wskazał długą linijką na granice zetknięcia się trzech zaborców.
– Polska jeszcze się odrodzi – powiedział odważnie.
– Tępak! Schwakopf! – warknął. – To niedopuszczalne, co mówisz. Stawiam ci niedostateczny.
– Polska będzie wolna! – dodał głośno.
– Zabraniam ci tak mówić. Po lekcji natychmiast powiadomię dyrektora, on da ci już nauczkę – krzyknął. – O twojej niesubordynacji powiadomi kuratora i policję.
Chłopak, nie czekając na zakończenie lekcji, bez słowa opuścił klasę. Słyszał jeszcze za sobą nerwowe wezwania do powrotu, lecz nie przejmował się nimi. Przestraszył się groźby nauczyciela. Postanowił opuścić dom, aby nie narażać siebie i rodziców na nieprzyjemności, a może nawet na aresztowanie. Nazajutrz o świcie udał się na stację kolejową. Granicę przekroczył nielegalnie, po kilku dniach dotarł do Francji. Po roku napisał do rodziców, że pracuje w Paryżu i zamierza studiować. Po pewnym czasie poprosił starszego o rok brata, Piotra, który wcześniej zdał maturę, o przysłanie mu jego świadectwa maturalnego. Po otrzymaniu go złożył podanie o przyjęcie na uniwersytet w Caen w Normandii. Studiował nauki przyrodnicze i filozofię. Równolegle pracował dorywczo. Był wzorowym studentem. Został na uczelni jako pracownik dydaktyczno-naukowy w zakładzie anatomii. Następnie rozpoczął studia na Sorbonie. Po ich ukończeniu (z odznaczeniem) otrzymał propozycję asystentury, po krótkim czasie awansował na kierownika w Instytucie Pasteura. Prowadził badania w zakresie likwidacji plagi gryzoni i innych szkodników rolniczych przyczyniających się do pomoru zwierząt hodowlanych oraz niszczących rośliny uprawne. W obszarach tych odniósł duże sukcesy. Jego największym osiągnięciem naukowym jest odkrycie prawa biologicznego o nazwie „fenomen Danysza” polegającego na tym, że toksyczność mieszaniny toksyny z antytoksyną powoduje, że mieszanina staje się nietoksyczna.
Współpracował także z Marią i Piotrem Curie w zakresie leczenia nowotworów przez napromieniowanie radem. Po wybuchu I wojny światowej został członkiem komitetu organizacyjnego armii polskiej we Francji. Po wojnie miał zamiar wrócić do ojczyzny; w 1919 roku kupił majątek Szelejewo w Wielkopolsce. W 1921 roku otrzymał propozycję objęcia katedry mikrobiologii na Uniwersytecie Poznańskim, lecz z powodu złego stanu zdrowia nie przyjął jej.
Żoną profesora Jana Danysza była Bronisława z domu Gałęzowska, urodzona w 1860 w Warszawie, zmarła w 1949 roku. Małżonkowie mieli pięciu synów, którymi byli najstarszy Jan Kazimierz oraz Grzegorz Henryk, Kazimierz Stefan, Bronisław Jacek i Stanisław, młodszy od Jana Kazimierza o osiemnaście lat. W 1897 roku Bronisława Danyszowa została sportretowana przez malarza Władysława Ślewińskiego (kilka lat temu obraz został sprzedany na aukcji za ponad pół mln zł).
Najstarszy syn profesora, Jan Kazimierz, ukończył średnią Szkołę Fizyki i Chemii Przemysłowej, w której nauczycielem był Piotr Curie, mąż Marii Skłodowskiej. Placówka znajdowała się w pobliżu słynnej szopy państwa Curie, w której naukowcy odkryli pierwiastki rad i polon. Następnie studiował na Sorbonie fizykę i matematykę. Po uzyskaniu dyplomu został asystentem w pracowni małżeństwa Curie.Badał energię promieni beta wysyłanych przez izotopy radu. Skonstruował pierwszy spektrometr beta precyzyjnie mierzący energię elektronów.
Zanim jednak to się wydarzyło, cofnijmy się o kilka lat wstecz. Młody Danysz interesował się również sztuką, podobnie zresztą jak jego ojciec. W Wielkim Pałacu na Polach Elizejskich w Paryżu odbywał się od 1 października do 8 listopada 1908 roku szósty Salon Jesienny. Organizatorzy, wzorem lat poprzednich, przygotowali dwa wernisaże; przedpremierowy odbywał się w przeddzień otwarcia wystawy, bilet wstępu kosztował 5 franków. Pierwszego października był drugi, mniej prestiżowy wernisaż, za wejście należało zapłacić 2 franki.
Janowi Kazimierzowi udało się uzyskać zaproszenie na pierwszy wernisaż dzięki ojcu, który znał wielu polskich twórców. Ci z kolei, znając polskich uczestników salonu, malarzy Leopolda Gottlieba i Helenę Ciechanowską, spełnili prośbę profesora. W sali wystawowej Jan Kazimierz skierował swoje pierwsze kroki do Gottlieba, którego pamiętał z wizyt w domu rodziców. Malarz od czterech lat mieszkał w Paryżu.
– Serdeczne dzięki za zaproszenie, panie Leopoldzie – Jan uścisnął mu na powitanie rękę. – Dziękuję także w imieniu ojca.
– Kaziu, nie dziękuj – malarz od razu przełamał sztywną formę. – Dla twojego ojca zrobiłbym wszystko, ale prawdę mówiąc… niewiele załatwiłem.
– Nie rozumiem – Danysz zdziwił się.
– Bo wcześniej rozdałem swoje zaproszenia – rozłożył ręce. – Spójrz dyskretnie w lewo – Gottlieb wskazał wzrokiem na oryginalnie ubraną dziewczynę stojącą przy swojej ekspozycji. – Stoi tam w białej szacie piękna Helena, to znaczy Lilla Ciechanowska. – To jej podziękuj.
– Jest jakiś artystyczny powód, że ma na sobie grecki strój? – Danysz zainteresował się.
– Ona lubi się tak ubierać. Jest oryginalną artystką.
– Tak, czy inaczej, dzięki za to, że pośrednio przyczynił się pan do mojej obecności.
– Tyle, co nic – Leopold machnął ręką. – Leć do niej, bo widzę, że biedaczka czuje się zagubiona.
Ciechanowska (sygnująca prace pseudonimem Saga) wystawiała po raz pierwszy w Salonie Jesiennym swoje dzieła: akwarele, rzeźby i grafiki. Urodziła się w 1884 roku w Warszawie. W wieku dwudziestu lat przybyła do Paryża studiować sztuki piękne. Uczestnictwo w szóstym Salonie Jesiennym było jej pierwszym znaczącym sukcesem. Wiosną 1914 roku wzięła udział w Salonie Niezależnych, na którym wystawiała terakoty i rzeźby z gipsu. Podczas I wojny światowej prezentowała swoje dzieła na wystawach organizowanych przez Towarzystwo Artystów Polskich oraz uczestniczyła w wytwarzaniu lalek, ze sprzedaży których pieniądze były przeznaczane na potrzeby polskich żołnierzy walczących na froncie (inicjatorką wyrobu i sprzedaży lalek była malarka Stefania Łazarska; przez jej pracownię przewinęło się kilkadziesiąt polskich artystek i artystów. Lalki były prezentowane w Luwrze). W 1922 roku na wystawie Młodej Polski w paryskim Muzeum Crillon Ciechanowska prezentowała emalie żłobkowe. W latach trzydziestych projektowała okładki i ilustrowała książki, m.in. do powieści Marguerite Comert Szkoła przyjemności i do Kobiety pracującej Binet-Valmer’a (pseudonim Jean-Auguste-Gustave’a Binet’a).
Lilla Ciechanowska ubrana była w starannie udrapowany stylizowany starogrecki chiton rozcięty do pół uda, talię miała przewiązaną żółtym sznurem, a jej głowę zdobiła złocona opaska. Uważana była za osobę ekstrawagancką.
Jan Kazimierz po przedstawieniu się, podziękował za zaproszenie.
– Liii-lla – przeciągnęła sylaby. – Proszę tak do mnie mówić – rzekła z aktorską emfazą.
– Miło mi – odrzekł zmieszany.
– Pozwoli pan, że będę mówić Janku – zaproponowała bezceremonialnie.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
– Myślałam, że zaproszenie będzie dla starszego pana. Ktoś przez kogoś prosił mojego znajomego, abym umożliwiła wstęp profesorowi Danyszowi – mówiła śpiewnie. – Akurat miałam jedno zaproszenie wolne.
– Nazwisko się zgadza.
– To pan jest, to znaczy jesteś tym profesorem? – zrobiła duże oczy.
– Jgo synem. Do profesora mi daleko. Na razie jestem asystentem.
– Na Sorbonie? – rzuciła odruchowo, bo ze wszystkich paryskich uczelni nie artystycznych znała tylko ten uniwersytet.
– Nie. U Marii Curie.
– Ho, ho! Pracować u noblistki to chyba lepiej, niż na uczelni? – stwierdziła naiwnie.
– Niewątpliwie, ale… proszę nie mówmy o mnie. Przyszedłem tu delektować się dziełami sztuki. Nie spodziewałem się jednak, że przy tej okazji będę również podziwiał ich twórców – spojrzał na nią z admiracją. – To miłe zaskoczenie.
Lilla zatrzepotała powabnie rzęsami.
– Jestem przeszczęśliwa, że jury zakwalifikowało moje prace – wskazała na wiszące za nią akwarele, drzeworyty i stojące na postumentach rzeźby.
– Voilà, une vraie réussite – zagalopował się po francusku, który znał lepiej od polskiego, choć tym językiem posługiwał się równie dobrze. – To prawdziwy sukces – poprawił się. – Zważywszy, że jury odrzuciło prace Georgesa Braque’a…
– Nic o tym nie wiem – była zaskoczona.
– Rok temu pojawił się nowy nurt w plastyce…
– Kubizm – weszła mu w słowo.
– Brawo – uśmiechnął się z uznaniem. Lilla odwzajemniła uśmiech, błyskając kokieteryjnie oczami.
– Byłoby czymś dziwnym, gdybym nie orientowała się w najnowszych kierunkach. Picasso i Braque nowymi formami zapędzili do kąta dotychczasowe grzeczne i gładkie malarstwo.
– Przykre jest, że starzy lekceważą nowy prąd. Choć Henri Matisse nie jest jeszcze taki stary…
– Wybacz, ale co on ma wspólnego z kubizmem?
– Matisse, jako ważny członek jury, nie dopuścił prac Braque’a.
– Jesteś świetnie poinformowany – Lilla była pod wrażeniem jego wiedzy w tej materii.
Jan uśmiechnął się pod nosem, przemilczając, że o kulisach Salonu Jesiennego przeczytał w prasie.
W dalszym ciągu sympatycznej pogawędki Lilla przedstawiała mu swoje prace i szczegółowo je objaśniała włącznie ze źródłami inspiracji i pomysłami, które podczas procesu twórczego przybierały różne warianty. Rozstając się, umówili się na kolejne spotkanie. Młodzi (urodzeni w tym samym roku) zapałali do siebie sympatią. Jan Kazimierz pomógł jej znaleźć wygodniejsze mieszkanie z pracownią na poddaszu, ponieważ Lilla mieszkała u jakiejś przyszywanej ciotki. Po krótkim czasie zostali parą, a po kilku miesiącach zamieszkali razem. Planowali wspólną przyszłość.
Któregoś dnia zwróciła się do Janka z delikatną pretensją:
– Pośrednio, dzięki twojemu ojczulkowi, poznałam ciebie. Zamierzamy się pobrać, a do tej pory nie zapoznałeś mnie z nim.
– Myślałem, że nie interesują cię staruszkowie – próbował się niezdarnie usprawiedliwić.
– Interesuje mnie ojciec mojego narzeczonego – rzekła w tonacji lekkiego oburzenia. – Poza tym ciekawią mnie ludzie w każdym wieku, a dla artysty twarz naznaczona rysem przemijania jest o wiele ciekawszym obiektem, niż gładka facjata młodego. Nie wspomnę już o tym, że w światku emigracji słynne są spotkania u twego staruszka.
– Nie gniewaj się, kochanie – pocałował ją. – Jakoś o tym nie pomyślałem. Wiesz, jak to jest z rodzicami…
– Nie musisz mi tego mówić. Sama chciałam jak najszybciej wyrwać się z ich nadopiekuńczej niewoli.
– Zapowiem papie, że w najbliższą niedzielę pojawimy się w Auteuil.
Profesor Jan Danysz mieszkał z rodziną w dzielnicy Auteuil, w zachodniej części Paryża. Prowadził otwarty dom, do którego zapraszał elity naukowe i kulturalne polskiej emigracji. Gościli u niego m.in. Stefan Żeromski, Wacław Gąsiorowski, Wincenty Lutosławski, Bronisław Laskownicki, Konstanty Brandel, czy Stanisław Przybyszewski. Ten ostatni w Moich współczesnych zapisał: „Pamiętam piękny ogród, na wskroś polski dworek, niezmiernie uprzejmą panią domu, Danysza samego, który przypominał mi uczonych niemieckich, ale w jak najlepszym stylu”. Maria Dąbrowska, która kilkakrotnie się z nim spotkała, zanotowała w Dziennikach, że był człowiekiem pełnym niewysłowionego uroku, prawdziwą ozdobą życia i czasu swego i każdego środowiska. Profesor założył polskie towarzystwo Spójnia i Polski Komitet Obywatelski. Podczas I wojny światowej wspólnie z pisarzem, Wacławem Gąsiorowskim, w Apelu do Polaków wzywał do wstępowania do armii francuskiej.
Na cotygodniowej herbacie u profesora Lilla Ciechanowska była jedyną kobietą w gronie znakomitych gości. Pojawiła się ponownie w szacie starogreckiej (innej, niż na Salonie Jesiennym, bez rozcięcia na udzie). Panowie przyglądali się jej z podziwem. Dziewczyna spodobała się profesorowi Danyszowi.
– Żałuję, że tak rzadko bywają tu kobiety… – gospodarz wpatrywał się w zgrabną postać malarki.
– Właściwie to nigdy – wtrącił się syn.
Towarzystwo wybuchnęło śmiechem.
– Nieprawda – zaprotestował ojciec. – Odwiedziła nas Antonina Duninówna, ale ciebie wtedy nie było – rzekł z wyczuwalnym wyrzutem.
– Ta kiepska malarka? – Jan Kazimierz zirytował się. Lilla ścisnęła jego dłoń, aby się nie denerwował.
Ojciec pominął jego złośliwą uwagę.
– Ponadto pani Skłodowska-Curie zapowiedziała przybycie – rzekł dumnym głosem.
W tym momencie Lilla przybliżyła się do Janka.
– Przecież ty aranżujesz jej wizytę – szepnęła mu do ucha.
– Ale zasługa będzie przypisana jemu – odrzekł cicho, całując ją w skroń.
Po ustaniu poszumu profesor podniósł do góry rękę, chcąc kontynuować przerwane zagajenie.
– Pragnę serdecznie powitać w naszym kręgu młodą i utalentowaną artystkę, pannę Helenę Ciechanowską – uśmiechnął się, kłaniając się jej nisko.
„Przesadza z tym pokłonem” – syn pomyślał zniesmaczony.
– I w dodatku piękną – Gąsiorowski dołączył się do peanu na jej cześć.
Malarka czuła się usatysfakcjonowana. Jej oczy zajaśniały przyjemnym blaskiem.
– Bardzo proszę coś o sobie powiedzieć – Danysz ponownie ukłonił się.
Panna Ciechanowska poprawiła się na krześle, jakby chciała dodać sobie pewności.
– Moje nazwisko panowie już słyszeli, na imię mam Lilla. Tamto, które padło – nie chciała go wymawiać, bo go nie lubiła – jest metrykalne. Swoje prace podpisuję pseudonimem Saga. Prawie pięć lat temu przyjechałam tu z Warszawy, by studiować sztuki piękne. No i wsiąkłam chyba na stałe… – westchnęła stremowana.
– W czym się panna specjalizuje? – profesor dopytywał w naukowy sposób.
– Proszę mówić mi po imieniu – rzekła neutralnym tonem.
– Lillu – Danysz powiedział przesadnie słodko – jaką formę sztuki uprawiasz?
Syn, poirytowany przymilnym zachowaniem ojca, ukrył głowę w dłoniach. „Nigdy nie widziałem go zachowującego się tak nienaturalnie – zamyślił się. – Co on się tak do niej wdzięczy?”.
– Chcę się rozwijać. Nieustannie poszukuję najodpowiedniejszej formy wyrażenia tego, co siedzi w najgłębszych pokładach mojej wyobraźni – odrzekła pewnie.
Po tych słowach rozległ się pomruk uznania.
– Pasjonuje mnie dużo rzeczy – ciągnęła – czasem myślę, że nawet za dużo: malarstwo, rzeźba, drzeworytnictwo, ceramika, a nawet emalie komórkowe. Obecnie pochłaniają mnie drzeworyty i akwarele. Taplanie się w masie gipsowej zaczyna mnie nudzić – mówiła coraz swobodniej. – Na Salonie Jesiennym…
– O właśnie! – profesor wszedł jej w słowo. – Chciałem o niego zapytać. – Gratuluję udziału. To duże wyróżnienie. Byłaś tam jedyną artystką? – był ożywiony.
– Dziękuję ślicznie, panie profesorze – uśmiechnęła się uroczo.
„Cóż za cudowne stworzenie!” – Danysz pomyślał zachwycony, wpatrując się w jej duże niebieskie oczy.
– Była tam jeszcze druga malarka, Rosjanka, Maria Vassilieff – wtrącił się Jan Kazimierz. – Ale ona studiuje w pracowni Matisse’a, który był członkiem jury Salonu.
– Nooo tak… – Gąsiorowski sarknął, dając do zrozumienia, że zna niejasne kulisy zamkniętych kręgów artystycznych.
– Jest jednak zdolną artystką. Może nieco szaloną, liryczną kubistką – Lilla dodała, zaprzeczając wątpliwości pisarza.
– Oto sprawiedliwość jurora Matisse’a: Braque’a nie dopuścił do udziału w Salonie, ale Vassilieff zaprosił… – Jan Kazimierz zauważył sarkastycznie.
– Kaziu, w sztuce nie ma takiego pojęcia, jak sprawiedliwość – skonstatował Gąsiorowski.
Po zakończeniu wątku dotyczącego sztuki, profesor Danysz podjął tematykę patriotyczną.
– Kochani, Koło Godebskiego, Duninówny, Boznańskiej i jeszcze paru innych znamienitych osobistości przeżywa poważne kłopoty.
– Od jakiegoś czasu Koło zmieniło nazwę na Towarzystwo Polskie Artystyczno-Literackie – ktoś sprostował.
– Koło czy Towarzystwo, jeden czort – zabrał głos profesor Lutosławski, przebywający czasowo w Paryżu. – Trzeba powiedzieć otwarcie: organizacja chyli się ku upadkowi. Czy w związku z tym masz, Janku, jakiś pomysł jej sanacji?
– Nie jestem jej członkiem, więc nie myślałem o tym. Ale myślimy z Wacławem – Danysz spojrzał na Gąsiorowskiego – o założeniu nowego towarzystwa artystycznego…
– Artystyczno-literackiego – uściślił Gąsiorowski.
– Nie może to być kopia koła Godebskiego. Nasza organizacja musi być lepiej umocowana w rzeczywistości, dysponująca funduszami od najbogatszych rodaków i skuteczniejsza w działaniu – Danysz ciągnął mocnym głosem. – Mamy już obietnice akcesu Władysława Mickiewicza, Żeromskiego, madame Skłodowskiej i Jana Styki.
– Ze szczerego serca życzę wam powodzenia – rzekł Lutosławski.
Spotkanie dobiegło końca. Profesor żegnając się z gośćmi, zatrzymał się dłużej przy pannie Ciechanowskiej.
– Mam nadzieję, że za tydzień się pojawisz? – zaprosił ją, nie zwracając uwagi na stojącego obok syna.
– Raczej nie będziemy mogli… – Jan Kazimierz był sceptyczny.
– Z największą przyjemnością – odparła z uśmiechem, nie zwracając uwagi na niechęć partnera.
– Mamy zaplanowaną wizytę u Wertensteina – Janek mówił z trudno skrywanym napięciem w głosie.
– Najwyżej pójdziesz sam – Lilla była niegrzeczna.
– Prosił nas, abyśmy koniecznie przyszli. Właściwie jego prośba była skierowana bardziej do ciebie, bo z Warszawy przyjedzie jego siostra studiująca malarstwo. Marysia chciałaby z tobą porozmawiać… – mówił podenerwowany.
– Najwyżej przełożysz wizytę – rzekła lekceważąco.
– Lillu, tak nie można…
Profesor patrzył podminowany na syna, nie dostrzegając winy Lilli.
– Kaziu, czy to tak wypada… – ojciec pouczył go dydaktycznym głosem, jak czynił to w czasach jego dorastania.
– Nie wtrącaj się, ojcze – odciął mu się nieprzyjemnie. – To nasza sprawa.
– Kochanie, zachowuj się… – Lilla zestrofowała go.
– Wychodzimy – młody Danysz burknął.
Malarka, żegnając się z gospodarzem, podała mu dłoń. Ten ujął ją delikatnie i z czułością ucałował. Janek obserwował ich z irytacją.
– A więc…? – profesor, odrywając usta od jej dłoni, zapytał sympatycznym głosem.
– Przyjdziemy – odpowiedziała ciepłym timbrem.
Jan Kazimierz wymownie chrząknął i rzucił w jej kierunku piorunujące spojrzenie.
– Nawet, gdyby wystąpiły jakieś przeciwności…, przybędę niezawodnie – nie zwracała uwagi na narzeczonego. – Obecność w tak zacnym gronie była dla mnie intelektualnym komersem – Lilla nieoczekiwanie pocałowała starego Danysza w policzek. – I mam nadzieję, że będzie jeszcze nieraz … – uzupełniła. – Tymczasem przepraszam na chwilę… – Lila odwróciła się i poszła długim korytarzem do toalety.
Profesor patrzył na nią zachwycony. Wykorzystując jej nieobecność, zwrócił się do syna:
– Kiedy się pobierzecie? – zapytał neutralnym tonem.
– Myślimy o tym, ale się nie spieszymy.
– Kaziu, czy to wypada żyć na wiarę?
– Tato, przestań! – podniósł głos. – To nasza sprawa.
Po upływie tygodnia, na kolejnym wieczorku u profesora Danysza, pojawiła się Lilla bez Janka. Ten, obrażony, pojechał do Ludwika Wertensteina. W domu było tym razem niedużo gości, poza nią przybyli Wacław Gąsiorowski i Franciszek Siedlecki, malarz i teatrolog, mieszkający na przemian w Warszawie i Paryżu. Ten ostatni, poproszony przez wpływowych działaczy Towarzystwa Artystyczno-Literackiego Polskiego, przybył z dyskretną misją.
– Janku, trzeba ratować ten ważny na obczyźnie przyczółek polskiej kultury i sztuki.
– Mówiłem już Lutosławskiemu, że trudno byłoby mi pomagać Towarzystwu nie będąc jego członkiem. Jest u was tyle wybitnych osobistości i nikt nie ma pomysłu, by coś uczynić?
– Wszyscy są wybitni, lecz powiem brutalnie: nikt nie pachnie groszem, a ten jest niezbędny do funkcjonowania organizacji. Godebski, który wszystko spinał, teraz jest bardzo chory i boję się, że nie doczeka Bożego Narodzenia. Pozostali nie chcą kwestować u bogatych książąt i hrabiów – Siedlecki mówił zrezygnowany.
– Otóż to, Franciszku. Nie prostacko kolędować, tylko zrobić to sposobem. Trzeba poskromić w sobie pychę i pójść do nich…
– Po kiego licha? – Siedlecki zdenerwował się.
– Dowiesz się za chwilę.
– W ogóle jak to widzisz? – zapytał zrezygnowany.
– Szczerze? Nie widzę możliwości uzdrowienia waszej organizacji. Któżby chciał wchodzić w czyjeś stare buty? Na pewno nie ja.
– Ani ja – Gąsiorowski spojrzał na Siedleckiego, po chwili przeniósł wzrok na Danysza. – Tydzień temu napomknąłeś, Janku, o możliwości założenia nowego stowarzyszenia.
Ten skinął aprobująco głową.
– Ostatecznie możemy się zastanowić nad przejęciem schedy po was – profesor powiedział bez entuzjazmu, spoglądając na Siedleckiego.
– A skąd fundusze? – Franciszek Siedlecki dopytywał.
– Janek wspomniał, że trzeba to zrobić sposobem. Otóż członkami nowego Towarzystwa zostaną nie tylko artyści, czy literaci, ale także przedstawiciele bogatej arystokracji, na przykład Czartoryski, Potocki, Radziwiłł, Tyszkiewicz, czy Sapieha. Oni wesprą organizację – Gąsiorowski stwierdził zadowolony.
– Rozumiem – malarz skinął głową.
– Jest to najroztropniejsze rozwiązanie – podsumował profesor.
(Kilka miesięcy później, w 1910 roku, Gąsiorowski i Danysz założyli elitarne Towarzystwo Polskie Artystyczno-Literackie, przejmując dziedzictwo i fundusze rozwiązanego stowarzyszenia Godebskiego, który zmarł w listopadzie 1909 roku. Organizacja skupiała bogatych patriotów o ugruntowanej pozycji społecznej, w jego ramach funkcjonowała twórcza wymiana myśli głównie w zakresie literatury i sztuki).
W dalszym ciągu spotkania profesor inicjował tematy rozmów, aktywnie w nich uczestniczył i pointował dyskusje. Kiedy zostały wyczerpane zagadnienia oficjalne, uczestnicy spotkania zajęli się lekkimi tematami; aktualnościami kulturalnymi, modą, plotkami. I w tej płaszczyźnie Danysz swobodnie brylował, będąc duszą towarzystwa. Lilla obserwowała go z sympatią. Podziwiała jego dojrzałość, której – siłą rzeczy – brakowało Janowi Kazimierzowi. Może dlatego uległa urokowi profesora spragniona innego rodzaju aury męskiego szarmu.
W pewnym momencie Jan Danysz zauważył, że nie jest jej obojętny. Po owej konstatacji tym bardziej starał się prezentować przed nią w jak najkorzystniejszym świetle. Kiedy tydzień temu zobaczył ją po raz pierwszy, coś dziwnego się z nim stało. Przypomniał sobie młodzieńcze lata, gdy opanowała go pierwsza miłość. Teraz czuł podobne rozognienie. „To niemożliwe, absurdalne” – nie dowierzał własnemu odczuciu. Niczego nie pojmował i jednocześnie naukowym umysłem rozumiał wszystko, co się z nim działo. „Tak się rzeczy mają – przypomniał sobie łacińskie powiedzenie. – Czy tak musi być? Tak!” – skonstatował w duchu, poddając się obudzonej sile natury. Czuł się znowu młody; pełen wigoru i wyśmienitego humoru. Przepełniała go nadzieja, że świat stoi przed nim otworem. „Stop. Przecież mam żonę i synów, z których najmłodszy ma dopiero siedem lat. – zląkł się. – Co się ze mną dzieje? Widocznie tak ma być, bo tak się rzeczy mają” – przełamywał się, powtarzając powiedzenie. „Wspaniała, cudowna, inteligentna – zachwycał się Lillą. – Czuję, że mnie pojmuje w każdym calu. Prawdziwa artystka zawsze rozumie skomplikowaną duszę naukowca. Dlaczego? Bo jest kreatorką, nie kurą domową – spojrzał z niechęcią na tęgą żonę krzątającą się w kuchni. – Zwariowałem? Przecie to narzeczona mojego syna. Do diabła, co mnie opętało? – zatrwożył się. – Zawsze panowałem nad sobą, teraz nie potrafię; rozwibrowane emocje, myśli w chaosie, mocna kiedyś wola… w strzępach – ogarnął go chwilowy zamęt. – Ach, co tam… Ufam, że nasze fluidy splatają się. Najcudowniejsze, że spogląda na mnie nie tyle zalotnie, co akceptująco. A może to tylko kokieteria podszyta próżnością? W co ja się wdaję? Przecież to niepoważne. Zakręciła mi w głowie. Dziewczę w wieku mojego syna. Zabieram mu ją? – zadręczał się. – Niedorzeczność. Pomieszanie pojęć. I pokoleń – uśmiechnął się pod nosem. – A jednak wszystko pcha mnie ku niej. Odczuwam ekscytującą siłę jej przyciągania. Czy to się dzieje naprawdę? Zbliżam się do pięćdziesiątki, ona zaś ma zaledwie dwadzieścia pięć lat”.
Po pewnym czasie stosunki między Lillą i Jankiem ochłodziły się. W 1911 roku, gdy naukowiec był dniami i nocami pochłonięty pracą nad wynalazkiem – pierwszym spektrometrem beta umożliwiającym precyzyjne pomiary energii elektronów – zamieszkał w pracowni Marii i Piotra Curie, aby „nie marnować czasu na dojazdy”, jak powiedział noblistom. Po sukcesie związanym z wynalazkiem skupił się na pisaniu dysertacji doktorskiej, którą obronił w 1913 roku. Ostatnie lata wytężonej pracy otworzyły przed nim drogę do wielkiej kariery naukowej i jednocześnie przyczyniły się do powolnej agonii związku z Lillą. Jak wiadomo przyroda nie znosi próżni. Po okresie niewinnych umizgów panny Ciechanowskiej ze starszym panem Danyszem narodził się romans. On oszalał dla niej, ona zaś z przyjemnością poddała się jego szaleństwu.
Kiedy w 1913 roku Towarzystwo Naukowe Warszawskie otworzyło pracownię radiologiczną, jej kierownictwo objęła Maria Skłodowska-Curie wskazując jednocześnie na swojego zastępcę, Jana Kazimierza Danysza. Jego asystentem został Ludwik Wertenstein. Po niecałym roku pracy w Warszawie naukowcy opublikowali pierwsze wyniki badań. Wybuch wojny światowej uniemożliwił zdolnemu fizykowi kontynuowanie pracy naukowej. Jako obywatel francuski został wezwany do Paryża przez wojskową komisję rekrutacyjną i w sierpniu 1914 przydzielono go do jednostki wojskowej.
Jan i Lilla leżeli przytuleni w łóżku na poddaszu. Nie tak dawno mieszkała tu ze swoim partnerem, który teraz był na froncie, walcząc z Niemcami. Profesor, wśród wielu wiszących na ścianie fotografii, zauważył syna obejmującego Lillę. Zrobiło mu się przykro. Uczuł wyrzuty sumienia. Jakiś straszny ból ścisnął go w dołku.
– Jesteś cudowniejszy, niż twój sztywny synalek – powiedziała po miłosnej idylli.
– Lillu, proszę cię… – zaprotestował. – Musisz nas porównywać? I w ogóle po co go przywołujesz?
– Artysta powinien być bezkompromisowy nie tylko w sztuce, ale i w życiu. Znasz moje poglądy.
– Ciągle mi to powtarzasz. Są jednak granice, których nie powinno się przekraczać – profesor bronił swojej racji.
– Nie zgadzam się. Staram się je łamać. Wszelkie granice są zmorą ludzkości. Nie pozwalają się rozwijać, a najbardziej cierpi na tym wyobraźnia artystów. Odkąd jesteśmy razem, czuję się swobodniejsza, a twórcza wena rozsadza mnie.
– Szanuję twoje zdanie, ale pozostanę przy swoich poglądach.
– Konkretnie przy jakich? – zapytała kąśliwie.
– Umiar i kompromis. Nie rewolucyjna destrukcja, która kończy się zawsze przelewem niewinnej krwi.
– Ja jednak pozostanę przy swoim stanowisku. Gdybym nie umiała wyobraźnią wysadzić w powietrze tak zwanych obiektywnych przeszkód, do tej pory tkwiłabym w zadupiu na Powiślu. Gdybym nie potrafiła skruszyć idiotycznych konwenansów, nigdy nie połączyłabym się z tobą.
– Możesz jaśniej?
– Bo nie potrafiłabym przeciąć więzów łączących ciebie z synem – odetchnęła z ulgą.
Danysz zamyślił się. Chciał już złośliwie zaripostować, lecz w ostatniej chwili złagodził wypowiedź:
– Wybacz, ale odnoszę wrażenie, że chyba jesteś… – zawahał się – perwersyjna. – Powiedziawszy to zląkł się jej reakcji. I uświadomił sobie, że jego zachowanie względem syna też było perwersyjne.
– Nie chyba, ale na pewno – zaśmiała się głośno.
– Dlatego cię pokochałem – pocałował ją, czując ulgę, że się nie obraziła.
– A ja ciebie dlatego, że jesteś – wciąż szczerze się śmiała.
– Pokornie przyznaję; ustępuję ci w wewnętrznej wolności. Jesteś przecudowna – przytulił ją z całych sił.
– Z wzajemnością, mój młody staruszku – oplotła jego plecy.
Gdy tarzali się po pościeli w miłosnym błogostanie, niespodziewanie rozległ się dzwonek u drzwi.
Lilla zerwała się z łóżka i, narzuciwszy peniuar, podeszła do drzwi. Przez wizjer zobaczyła listonosza. Przestraszyła się, bo nigdy nie odwiedzał jej mieszkania. Intuicyjnie czuła, że w powietrzu wisi coś złego. Otworzyła drzwi. Starszy pracownik poczty wręczył jej ze smutną miną telegram i szybko wyszedł. Lilla z walącym sercem rozerwała sklejony druk. Po przeczytaniu pierwszych słów zaniosła się głośnym płaczem, który po sekundzie przemienił się w bolesny ryk rozpaczy. Bezwładnie usiadła na podłodze waląc pięściami w jej deski. Przestraszony Danysz podbiegł do niej. Objął ją i przytulił. Po chwili podniósł rzucony telegram zawierający następującą treść: „Ministerstwo Wojny z głębokim żalem zawiadamia, że żołnierz Armii Francuskiej, Jan Casimir Danysz, walcząc w obronie ojczyzny, poległ śmiercią bohatera w pierwszych dniach listopada na froncie pod Roubaix przy granicy z Belgią. 8 listopada 1914 roku został pochowany w Sillery koło Reims”. Profesor, przeczytawszy wiadomość, gorzko zapłakał.
Po pewnym czasie Jan Danysz rozstał się z żoną Bronisławą i ożenił się z Lillą, narzeczoną swego syna, jak napisał Tadeusz Drewnowski. Jest to jedyny taki przypadek w historii romansów polskich naukowców i artystów.
Profesor zmarł w styczniu 1928 roku, natomiast rok śmierci Lilli Ciechanowskiej nie jest znany.
Franciszek Czekierda