Tak, jabky
Jest coś dziwnego w cierpieniu
zmuszającym nas
do przekraczania
samych siebie
i tego, co nas zrodziło,
jak gdyby płonące skrzydła
unosiły nas zbyt wysoko,
a świat coraz dalej,
mętnieje,
zapada się,
cichnie,
aż wreszcie widać
tylko jakieś niewyraźne
jakby nieba
i jakby wody,
a my jesteśmy z nich wyrwani,
pulsujące tkanki
zawsze jednym tchem
powołane,
by znów nie dać rady,
znów nie umrzeć –
jeszcze raz nie
Niepamiętanie
Tym co zawsze pozostaje
są ślady światła
jak pył
piękny
jednak poruszony
aż jego migotliwość
rozpływa się w przestworzach
nierzeczywistym snem
po którym pozostaje wrażenie
w naszej własnej niepamięci
i choć wiemy jak wiele
w sobie nosimy
jesteśmy bezradni
skoro nie można
ani zebrać
ani wstrzymać
jasności
Bałtyk
Było wcześnie
szłam długim szlakiem
brzegu
pozostawiając ślady
w mokrym piasku
morze było uspokojone
aksamitnie łagodne
całe w słonecznych iskrach
kutry wypływały w dal
poruszając się lekko
z sennym turkotem
w cichej bieli
a szaroniebieskie
zimne wody
dotykały nieba
i pomyślałam
to tak jakby
nie istniało nic
innego
Odgłosy
Milcząc w samotnej godzinie
kiedy słyszę nierozpoznane szmery
najbardziej odczuwam
swoje istnienie w przestrzeni
stworzonej niemówieniem
bo gdy patrzy się na zegary
przesuwające się głośno
cisza i odosobnienie
odtrącają słowo
jakby dziwactwo
śmiertelności
choć przecież
nie odmierza
niczego
Nad kościołami
Ptaki zataczają szerokie koła
wysoko nad wieżami
kościołów
rzucając cienie
w prędkim wzlocie poruszone
razem ze spadającymi na aleje
obumarłymi liśćmi
układającymi się na chodnikach
pod butami przechodniów
mokrymi od słoty
Ptaki
one przynależą
do przestworzy
zawieszonych ponad nami
jakby wysoko wielkie szczyty
zatknięte w ociężałe sobą chmury
które przesuwają się
zarysowane ciemnością nieba
głęboko szarego
A my przecież odczuwamy
ten sam wiatr
co skrzydła ptaków
dotykające go zupełnie tak
jak nasze usta
ziemne i spierzchnięte
wpółotwarte na chłodzie
z trudem przecież
wymawiające słowa:
wydarzyło się
Ogromnienie
Cisza
jest martwe ciało
ale również jak skała
naga wyschnięta
a pod nią
porusza się świat
pęknięcia oczekują
na uderzenie źródła
które staje się wielką rzeką
widzimy ją już w dali
na zielonych nizinach
tę drogę radosną żywą
upajającą Ziemię
i szeroko
jak nasze oczy
otwartą
Baloniki
Piszemy wiersze
i zajmujemy się filozofią,
czy to w ogóle ma sens
Życie nieuchwytne
jak migotliwość rzeki
w dzień, gdy zaskakuje nas
październikowe słońce
przywodzące na myśl
dojrzałe jabłka,
albo widzimy śnieg wokoło,
podobny do miliona brylantów
w niezliczonych lśnieniach
wszystkich kolorów
jak drobiny tęczy
Tak, życie
zawsze dalej od nas
o przynajmniej
jedne nasze zdumione
narodziny
i jedno podniosłe umieranie,
unoszące się gdzieś wysoko
podobne do czerwonego baloniku,
który przez nieuwagę
wypuściło z ręki
małe dziecko
Zachwyt
My w uniesieniu
i uniesienie tracący
kiedy przemierzamy drogi
najdalsze
podziwiając powracanie ptaków
nad wysokimi świerkami
znającymi wszystkie nasze dni
od nas pełniej
w obrazach świetlistych
brzasków i zachodów
które otulają jasną aurą
smukłe rysy pni
gałęzie i igliwie
tak świat
pamięta inaczej
ale i w nas jest piękno
choć niewłasne
Ziemia
którą wchłaniamy
przejęci przynależnością
do niej
i mimo że zdradza nas
krótkotrwałość
jest ona przecież
warunkiem zachwytu
ostatecznie to on
zdaje się oznajmiać:
oto człowiek
różny od orła
albo jastrzębia
ale mówię to
jako poetka
a samo to już
stanowi naiwność
Promienie
Nie sądzę aby świat wyłonił się z wielkiego chaosu. Było to raczej czyste światło, mocą płomienia przeszywający promień, który zadał ból pustce, także i samemu będąc bólem, nie mogąc nic innego, niż przenikanie nicości. I to my, dzieci świata, jesteśmy jego cierpieniem, nie mając nic nad trochę jasności, nad widzialnoś
Kiedy umierała pewna pacjentka
z Domu Opieki Sint-Jozef
Dawniej
odchodziliśmy wśród świec
woskowym światłem
czule rozjaśniających
mroki chwili
zaiste poważnej
kiedy w półmroku
brzmiały modlitwy
szeptane głębokim głosem
jakby budował on schody
do wzniosłych pokoi
tajemnicy nas
dziś umieramy
w białym blasku szpitala
otoczeni kwiatami i czekoladą
z zatopioną w nas aparaturą
która dokładnie odmierza
każde uderzenie serca
pielęgniarka uśmiecha się
a my nie wiemy
czy po drugiej stronie
jest ciemność
ani czy światy
i zaświaty
wciąż jeszcze
należą
do nas
Krople mórz
Jesteśmy obciążeni Obecnością
przez którą wszystko staje się
tragedią na pewno grecką,
spisaną w słowach
o bezlitosnym pięknie,
a opowiada ona niewyjaśnione dzieje
ustanowione chmurami
jak kadzidlany dym
pogańskich ołtarzy
Ostatnie zdanie
wypowiada za nas chór,
wkładając w nasze usta Ziemię,
która dla siebie samej
nie ma dość przestrzeni,
to tylko my mieścimy
wszystkie jej rzeczywistości
Nasze oczy przenikają
zachodzące słońca,
w których tli się nadzieja
na powrót niemożliwy,
ale jednak powrót,
choćby we wspomnienie,
które przecież gdzieś pozostaje,
mówimy sobie
patrząc na morze
z brzegów wyspy Rodos
jak zawsze upalnej,
i to co znamy znajdujemy,
w którejś z niezliczonych kropli
szerokich wód
Potem układamy dłonie
w małą łódź,
która zatrzymać miałaby opadanie,
lecz kropla zna wszystkie
nasze kształty,
teraz niknie
na naszej skórze
O autorce
Ewa Katarzyna Skorupska – ur. W 1989 r. we Wrocławiu. Związana ze sztuką tańca klasycznego, pracowała jako pedagog baletu. Obecnie mieszka w Belgii, we Flandrii.