Od kwietnia 1848 roku kompozytor przebywał w Anglii i Szkocji na zaproszenie zakochanej w nim milionerki, panny Jane Stirling. Wyczerpujące koncerty, niesprzyjający wyspiarski klimat oraz ciężkie od dymu powietrze w miastach (szczególnie w Londynie) miały niekorzystny wpływ na jego słabe zdrowie. Swój ostatni występ miał 16 listopada 1848 roku w Londynie w sali Guildhall; poświęcił go weteranom powstania listopadowego. W tym samym miesiącu powrócił do Paryża. Jego stan ulegał stałemu pogorszeniu.
Z powodu choroby płuc i serca miał napady kaszlu i okresowe duszności; męczyło go odkrztuszanie wydzieliny i plucie krwią. Kiedy w maju następnego roku pojawiła się w Paryżu fala upałów, poczuł się znacznie gorzej. Nagrzane powietrze i kurz utrudniały mu oddychanie. Najbliżsi przyjaciele, po konsultacji z lekarzami, zadecydowali, że jest mu potrzebne chłodniejsze locum. Na przedmieściach Paryża wynajęli mieszkanie z widokiem na Sekwanę przy ulicy Chaillot 74. W tym czasie Chopin spalił wszystkie nieukończone i – jak się wyraził – „niegodne publiczności” utwory.
W drugiej połowie czerwca 1849 roku, po dwóch krwotokach, lekarz stwierdził ostatnie stadium gruźlicy. Po kilku miesiącach, przed jesiennymi i zimowymi chłodami, od września Chopin zamieszkał na placu Vendome 12. Wygodne, siedmiopokojowe mieszkanie usytuowane było od strony południowej. Przyjaciele często odwiedzali go, wspierając na duchu. Wśród nich byli m.in.: Cyprian Norwid, Wojciech Alfred Grzymała, Eugene Delacroix, Paulina Viardot, Delfina Potocka, księżna Marcelina Czartoryska, Tomasz Albrecht, Adolf Gutman i doktor Jean Cruveilhier. Z Warszawy przyjechała siostra Ludwika z mężem i córką. Kompozytor był coraz słabszy, wszyscy obawiali się, że może nie doczekać następnego roku.
Jednym z odwiedzających go przyjaciół był ksiądz Aleksander Jełowicki, postać znacząca i barwna; poeta, tłumacz, wydawca, z wykształcenia filozof, do niedawna osoba świecka. W powstaniu listopadowym dosłużył się stopnia porucznika. We Francji został członkiem Sejmu powstańczego na emigracji. Był współzałożycielem Drukarni i Księgarni Polskiej. Wydawał poezje i pisma m.in. Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Niemcewicza, Mochnackiego, Lelewela, Rzewuskiego i Krasickiego. Pierwsze i drugie wydanie Pana Tadeusza ukazało się w jego oficynie. Trzy razy wzywano go na pojedynki, lecz sprawa albo rozchodziła się po kościach, jak to się stało w przypadku paszkwilanta Józefata Ostrowskiego albo adwersarze godzili się, jak to było podczas dwukrotnej sprawy honorowej z kapitanem Anastazym Duninem. W latach 1834-36 znajomi i przyjaciele zamierzali go ożenić z jedną z panien mieszkających w Paryżu; Hortensją Małachowską lub Różą Mostowską. Jełowicki, nie mogąc się zdecydować, zrezygnował z obu, ponieważ – jak później wyjaśnił – były to „dwie doskonałe istoty”. Jednak prawdziwą przyczyną owej rejterady było powołanie do stanu duchownego; w grudniu 1838 roku w wieku trzydziestu czterech lat wstąpił do seminarium, a trzy lata później został wyświęcony na księdza.
W dniu, kiedy Jełowicki po raz kolejny odwiedził Chopina, nie był zdziwiony jego bladą twarzą, natomiast zaskoczyły go iskrzące blaskiem nadziei oczy. Witając się z nim serdecznym uściskiem dłoni uczuł, jak jego prawica była wychudzona i słaba.
– Jakeśmy ostatnio rozmawiali, wspominałeś czule matkę – Jełowicki przypomniał mu.
Chopin zamyślił się, po czym skinął głową.
– Wiarę wyssałeś z jej mlekiem…
– Wiem do czego zmierzasz – przerwał mu.
– Ja zaś wiem, że masz w sercu Boga, choć triumfy i światowe życie trochę przesłoniły Go tobie.
– Zawszem był sceptyczny wobec praktyk religijnych, rytuałów i ceremonii.
– Zostałeś ochrzczony. Chrześcijanin nie powinien także odrzucać pozostałych sakramentów.
– Myślisz o spowiedzi? Aleksandrze, proszę, daj pokój – Fryderyk uniósł rękę w geście obrony. – Zgoła nie pojmuję jej, więc sakramentu pokuty przyjąć nie mogę. Oczywista, że nie chciałbym skonać bez Boga.
– Ufam, że przekonasz się do pokuty, bo ona jest krokiem niezbędnym do pojednania z Panem… – zrobił pauzę – i ze sobą – ksiądz zaakcentował ostatnie słowo.
Chopin przyjrzał mu się uważniej.
– Ze sobą, powiadasz – zastanawiał się.
– Źle to ująłem. Odwrotnie, najpierw trzeba pojednać się ze sobą, później z Bogiem.
– Zawszem uważał, że jestem ze sobą w zgodzie… To znaczy taki byłem do czasu, jakem zamieszkał z nią i jej dziećmi. Ehh… – chciał machnąć ręką, lecz opadła mu bezwładnie na pościel.
– Z madame Sand?
– Jakem ją pierwszy raz ujrzał u Liszta w trzydziestym szóstym, zdawała mi się antypatyczna. Czarna jak kret i chuda jak gwóźdź. Literatka… – rzekł lekceważąco. – Nie wiem, jak to się stało, że ja i ona… W pierwszym wrażeniu mało kobieca; w portkach, kurząca cygara. Nie podobała mi się.
– Może poniechaj kwestyj dotyczących podobania się i wyglądu. Wejrzyj głębiej…
– Wyznam ci, jak bratu: uroda kobiet nigdy nie była mi obojętna. Sam miałeś dwie narzeczone – Chopin rzekł w tonie pretensji.
– One nie były moimi narzeczonymi – obruszył się.
– Aleś zamierzał się żenić. Znasz tedy dobrze te sprawy.
– Te sprawy wypaliłem z duszy gorącym żelazem. Widzisz przecie – wskazał na swoją sutannę – żem już inszy człek.
– Z pamięci ich nie wypalisz.
Jełowicki skinął głową, przyznając mu rację.
– Chcesz mię wysłuchać? – Fryderyk mimo, iż słaby, zapytał półironicznie.
– Po tom tu przybył.
– Musisz więc posłuchać także i tego, co może być przez ciebie poczytane jako libertyńskie, a nawet nieobyczajne.
– Jeśli tak uważasz, ciągnij myśl podług własnego mniemania. Dufam, że wyrzucając z siebie zgryzoty, wewnętrzne pomieszanie i przewiny ulżysz sobie. Ja zaś zapiszę je na karb twej przyszłej – mam nadzieję – spowiedzi.
– Jeszcze nie pora – Chopin zirytował się.
– Ekspiacja jest potrzebna – Jełowicki odrzekł bez przekonania.
Fryderyk z trudem zaczerpnął powietrza.
– To osoba ekstrawagancka łamiąca schematy, normy, obyczaje. Wszyscy ją znali. Wonczas była dla mnie romansjerką.
– Krasiński nazwał madame Sand osobą przepsutą – zauważył Aleksander.
– Czyniła zabiegi o spotkanie ze mną przez hrabinę Marię d’Agoult, partnerkę Liszta. Zapraszała mię do swojej posiadłości w Nohant. Kiedy doniesiono mi, jakie wiodła życie osobiste, nie miałem ochoty poznać jej bliżej. Była obrazem świata pełnego próżności. Z rodzinnego domu wyniosłem czystość pragnień i najszczytniejsze zasady dobra, a w Paryżu zetknąłem się z występkiem i moralnym bezładem.
– Co pośród artystów jest ponoć powszechne – uzupełnił Jełowicki.
– Przez dwa lata opierałem się.
– Przecie byłeś zaręczony z panną Wodzińską.
– Były to ciche zaręczyny, a przyszłość małżeństwa była uzależniona od wielu czynników… Trzeba było czekać, bo Marysia nie miała nawet siedemnastu lat, a jej rodziciele byli wobec mnie zdystansowani; krzywo patrzyli na moje zdrowotne niedomagania. Nie muszę dodawać, że potem wszystko się rozpadło.
– I uległeś pokusie czarnego anioła.
– Ja, zdawałoby się człek prostolinijny, mający głowę przepełnioną zasadami zacności i cnotliwości… wpadłem w jej sieci – rzekł z goryczą.
– Głowę miałeś przepełnioną, ale czy duszę, serce?
Chopina zaskoczyło to pytanie. Chwilę się zastanawiał.
– Tuś mię ustrzelił.
– Co zadecydowało?
– Nie wiem.
– Może pycha? – Aleksander zaryzykował.
– Nigdym się nie pysznił. I wbrew temu, co myślisz sukcesy nie zaćmiły mi umysłu jałowym podnieceniem, ani światową próżnością.
– Nie miałżeś zbytniej pewności siebie co do czystości własnego ducha?
Chopin ponownie się zamyślił.
– Może… – odrzekł niepewnie.
– Nawet jeśli człek osiągnął szczyt i ma wewnętrzny kompas ustawiony na dobro, może się zdarzyć, że wskazówka z jakiegoś powodu na chwilę zawiruje, wonczas duch owego człowieka doznaje powarzenia. W owej chwili, gdy stoi ponad innymi, wkrada się pycha – Jełowicki mówił dydaktycznym tonem.
– Powiadasz… – powoli przyjmował do świadomości linię jego rozumowania.
– Wcześniej zapewne nastąpił zasiew ziarna próżności, z którego zdążyła wyrosnąć… nie licha roślinka, ale drzewo.
Fryderyk milczał.
– Azali ten moment zasiewu przeoczyłeś?
– Wiem, kiedy to się mogło stać – rzekł niemal odkrywczo. – Było to w salonie Charlotty Marliani w kwietniu trzydziestego ósmego. Od tego czarnego anioła, jak rzekłeś, otrzymałem kartkę o treści „Ktoś pana uwielbia”. To była ta sekunda w wieczności, która zaważyła na zmianie mojego stosunku do niej, sekunda, która zepchnęła mnie w otchłań jej konstelacji.
– Nie sekunda, lecz ty w owej sekundzie uległeś sile jej przyciągania.
– Nie łap mię za słówka, chodzi o sens. Później był jej trzydziestostronicowy list do Grzymały, a właściwie do mnie. W kilku tysiącach słów namawiała mię do wzlecenia między gwiazdy. Mimo, iż owa kropla zdania „Ktoś pana uwielbia” zdążyła już w części wydrążyć skałę, tom nadal był w rozterce. Myślałem: „Co to będzie? Bóg jeden wie…”. Alem z drugiej strony czuł, że może być niedobrze. Radziłem się Wojciecha, choć i bez jego porad zadecydowałbym zgodnie z wewnętrznym głosem, czyli przeciw rozsądkowi. Dowodziła pokrętnie, że byłbym szczęśliwy z nią, nie przestając być szczęśliwym z Marią. Nie wiedziała jednak, że kwestia narzeczeństwa z panną Wodzińską była już nieaktualna. Przekonywała Grzymałę, aby pomógł mi oddalić skrupuły dyktowane przez sumienie i normy religijne.
– Czyli… wiedziała o twojej wierze.
– Na początku myślałem, że była szczera w wyjawieniu swoich intencji, czym mię ujęła. Z oddali lat widzę, że nie była całkiem szczera. Pisała Wojciechowi, że pragnie szczęścia nie dla siebie, tylko dla mnie; nie myśli o sobie, lecz o mnie. Jeśliby w istocie tak było, wówczas zerwałaby wszystkie intymne związki, w których trwała.
– Wybacz, lecz powiem brutalnie: jeśli naprawdę chciałaby twojego szczęścia, zostawiłaby cię w spokoju, nie narażając na łamanie chrześcijańskich norm, które są i były dla ciebie ważne.
– Błagała Wojciecha, „żeby w sercu Chopina miejsce dla niej było wolne”. Ze skruchą przyznaję: uległem jej. Jeszcze napisała, że nie chce odgrywać roli złego anioła, a jednak odegrała.
– Zważ, że intuicyjnie nazwałem ją czarnym aniołem.
– Summa summarum jakaś tajemna siła pchała mnie ku niej, a epistoła wytyczyła trajektorię do Nohant. Ale najpierw była Majorka. Na niej jeszcze bardziej podupadłem na zdrowiu, a pod względem stosunku do nas ludności miejscowej i pogody była to katastrofa.
– Przecie to Hiszpania, klimat śródziemnomorski – Aleksander zdziwił się.
– Tam zawsze panowały upały. Jednak w owym czasie, na jesieni trzydziestego ósmego i zimą następnego roku, był paskudny ziąb i nieustanne deszcze. Mimo niesprzyjających okoliczności napisałem parę niezłych rzeczy. Z powodu mojego zdrowia powróciliśmy wcześniej do Francji.
– Do Nohant?
– Nie. Najpierw Marsylia, potem wycieczka parowcem do Genui. I ponowna katastrofa, bo wszyscyśmy zapadli na morską chorobę. Uparła się na ten wypad z powodu sentymentalnego, a raczej egoistycznego, bo przed kilkoma laty – o czym dowiedziałem się później – odbyła takąż wycieczkę ze swoim… – zrobił krótką pauzę – Alfredem Mussetem. Ale to nie ważne. Po powrocie do Francji zamieszkaliśmy na początku czerwca trzydziestego dziewiątego w pałacyku w Nohant.
– Usidliła cię?
– Nie mogę tego tak nazwać. Muszę być sprawiedliwy; co cesarskie – Cesarzowi, a co boskie – Bogu. Przeżyłem w Nohant siedem lat, a z nią prawie dziewięć.
– Coś cię ubogaciło i coś przysporzyło zła…
– Jestem już zmęczony, wybacz. Odwiedź mię za jakiś czas – podał mu rękę, unosząc się znad wysoko ułożonych poduszek. – Potrzebuję zwierzyć się przed tobą.
– Pomyśl o skrusze, pokucie… – Aleksander rzucił na odchodne.
– Idź już… – Fryderyk uśmiechnął się przyjaźnie i opadł na poduszki.
Po pewnym czasie Aleksander Jełowicki ponownie go odwiedził. W mieszkaniu zastał jego siostrę Ludwikę, niedawno przybyłą z Warszawy, Wojciecha Grzymałę, Marcelinę Czartoryską, uzdolnioną uczennicę kompozytora i Teofila Kwiatkowskiego, zaprzyjaźnionego malarza. Po pojawieniu się w pokoju chorego, ten delikatnym gestem ręki dał obecnym znać, aby zostawili go z księdzem sam na sam.
– Mieszkając z nią i jej dziećmi w Nohant – Chopin zaczął snuć ciąg dalszy opowieści – wiedziałem, że wystawiam się na rozmaite komeraże, byłem jednak przekonany, że złe języki pogniją, ale duszy mej nie naruszą. Odrzucając mąt w głowie i zagłuszając rozterki serca, pragnąłem osiąść dłużej w wiejskich warunkach, by oddać się pracy. Wtedy miałem w duszy nokturn G-dur, który szedłby w parze z wcześniej napisanym nokturnem G-moll, dopełniając jedni. W kolejce czekały w ciszy, acz domagające się głosu, sonaty, mazurki, ballady, polonezy i scherza. George otaczała mię opieką, dawała równowagę duchową, zapewniała wszystko, czegom potrzebował do pracy. Z Paryża ściągnęła Pleyela, abym miał najlepszy instrument. Wieczorami z przyjemnością grałem dla niej, dla jej uroczej córki Solange, wobec której była mocno zdystansowana, grałem też dla przesadnie uwielbianego przez nią Maurycego, który mnie nie znosił, a nawet nienawidził. Także dla sąsiadów i gości, jeśli byli, a najczęściej byli.
– Powiadasz, że zapewniała tobie wszystko, ale czy kierowała się miłością?
Fryderyk spojrzał na niego z pewną podejrzliwością.
– Czy mię kochała?
– Czy miała w sercu miłość?
– W owej epistole do Wojciecha pisała mętnie, że miłość może trwać w warunkach w jakich się narodziła, czyli – jak się wyraziła – od czasu do czasu.
– Dobrześ to ujął: pisała mętnie.
– Dlaczegóż to, Aleksandrze, wypytujesz o tak intymne uczucie, które trudno nazwać prostymi słowy. Czyż nie ważniejsze są czyny: postępowanie, poświęcenie, przywiązanie, dobroć…
– Wybacz, że wypaliłem tak nieoględnie. Idzie mi o to, że miłość może usprawiedliwić wiele poślednich rzeczy w myśl pawłowych słów: sieje się skażone, a powstaje nieskażone, sieje się wzgardzone, a rodzi się chwalebne, sieje się ziemskie, a wzrasta duchowe.
– Niepospolite to myśli – Chopin odrzekł z uznaniem. – Owe antynomie mogą mieć zastosowanie do mojego kawałka żywota spędzonego z tą „wzgardzoną” anielicą, dzięki której powoływałem do życia ukochane dźwięki.
– Te lata, kiedyś trwał w sprzeczności z sumieniem, nie poszły więc na zatracenie.
– Choć wina doskwierała mi, jednak nie objawiałem jej na zewnątrz, ani nie obnosiłem się z inszymi troskami. Zresztą miała o to pretensje. Nie wprost, lecz drogą okrężną przez Wojciecha; prosiła go, aby przyjechał i zbadał puls mego nastroju, bo wedle niej odgradzałem się niewidzialną zasłoną, której nie mogła przeniknąć. Być może odgradzałem się od niej, ale nade wszystko od przebrzydłych rzeczy, które się tam działy. Przeczuwałem, że myślała nad rozstaniem ze mną, lecz z powodu nawarstwienia różnych spraw, a szczególnie ze względu na moje zdrowie, nie miała sumienia tego uczynić.
– Byliście jak mąż i żona – Aleksander podjął trudny wątek.
– Nie mówmy o tem. Później George przejęła rolę matki. Jest tylko o sześć lat starsza, lecz ta rola w pewnym sensie odpowiadała jej; macierzyńskie uczucia, poświęcenie, przyjaźń, opieka. Właśnie ta opieka… – rzekł z niesmakiem. – Ogarniała mię najwyższa iritacja, gdy zmuszona była pełnić przy mnie rolę pielęgniarki.
– Rozumiem.
– Jednocześnie docierały do mnie jej pretensje komuś przekazywane, że moim największym umiłowaniem jest muzyka, nie ona i że z najmniejszego powodu spala mię zazdrość…
– Zazdrość to jeden z grzechów głównych.
– Jakżeż miałem być jej pozbawiony, kiedy nieustannie dawała mi powody. Nie było mi przyjemnie, gdy na balu Czartoryskich pojawiła się w towarzystwie Ludwika Blanca, co nazajutrz odnotowały gazety. A przecie ja tam byłem, jako jej… – urwał podenerwowany.
– Typowe ambarasy kochanków. Wyrzuć to z pamięci.
– A już najgorsze żale, które wylała do znajomego w liście niecały rok po moim opuszczeniu Nohant, były haniebne; że dziewięć lat związana była z żywym trupem.
– Niemożliwe! – oburzył się Jełowicki. – To określenie chyba przekreśliło jej wszystkie dobre rzeczy tobie uczynione.
– Miała również sto innych goryczy, które z biegiem lat stawały się dla mnie nie do zniesienia. Na przykład podejrzewała mię i Solange o romans, co było urojeniem.
– Nie miałżeś wobec niej nieczystych myśli? – Aleksander zapytał, niczym parafialny spowiednik, po czym wzdrygnął się z obawy, czy nie przekroczył granicy przyjacielskiej rozmowy.
– Raz ją pocałowałem… – zastanowił się – chyba niewinnie. Nie mogłem przeboleć, jak matka źle ją traktowała, a dopieszczała na wsze możliwe sposoby Maurycego, nicponia i darmozjada. Kiedym opuszczał Nohant, w ogóle nie próbowała mię zatrzymać. Czułem, że w duchu była rada. I dobrze, żem się wyniósł…
– Kiedyż to było?
– W listopadzie czterdziestego szóstego. Kilka miesięcy po moim wyjeździe doszło tam do straszliwej awantury. O przyczynach nie chcę mówić, wspomnę tylko, że August Clesinger, mąż Solange, pobił się z Maurycym. George spoliczkowała go, a ten ponoć uderzył ją w pierś. Matka nazwała córkę i jej męża diabelską parą. W liście do George stanąłem w obronie Solange. George poczuła się dotknięta do żywego. Nie zerwaliśmy jednak kontaktów, wciąż wymienialiśmy się listami, jednak stosunki nasze stały się oficjalne.
– Wybacz, że powołam się na krążącą w owym czasie wieść, która mię uderzyła; że pani Sand zatruła całe twoje istnienie.
– Tak twierdził Wojciech, który z tego powodu jej nie znosił, ona zaś nie pozostawała mu w swej niechęci dłużna. Mimo, iż jest moim najwierniejszym przyjacielem i mimo, że niemal przez dekadę miałem skłócone życie moralne, nie zgadzam się z jego sądem. Nigdym nie ważył po aptekarsku imponderabiliów, lecz gdybym zmuszony był do postawienia wartości, które mię zbudowały i wpłynęły uwznioślająco na moją muzykę przeciwko siłom zatruwającym jestestwo, niewątpliwie szala z pozytywnymi wartościami przeważyłaby – Chopin powiedziawszy to, opadł z osłabienia na poduszki.
Po długiej ciszy Jełowicki zmienił temat.
– Wspomniałeś przed kilkoma tygodniami, że nie pojmujesz spowiedzi jako sakramentu. Myślałem o tem długo i przypomniałem sobie słowa mojego profesora: jeśli do pewnych pojęć nie starcza rozumu, jest wiara. Gdybyśmy wszystko rozumieli, wiara byłaby zbędna. Ona uzupełnia gnozę.
– Ja wierzę.
– Twoje credo jest najistotniejsze – Jełowicki poczuł ulgę. – Nie gniewaj się, Fryderyku, ale powrócę do dawniejszego tematu; jeślibyś pragnął się wyspowiadać, sprowadzę najlepszą osobę duchowną.
– Dla twej przyjaźni mogę wyspowiadać się u ciebie.
– Nie chcę, abyś czynił to z mego powodu. Tu idzie o coś istotniejszego, o przyjaźń ze Stwórcą.
– Jeśli zechcę to zrobić, to tylko przed tobą.
– Teraz?
– Jeszczem nie gotów…
Dwunastego października wieczorem do Aleksandra Jełowickiego, mieszkającego u zmartwychwstańców, przybiegł posłaniec.
– Przysyła mię doktór Cruveilhier. Prosi o przybycie do pana Chopina. Mówi, że za nic nie ręczy…
Jełowicki, z modlitwą na ustach, pobiegł do jego mieszkania.
– Jestem – przywitał się, ściskając z czułością jego słabe i wychudzone dłonie.
– Kocham cię, ale nic nie mów. Idź spać. Odpocznij – Chopin zaskoczył go. – Poczułem się troszkę lepiej. Przyjdź rano.
Ksiądz Aleksander, powróciwszy do zakonu, pół nocy spędził na modlitwie, zanosząc ją do świętego Edwarda w intencji Fryderyka. Trzynastego października przypadał akurat dzień tego świętego, patrona zmarłego rok temu Edwarda, starszego brata Aleksandra.
Późnym ranem udał się do mieszkania przy placu Vandome. Fryderyk, siedząc na łóżku, kończył pić kakao, które zalecił mu lekarz. Musiał zrezygnować z ulubionej kawy.
– Dzisiaj są imieniny mojego brata, Edwarda – zaczął Jełowicki.
– To także mój przyjaciel. Przecie nie tak dawno był pośród nas…
– Walczył w czterdziestym ósmym. Austriacy pochwycili go i w listopadzie minie rok, jak go stracili. Nie mogę go odżałować. Taki umysł, wynalazca…
– Niech Pan świeci nad jego duszą. Wkrótce tam – Chopin wskazał dwoma palcami ku niebu – z nim się spotkam.
– Nie spiesz się, mój drogi… – pocieszał go.
– To już zostało zapisane w niebie.
Jełowicki zastanawiał się, jak namówić Chopina do pierwszej, po wielu latach, spowiedzi. I chyba ostatniej. Znając jego niechęć do pokuty i praktyk religijnych obawiał się, by go nie zrazić niepotrzebnym słowem.
– Fryderyku, w ten dzień, trzynastego, tak ważny dla mnie, zapytam cię, czy jesteś gotowy…
– W dzień twego brata – wszedł mu w słowo – daj mi wiązanie. – W tym momencie obiema rękami pochwycił dłonie Aleksandra.
– Dam ci, co zechcesz – Jełowicki uklęknął przy łożu i w ciszy podziękował Bogu za wyrażoną przez niego wolę. Po chwili usiadł na krawędzi łóżka.
– Czy wierzysz? – zapytał. Po sekundzie uświadomił sobie, że niepotrzebnie go o to zapytał, bo kilka tygodni temu słyszał jego credo. Zdenerwował się, że źle rozpoczął przygotowanie do spowiedzi.
– Wierzę, jak mię matka nauczyła – odpowiedział słabym głosem. – Dasz mi ostatnie pomazanie?
– Daj mi duszę twoją – po tych słowach znowu ogarnęła go trwoga: „Com ja rzekł? Jakżeż mam wziąć jego duszę, by oddać ją Bogu? Przecie on jeszcze żyje. O, Panie pomóż…” – zadrżał z niepokoju. Nagle oświeciło go: – W modlitwie przedłożę ją Panu – powiedział głosem pełnym nadziei. – On ją oczyści za twego żywota, abyś spokojnie oczekiwał jego przyjścia.
– Weź ją – odrzekł niemal uroczyście. Podniósł się z półleżącej pozycji i usiadł z trudem.
– In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Kiedyś był ostatni raz u spowiedzi?
– Nie pomnę – odrzekł ledwo słyszalnym głosem. – Przed laty…
– Nie pytam o uczynki zalegające ołowiem na dnie twej duszy, boś mi je wcześniej wyjawił w rozmowie, którą poczytuję jako spowiedź.
– Żałuję.
– Udzielam ci rozgrzeszenia… Ego te absolvo a peccatis tuis in nomine Patris…
Po zakończonej spowiedzi Chopin przyjął wiatyk i ostatnie namaszczenie. Uspokojony i jakby mocniejszy fizycznie włożył rękę pod poduszki, wyjmując pieniądze.
– Daj to zakrystianowi – wręczył mu zwinięte banknoty.
Jełowicki spojrzał zdumiony na gruby zwitek.
– To jest ze dwadzieścia razy tyle, co się zwykle daje. Za wiele – skierował pieniądze w stronę Chopina.
– Nie za wiele – odepchnął jego rękę. – To, com przyjął do serca jest nad wszelką miarę – co powiedziawszy zamknął oczy i ze zmęczenia przysnął.
Kiedy ksiądz Jełowicki opuścił pokój, trzymając oburącz pozłacaną puszkę po wiatyku, zebrani w pokojach i korytarzu przyjaciele i rodzina przeszli hurmem do Chopina. Rumor obudził go.
– Co wy tu robicie? – rozejrzał się zaskoczony mnogością ludzi. – Lepiej się pomódlcie.
Na te słowa wszyscy, jak jeden mąż, padli na kolana. Ksiądz zaczął odmawiać litanię do Wszystkich Świętych, na którą zebrani odpowiadali. Tego dnia rozpoczęło się powolne umieranie chorego trwające cztery dni. Codziennie u jego łoża trwała rodzina i przyjaciele.
Ostatniego dnia, pod wieczór, przywołał do siebie księdza Aleksandra.
– Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł, jak świnia – rzekł szorstko, choć zawsze wyrażał się wykwintnie. Po chwili przycisnął krzyż do ust i piersi. – Jestem już u źródeł szczęścia. Puśćcie mię, niech umrę – skierował wzrok w stronę lekarza. – Matka, moja biedna matka… – wyrzekł ostatnie słowa. Chwilę po nich, między godziną drugą a trzecią nad ranem, zmarł. Była to w środa, 17 października 1849 roku.
Franciszek Czekierda