Franciszek Czekierda – HISTORIA JASIA W.

0
176

Na początku lat 60. w naszej wiosce byli dwaj przywódcy chłopaków z podstawówki, znacznie od nich starsi, Jerzyk L. i Jasio W. (W tych czasach częste były przypadki, że do wyższych klas szkół podstawowych uczęszczali szesnasto- i siedemnastolatkowie, co wynikało przeważnie z kilkakrotnego repetowania przez nich klas). Każdy z nich był wodzem w innym zakresie.
Jerzyk, wysoki i mocno zbudowany, miał smykałkę do majsterkowania, na przykład konstruował latawce czy tekturowe koła z łopatkami, które puszczane po ziemi przy sprzyjającym wietrze pokonywały spore odległości z dużą szybkością. Później, kiedy uczęszczał do zasadniczej szkoły zawodowej w Ziębicach, robił kolegom na lekcjach warsztatów piękne noże z prętów poniemieckiego ogrodzenia z rękojeściami z jelenich rogów. Po ukończeniu zawodówki rozpoczął pracę. Jako operator ciężkiego spychacza na tyle kabiny namalował wielkimi białymi literami słowo: SZATAN, które prawdopodobnie było echem jego dawnego przywództwa. Potem się ożenił i żył przykładnie.
Jasio W., niski, krępy, był chłopakiem żyjącym „dziko”, łamiącym schematy przeciętności. Ktoś taki zawsze wzbudza większe zainteresowanie, niż układny grzeczniś. Dlatego jemu pragnę poświęcić kilka słów. Janek (wszyscy zwracali się do niego pieszczotliwie Jasio) mieszkał w przysiółku Skała odległym dwa kilometry od naszego Karszowa. Kiedy ojciec otrzymał w pegeerze pracę jako oborowy, rodzina przeprowadziła się do naszej wioski. Choć Jasio był dość oczytany i inteligentny, nienawidził szkoły i wiążących się z nią rygorów. Nie odrabiał lekcji i nie uczył się zadawanych przedmiotów, skutkiem czego powtarzał drugą i piątą klasę. We wrześniu pojawił się jako „nowy” w piątej klasie, do której uczęszczał mój najstarszy brat, Zdziszek. Od razu wzbudził zainteresowanie kolegów, stając się ich nieformalnym liderem. Do jego luźnej kompanii należeli Henio, Mietek, Bolek, Jaśko, Zdziszek i Leszek, mój starszy brat, młodszy od Zdziszka. Czasem przyłączałem się do nich, ale jako najmłodszy, pierwszoklasista, byłem przeganiany. Pamiętam, jak pewnego deszczowego dnia schowaliśmy się pod szerokim okapem budynku gospodarczego w pobliżu bloku Matysiaków. Jasio opowiadał o bandzie rabusiów napadających na sklepy w małych miejscowościach. Przez długi czas milicja nie mogła ich złapać, kiedy ich namierzyła, doszło do strzelaniny. Opowieść była ekscytująca. Takie właśnie ekstremalne przygody bardzo go interesowały. Kiedy indziej mówił o zasłyszanej prawidłowości, że co dwadzieścia lat wybucha wojna. Właśnie w owym czasie zbliżała się dwudziesta rocznica zakończenia drugiej wojny światowej. Pamiętam, że wówczas ogarnęło mnie przerażenie, że za chwilę może się ona rozpocząć. 
Krótko po przeprowadzce, gdy Jasio zdobył sympatię kolegów, opowiedział o swojej dziewczynie oraz o konkurencie z sąsiedniej Górki, który mu ją odbił. Z tej przyczyny namówił swoich kompanów, żeby poszli dać mu nauczkę. Wśród nich był Zdziszek.
– Jaką nauczkę? – zapytał.
– Obijemy mu gębę – Jasio odrzekł pewnie.
Chłopcy ruszyli z impetem. Po ujściu dwóch, może trzech kilometrów, zaczęli się wahać. Gdy znaleźli się przed Górką, nabrali poważnych wątpliwości co do sensu pobicia nieznajomego. Po burzliwej wymianie zdań rozmyślili się i zawrócili. Zemsta Jasia spaliła na panewce.
Chłopak miał więc przemocowe zapędy, co mogło być spowodowane tym, że w domu był często bity, toteż mógł odczuwać potrzebę odreagowania. Był jednak sprawiedliwym przywódcą. Pewnego razu chłopcy skakali na stercie słomy za pegeerowską świniarnią znajdującą się poza obrębem majątku. W trakcie zabawy Jasio natrafił na coś twardego. Odgarnąwszy słomę znalazł ukryty worek otrębów.
– Śrutę podzielę między nas – zawyrokował.
 – Ale po równo? – ktoś zapytał.
– Co do grama – Jasio odrzekł.
– Jak to zrobisz? – Leszek zaciekawił się. – Nie mamy wagi.
– Zobaczysz – odrzekł pewnym głosem. Następnie obszedł dookoła długi budynek świniarni i przyniósł znalezioną blaszaną miskę.
Z pełnego worka nabierał nią otręby i każdemu wsypywał za pazuchę po równej porcji. Po pierwszej kolejce przystępował do następnej, aż wyczerpał zawartość worka. Chłopcy z wypchanymi koszulami rozeszli się. Leszek pochwalił się zdobyczą w domu.
– Skąd to masz? – mama zainteresowała się.
 – Znaleźliśmy worek za świniarnią. Jasio dał nam wszystkim po równo – stwierdził Leszek.
– Sprawiedliwie. Choć ludzie mówią, że to łobuziak.
– Nieprawda – Leszek zaprotestował.
Po chwili zastanowienia mama zapytała zaniepokojona:
– Powiedz dokładnie, skąd wzięliście worek?
– Spod sterty słomy.
– No tak… Widocznie jakiś oborowy ukrył go, żeby w nocy zabrać do domu – powiedziała.
– Znaczy, że ukradł, a my okradliśmy jego? – Leszek zaniepokoił się.
– To państwo nas okrada. Ludziska muszą sobie jakoś radzić, żeby utrzymać siebie i dobytek.

Jasio uwielbiał wojsko, militaria i inne sprawy z nimi związane. Marzył, aby zostać żołnierzem. W jego domu znajdował się zegar z łodzi podwodnej. Na jego cyferblacie widniały 24 godziny w jednym okręgu. Ojciec, ponoć służący w łodziach podwodnych, przywiózł go z wojska. Jasio podczas zabawy wznosił czasem okrzyki: „Bić bolszewików”, co świadczyło o tym, że ojciec wychowywał go w duchu walki o niepodległość Polski i wojny z Rosją Sowiecką w 1920 roku. Jasio był nieposłusznym dzieckiem, więc często był brutalnie karcony o czym już wspomniałem; bił go ojciec i starszy brat. Może dlatego wolał przebywać poza domem.  

Przede wszystkim był odważny. Niestety chojractwo zaślepiało mu rozsądek. Będąc pasjonatem militariów, szukał niewypałów i resztek powojennego uzbrojenia, które w tym czasie leżały w zaroślach i na nieużytkach. Pewnego czerwcowego dnia 1960 roku Jasio (miał wówczas 14 lat) z młodszymi kolegami, Bolkiem, Mietkiem i Jaśkiem znaleźli niewypał – końcówkę moździerza z lotkami. Wspólnie poszli za wioskę do byłej piaskowni, zwanej przez nas jamą, gdzie znajdowało się sporo różnej wielkości kamieni. Na największym głazie Jasio położył fragment moździerza. Lewą ręką trzymał zardzewiałe lotki, prawą zaś uniósł mały kamień do góry.
– Trzymaj za trzon – polecił Bolkowi. – Ja kamieniem rozbroję ten złom.
Kiedy Mietek i Jaśko zobaczyli, jak koledzy zabierali się do „rozbrajania” pocisku, pośpiesznie oddalili się na odległość trzydziestu-czterdziestu metrów, wdrapując się na szczyt wyrobiska.
Po kilku słabych uderzeniach kamieniem nie było żadnego efektu. Za kolejnym razem, gdy Jasio uderzył z całej siły w zardzewiały niewypał, nastąpił wybuch.

 Pamiętam dobrze tę sobotę. W powietrzu czułem zbliżające się wakacje. Kończyłem pierwszą klasę. Zdziszka nie było w domu, pojechał do szkoły muzycznej na ćwiczenia solfeżowe (uczył się gry na skrzypcach). Przy kuchennym stole odrabiałem lekcje z kaligrafii. Miałem jeszcze do napisania kilka wyrazów, kiedy do domu wpadł Leszek.
– Jasiowi urwało palce – zawołał głośno.
Pobiegliśmy co tchu w kierunku jego domu. Na podwórku stał tłum gapiów obserwujących w milczeniu zapłakanego chłopaka siedzącego na stołku przed miednicą pełną czerwonej wody. Nad nią trzymał wyciągnięte ręce z krwawiącymi dłońmi.
– Moje paluszki, moje paluszki – zawodził dramatycznym głosem.
Ludzie gapili się na cierpiącego chłopca, nie mogąc mu pomóc.
Ktoś pobiegł odszukać sołtysa. Miał on klucz to telefonu, który znajdował się w czerwonej skrzynce na słupie pośrodku wsi. Wezwano pogotowie ratunkowe, które przyjechało po długim oczekiwaniu. Pielęgniarka obandażowała mu ręce i karetka zabrała go do Strzelina. Jego marzenia, by zostać żołnierzem już nigdy nie miały się spełnić.
Bolek został poraniony odłamkami w pierś i twarz, był zagrożony śmiercią. Z pogotowia ratunkowego przewieziono go helikopterem do Wrocławia. Mietka odłamek ugodził w czoło. Ojciec zawiózł go na rowerze na pogotowie. Na szczęście rana okazała się niegroźna. Po wyjęciu ze skóry odłamka i opatrzeniu, odesłano go do domu. Natomiast Bolek w jednym oku stracił częściowo wzrok, a po usunięciu odłamków z ciała okazało się, że rany nie były aż tak groźne. Po hospitalizacji wyzdrowiał i wrócił do domu.
Jasio długo przebywał w szpitalu. Stracił cztery palce i połowę paliczka kciuka u lewej ręki. Prawą dłoń miał poranioną, palce trochę zniekształcone, ale wszystkie całe i sprawne. Kierowniczka szkoły, pani Helena Rymarz, wystarała się dla niego o rentę, za co rodzina była jej bardzo wdzięczna. Nawiasem mówiąc była to znakomita nauczycielka i kierowniczka.
Po przyjeździe ze szpitala Jasio pojawił się któregoś popołudnia na pegeerowskiej łące za morwami. Siedząc na siodełku maszyny rolniczej, otoczony przez kolegów, pokazywał zabliźnione rany. Sprawiał wrażenie zadowolonego, czuł się chyba bohaterem. Opowiadał w szczegółach o wypadku, przy okazji wyjmował sobie z ud milimetrowe odłamki i drobiny prochu, których miał sporo. Później Leszek opowiadał mi, że robił to samo podczas lekcji. (Swoją drogą nasuwa się retoryczne pytanie: dlaczego medycy po operacji dłoni nie dojrzeli w jego ciele drobnych odłamków? Można się jedynie domyślić, że nie zajmowali się obdukcją całego ciała pacjenta).
Ukończywszy szkołę podstawową, Jasio dostał się do Technikum Łączności we Wrocławiu. Potrafił się zmobilizować, żeby zdać egzamin wstępny. Jednak w szkole nie chciało mu się uczyć. Nie zdał do drugiej klasy. Otrzymał świadectwo, którym chwalił się kolegom; ze wszystkich przedmiotów miał stopnie niedostateczne. Świadectwa nie pokazał rodzicom. Oni zaś nie domagali się zobaczenia go, co świadczyło o ich kiepskim nadzorze nad synem. Po wakacjach cały następny rok szkolny jeździł pociągiem do Wrocławia rzekomo uczęszczając do drugiej klasy. Jeździł na gapę, bo nie miał pieniędzy ani aktualnej legitymacji szkolnej. Podczas kontroli biletów wymykał się konduktorom, będąc zaś niskiego wzrostu potrafił schować się w najmniejszych zakamarkach wagonu, na przykład na górnej półce na bagaże. We Wrocławiu codziennie chodził na seanse filmowe, aby zagospodarować dni bez uczęszczania do szkoły. Kiedy kino go znudziło, postanowił z kilkoma kolegami wyjechać nielegalnie do Czechosłowacji. Jednak czeska straż graniczna złapała ich i przekazała polskim służbom. Po sprawdzeniu legitymacji Jasia okazało się, że samowolnie przedłużył jej ważność i sfałszował nazwisko wyskrobując żyletką jedną literę, wpisując w jej miejsce inną. Odesłano go do domu. Nie pamiętam, czy wyciągnięto wobec uciekinierów jakieś konsekwencje.
Od tego czasu upłynęło kilka lat. Moi bracia i ja ukończyliśmy szkoły i pracowaliśmy poza rodzinną miejscowością. Odwiedzając rodziców spotykaliśmy czasem Jasia. Był już uzależniony od napojów procentowych. Zamieszkał wspólnie z dziewczyną. Miewał okresy abstynencji, wtedy zdawało się, że wychodzi na prostą. Nasz proboszcz, ksiądz Dyzio, lubiany, równy gość, namawiał ich do sformalizowania związku. Nic z tego nie wyszło. Później z każdym rokiem stan Jasia ulegał pogorszeniu. Nabawił się padaczki alkoholowej. Na skutek ataku choroby upadł kiedyś na rozgrzaną blachę pieca kuchennego, doznając poważnych poparzeń. Po długim pobycie w szpitalu, wyzdrowiał. Po pewnym czasie znowu zaczął pić, a gdy kończyły mu się pieniądze z miesięcznej renty, żebrał. Pewnego dnia Leszek spotkał go żebrzącego w Strzelinie; zrazu go nie poznał. Dopiero, kiedy Jasio odezwał się, poznał go po głosie. Był przerażony jego wyglądem. Później ktoś załatwił mu ośrodek odwykowy, gdzie przebywał krótko. Zmarł nie dożywszy sześćdziesięciu lat.
Jego dramatyczna historia obrazuje, niejako w kropli wody, „zabawy” powojennej młodzieży mieszkającej na pofrontowych terenach, gdzie przez długie lata zalegały niewypały. Truizmem jest stwierdzenie, że każde pokolenie żyje w specyficznych dla swego czasu warunkach, ma charakterystyczne dla siebie przeżycia, tematy rozmów, zabawy, zabawki, gadżety… I traumy. Jakże często tragiczne były przypadki generacji powojennej, której nie sposób porównać do pokoleń następnych.
Bez nudnej dydaktyki należy powiedzieć, jak ważna jest w takich kwestiach edukacja. Gdyby w mojej szkole odbywały się pogadanki dotyczące bezpieczeństwa w sprawie powojennych niewypałów, być może nie doszłoby do tej tragedii. W Polsce po 1945 roku podobnych przypadków z udziałem dzieci i młodzieży była ogromna ilość. Jak podaje Tomasz Leszkowicz w opracowaniu Zardzewiała śmierć. Rozminowanie ziem polskich po II wojnie światowej (histmag.org, 2019) od niewybuchów zginęło w kolejnych dziesięcioleciach około 5 tysięcy cywilów (wśród nich wiele bawiących się znaleziskami chłopców), a kolejnych 9 tysięcy osób odniosło rany. Wśród tych ostatnich był Jasio W. oraz jego koledzy.

Opisane zdarzenie i wynikające z niego skutki mogą stanowić drobny przyczynek do wzmożonej uważności u wszystkich, którzy po zakończonej wojnie w Ukrainie będą odpowiedzialni za wychowanie dzieci i młodzieży. Oczekiwany, szczęśliwy czas pokoju niewątpliwie będzie naszpikowany niebezpieczeństwami dla mieszkańców przebywających w miejscach po walkach i bombardowaniach, gdzie leżą ukryte (i będą jeszcze długo zalegały) miny, niewypały i niewybuchy. Na niebezpieczeństwa niekontrolowanych eksplozji będą szczególnie narażeni cywile i małoletni. Życzę im, aby nigdy nie doświadczyły losu Jasia, mojego starszego kolegi, a tym bardziej losu tych, którzy stracili życie.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko