To nie jest tak, że są jakieś znaki. Przełomowe momenty. Przesłanki. Przeczucia.
To on czeka.
Spokojnie.
Metodycznie.
Cierpliwie.
To się po prostu dzieje bez mojej świadomości i zgody. Aż pewnego dnia budzę się i mam raka. Nowotwór. On tam po prostu był i jest. Doczekał się.
Przez bardzo długi czas nie wymawiałem ten nazwy. Ukułem sobie taką teorię, że jej wymawianie jest zakazane – jak Voldemort – i przynosi nieszczęście. Nie można jej wymawiać, bo się pojawi. Co oczywiście na poziomie fizycznym nie miało sensu, bo już się pojawiła, ale na poziomie psychicznym trochę pomagała. Była też jedną z niewielu rzeczy, które wtedy mogłem kontrolować.
Miałem też drugą teorię, którą już się z nikim nie podzieliłem. Może to nie do końca teoria, a pytanie rzucone w eter bez odpowiedzi. Zacząłem zastanawiać się czy moje pragnienie śmierci nie jest silniejsze niż wola życia. Czy często będąc o krok skoczenia z wiaduktu na jezdnię, albo tory i całe dorosłe życie interesując się jego mroczną stroną, nie wejrzałem – parafrazując Fryderyka – za bardzo w otchłań, z której wyłonił się nowotwór i wejrzał we mnie. Sam nie wiem. Może coś w tym jest. A może nie.
Może jednak jest, ponieważ właściwa diagnoza ucieszyła mnie o tyle, że teoria zamienia się w praktyczne zadanie. Cel rozpoznany, zadania do wykonania są takie i takie, efektem ma być jego usunięcie. Dzięki temu mój mózg zaczął pracować zadaniowo i nie miał czasu zwariować do reszty. Strach przekułem w upewnienie się, że żona zna wszystkie dostępy do pieniędzy i w razie niepowodzenia akcji da sobie z dziećmi finansowo radę.
Pieniądze, (nie)stety były dość kluczowym elementem powodzenia akcji, ponieważ do NFZu nie wszedłem wejściem dla służby, a dla wielmożnych państwa, omijając tym samym bezlitośnie kolejkę tych mniej sytuowanych i zapoznały z profesorem czterystazłotychpłatnegotówkąwczymogępomóc.
Trochę jednak oszukuję z tym strachem, bo on nie chciał do końca zniknąć, cały czas wyłaził spod dywanu i zerkał na mnie zza rogu. Udało mu się dopaść mnieskutecznie przed wejściem na salę operacyjną. Złapał mnie za szyję i w pasie, zablokował możliwość ruchu. Nigdy się tak nie bałem. No kurwa. Ja, ubóstwiający przekraczanie cielesnych granic nie mogłem poradzić sobie z myślą o krótkim zabiegu, ponieważ tak nazwano moją procedurę. Zabieg. To nie operacja. To zabieg. Gówno. Mój mózg wiedzial swoje.
Na salę wepchnęła mnie pielęgniarka. Nigdy tak dobrze mi się nie spało. Spanie i proszki przeciwbólowe to najlepsze rzeczy, które spotkały mnie w szpitalu.
Najlepsze były też czereśnie. Całe poszpitalne L4 spędziłem jedząc czereśnie i chodząc na spacery. Zjadłem ich tyle, żeby zajeść wszystkie myśli, które z kolei mogłyby zjeść mnie.
Czereśnie się skończyły i przyszła zima, a wraz z nią radioterapia. Rzygałem codziennie i wielokrotnie przez miesiąc. Do tego nie mogłem pić kawy. Jedynym ukojeniem był sen, jeśli akurat nadszedł. A ten skurywysyn nie jest nikomu posłuszny.
Ciężkie było z kolei czekanie. Na wyniki. Na termin. Na plan. Na termin. Na wyniki. I tak w kółko pętli czasu zaciskającej się na mojej szyji. Ja pierdolę. Ile razy można czekać?
Najgorsza natomiast jest wiadomość, że jestem zdrowy, o ironio. Operacja udana. Leczenie udane. Przerzutów już nie ma. Tylko właśnie nie jestem zdrowy i już nigdy nie będę. Dawne życie nigdy nie wróci i równie dobrze mogoby go nie być. Jest tylko niewyraźnym i rozmazanym wspomnieniem snu błąkającego się w ostatniej sekundzie przed przebudzeniem. Rozprasza je budzik, który jest jakby nastawiony na przypominajkę:
Jest poniedziałek, 7 rano, nie zapominaj, że miałeś raka oraz udanego dnia!
Każdy ból brzucha, głowy, prąd przechodzący przez ciało. To wszystko było dla mnie wezwaniem do ratowania swojego życia, wykorzystania wszystkich dostępnych badań i oddania hektolitrów do analizy. Paranoja, przewrażliwienie i wzmożona ostrożność wymieszne w koktajlu dla wariatów.
Pewnie w dużej mierze właśnie to czekanie i strach przez tym, że myśli doprowadzą mnie na skraj, z którego już nie ma odwrotu, zaprowadziły mnie pod drzwi terapeutki, spod których zamierzałem uciec, ale nie uciekłem. Był też taki moment, jak się okazało – graniczny – kiedy czekalem na swoją kolej w poradni onkologicznej i na sali gdzieś obok jakiś pacjent zasłabł. I nagle było jak w serialu o amerykańskich lekarzach. Pielęgniarki, lekarze, ktoś tam – wszscy z wrzaskiem rzucili się na pomoc. A ja wrzeszczałem w swojej głowie i z zamkniętymi oczami – mnie tu nie ma.
Lubię sobie myśleć, że moje spotkania nie były psychoterapią tylko rozmową z osobą postronną co samo w sobie pewnie też nadaje się na regularną terapię. Regularną, ponieważ moje rozmowy dotyczyły tylko raka i właściwie niczego więcej. Miały mnie ukierunkować na to, że można zachorować, że tak się zdarza, że to jest chujowe i że można się z tym tak czuć. I że idea nadczłowieka bierze tu w łeb. I że to jest ok.
I to jest chyba najtrudniejsze. Zaakceptowanie tego, że zły los zdecydował za mnie. Że sobie nie zasłużyłem i że to nie powinienem być ja. Tylko ta akceptacja nie może być bierna, nie może być bezwarunkowym poddaniem się. To akceptacja zasadzki, ale walka musi trwać. To nie rak ma nas zabić, tylko my jego. Zdusić. Zniszczyć. Zajebać.
Z całych sił.
Bez litości.
Naprzód.