Adam Decowski – Miniatury prozą

0
105
Ryszard Tomczyk "Fala", 2015, olej, 90 x 120


PROPOZYCJA

Jest połowa grudnia, sroga zima i pierwsze dni stanu wojennego. Nastrój daleki od optymizmu, wszyscy przygnębieni, bo nikt nie wie, jak dalej potoczy się historia naszego kraju. Na moim biurku odzywa się telefon. Szybko podniosłem słuchawkę i przedstawiłem się.
– Mówi porucznik Lubasiński – usłyszałem i dreszcz przemknął przez moje ciało. – Proszę przyjść do sali konferencyjnej. Chcę z panem porozmawiać.
Wiedziałem, że jest to „opiekun polityczny” załogi naszego zakłady pracy ze Służby Bezpieczeństwa. Kilka razy spotykałem go na korytarzu biurowca, a także widziałem, jak obserwował nasze zachowanie podczas obowiązkowych pochodów pierwszomajowych.
Pewnie zamierza przekazać ostrzeżenia, by zachować spokój w obecnej sytuacji politycznej – pomyślałem zbliżając się już do drzwi – bo kierując pracą kilkunastoosobowej załogi miałem, jak wiadomo, na nią wpływ.
– Proszę usiąść – wskazał mi miejsce i chwilę w milczeniu obserwował mnie, jakby chciał dociec, jakie myśli teraz wirują w mojej głowie.
Ja chcąc ukryć zdenerwowanie spuściłem wzrok i zauważyłem na stole swoją teczkę akt osobowych. Aha – przeszło mi przez myśl – to już zapoznał się z dokumentami o mnie, jako pracowniku . Po chwili porucznik dużo mówił o konieczności wprowadzenia stanu wojennego, by „stłumić ekstremalne działania wrogich sił politycznych” i pytał o nastroje wśród załogi, przestrzegając przed ewentualnymi protestami.
– Jest pan wzorowym pracownikiem – stwierdził biorąc do ręki teczkę moich akt. – Nie otrzymał pan nawet upomnienia, więc awans pana do rangi dozoru średniego nie jest przypadkowy.
Jeszcze chwilę wychwalał mnie i mówił, jaką to dobrą usłyszał o mnie opinię, a ja biłem się z myślami, do czego zmierza, bo nie po to chyba mnie tu wezwał. Po krótkim milczeniu spytał:
– Czy nie chciałby pan z nami współpracować? Gdyby się coś wśród załogi zakładu działo niepokojącego, każdy taki sygnał będzie dla nas bardzo ważny.
Zamilkł i nie doczekawszy się odpowiedzi wyczytał ją chyba z mojej twarzy, więc ciągnął dalej.
– W celu przekazania informacji nie będziemy się już tutaj w zakładzie spotykać, tylko  w kawiarni, parku, czy na spacerze nad Wisłokiem. Nikt się o tym nie dowie – dodał chcąc rozwiać moje wątpliwości.
Nie dam się złapać na ten haczyk – pomyślałem – odpowiadając zdecydowanie:
– Nie zgadzam się. Mam odpowiedzialne stanowisko i nie zamierzam zajmować się innymi sprawami poza pracą zawodową.
Oficer nie ustępował i zachęcał dalej.
– Po podpisaniu zgody na współpracę będzie pan awansował. Już ja się o to postaram – dorzucił podsuwając kartkę papieru i długopis.
Znowu zapadła cisza. Porucznik chyba już wyczerpał zachęcające argumenty, a w oczach jego wyraźnie malowała się rezygnacja i zdenerwowanie.
– Zdecydowanie odmawiam – powtórzyłem wstając z krzesła i odsuwając czystą kartkę.
– To do widzenia – wrzasnął oficer, jakby miał ciągle jeszcze nadzieję na spotkanie. Będzie pan jeszcze tego żałował.
Nie opowiedziałem, szybko zamykając za sobą drzwi.


PAMIĘĆ

W grudniowy, wigilijny dzień słońce z trudnością przebijało się przez chmury. Na gałęziach ogołoconych drzew siadały nieliczne ptaki, a śnieg pokrył opadłe liście. Mieszkaliśmy wtedy w Miasteczku przy wąskiej uliczce, na tzw. Chałupkach. Nazwa ta wzięła się chyba stąd, że było tam wiele starych, drewnianych domów, nawet krytych jeszcze strzechą.
 Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na powrót taty z pracy, by razem przystroić choinkę. Zdarzało się, że mama zostawiała nas samych w domu – czwórkę kilkuletnich dzieciaków – gdy musiała udać się do sklepu na zakupy. Przestrzegała nas, abyśmy byli grzeczni, nie otwierali drzwiczek od kaflowego pieca, ani nikomu drzwi wejściowych. Wychodząc przypomniała mi o moich imieninach :
– Zobaczymy, czy dostaniesz dzisiaj prezent od Stuligłowy.
Była to starsza kobieta, samotna, mieszkająca naprzeciwko nas. Rzadko wychodziła z domu, a jej niejednokrotnie dziwne zachowanie budziło u dzieci lęk. Zawsze jednak pamiętała o moich imieninach. Szybko pobiegłem do okna i obserwowałem jej dom oraz znajdujący się zaraz za ogrodzeniem sad.
– Chyba dzisiaj zapomniała – powiedziałem kierując chwilowo wzrok na siostrę, najstarszą z naszego rodzeństwa i nadal patrzyłem z przyklejonym do szyby nosem.
– Ona nigdy nie zapominała. Może nawet byłoby lepiej, gdyby przyszła, gdy mama wróci – pocieszała mnie Teresa.
W tym momencie kobieta pojawiła się przed drzwiami swojego domu. Była chora psychicznie. Co pewien czas następował nawrót objawów choroby i żyła ona wtedy w swoim świecie, niezrozumiałym dla otoczenia. Kilka razy przeżegnała się. Była bosa i odziana w długą koszulę nocną, z powieszonym na ramieniu sierpem, którego kiedyś używano przy żniwach. Coś mamrotała pod nosem i z uniesionymi do góry dłońmi zaczęła tańczyć wśród drzew w sadzie. Jej długie, siwe rozpuszczone włosy wirowały wokół szyi. Później obejmowała po kolei drzewa, jakby tańcząc z urojonymi w jej głowie partnerami, po czym udała się z powrotem do domu.
Jednak po chwili wyszła. W ręku trzymała papierową torebkę i powolnym krokiem kierowała się w stronę naszego obejścia.
– Idzie! Idzie! – krzyknąłem, a rodzeństwo podbiegając do okna, również zaczęło ukradkiem obserwować zbliżającą się kobietę.
 Wargi jej były powleczone białym nalotem, a z kącików ust sączyła się piana. Gdy była już blisko wszyscy odskoczyliśmy od okna i siedząc cicho udawaliśmy, że w domu nikogo nie ma …
Odetchnęliśmy dopiero wtedy, gdy skrzypnęły drzwi i dotarł do nas głos mamy:
– Masz prezent od Stuligłowy. Był zawieszony, jak zwykle, na klamce.
Otworzyłem papierową torebkę i ucieszyłem się. Było w niej kilka jabłek, orzechów i cukierków.


 IMIENINY DZIADKA

Bardzo w dzieciństwie lubiłem uroczystości rodzinne, zwłaszcza   imieniny którejś z ciotek, czy wujków lub dziadków. Spotykali się wtedy wszyscy członkowie rodzin zamieszkałych w Miasteczku, wraz z dziećmi. Były to jedne z nielicznych rozrywek jakie nas czekały i pozwalały nacieszyć się słodyczami. Szczególnie uroczyście obchodzone były imieniny najstarszego z rodu, czyli dziadka Franciszka. Był niskiego wzrostu, lekko przygarbiony, zawsze z małymi wąsami. Najstarsi z wnuków musieli wcześniej nauczyć się na pamięć okolicznościowego wiersza.
Do stojącego na środku pokoju solenizanta, ubranego w kamizelkę, ze zwisającym łańcuszkiem od kieszonkowego zegarka, podchodziliśmy kolejno i ukłoniwszy się recytowaliśmy głośno przygotowany wierszyk, po czym następowały pochwały, a nawet oklaski. Nikt nie chciał się pomylić, lub czegoś zapomnieć, by nie zaznać wstydu, ale wtedy z opresji wybawiali nas rodzice, pełniąc rolę suflerów. Po recytacjach dziadek jak zwykle poprosił:
– A teraz zaśpiewajcie mi moją ulubioną piosenkę.
Stawaliśmy w odpowiednim szyku i zaczynaliśmy śpiewać, bo wiedzieliśmy, że jest to zawsze ta sama piosenka „Samotny leśny kwiat”, której słowa pamiętam do dzisiaj:

Samotny leśny kwiat
zapłakał cicho z tęsknoty
i płakał długo tak
i płakał, bo był samotny

W swym sercu smutek miał
miłości kroplę chciał,
lecz w lesie nikt go nie widział
gdzie leśny kwiatek stał.

  Potem dorośli siadali przy stole do poczęstunku. Wszyscy nie mogliśmy się przy nim zmieścić, więc dzieci przebywały w kuchni, lub biorąc do ręki smakołyki wybiegały na podwórko. Tylko dziadek, choć miał swoje krzesło przy stole mało z niego korzystał, bo swoim zwyczajem, wolał stać, lub chodzić po pokoju. Myślę, że wynikało to stąd, że będąc szewcem dużo siedział na zydlu. Trzymał też ciągle  w ustach grubego papierosa, które sam skręcał, lecz najbardziej lubił kubańskie cygara, a te szybko mu gasły. Wtedy zwracał się do mnie żartobliwie:
– Adaś, albo świć, albo gaś.
Czułem się wtedy wyróżniony, że daną mi zapalniczką mogłem wzniecić ogień.


ROZMOWA Z MATKĄ.

Wróciłem wcześniej ze szkoły. Byłem wtedy uczniem siódmej klasy. Od razu zacząłem czytać książkę i tak byłem zafascynowany bohaterem tej powieści, że nawet nie  odpowiedziałem na pytanie mamy: Jak tam w szkole? Podając mi talerz z zupą, zachęcała do jedzenia i widząc, że zamknąłem książkę pytała dalej:
– Czy ty myślałeś już o tym, co chciałbyś robić w życiu.  Przecież kończysz niebawem podstawówkę i trzeba myśleć o przyszłym zawodzie.
Odłożyłem na chwilę łyżkę, rozmyślając jak odpowiedzieć na to pytanie. Bo czy młodzieniec ma już na pewno sprecyzowany pogląd na dalsze lata życia? Wahałem się chwilę zwlekając z odpowiedzią, w obawie, jak mama na to zareaguje…
– Mamo, omawiamy teraz w szkole książkę „Martin Eden” Jacka Londona. Ja chciałbym tak pisać, jak Martin. Pisać wiersze, a może i książki.
Już wtedy interesowałem się nie tylko poezją klasyczną, ale i współczesnych poetów.
– Dziecko, o czym ty marzysz… Przecież jesteś bardzo chorowity. Ja miałam obawy, czy ty przeżyjesz, więc powierzyłam cię opiece Matki Bożej z Lourdes – oznajmiła drżącym głosem, wskazując na figurkę stojącą na szafie.
To prawda, że dużo chorowałem. Nawet w drugiej klasie, na zalecenie lekarza musiałem przerwać na długo naukę, a później rok powtórzyć.
Figurka należała do siostry Teresy, którą otrzymała ją od ojca chrzestnego. Mając w pamięci słowa mamy, od tej pory zawsze z wdzięcznością stawiałem przy niej w małych flakonikach jakieś kwiaty: fiołki, stokrotki, czy kwitnące gałązki jaśminu,  krzewu rosnącego nieopodal domu. Kiedyś przypadkowo potrącona spadła na podłogę, ale ocalała, tylko od tej pory figurka była bez utrąconych złożonych rąk Matki Bożej.
Gdy Teresa opuściła dom rodzinny figurka powędrowała z nią, a ja o tym zapomniałem. Dopiero gdy odwiedziłem rodzinę siostry w Niemczech, zobaczyłem, że stoi ona na honorowym miejscu.


SEN

Długo nie mógł zasnąć. Obserwował księżyc w pełni, który jakby zawisł na gałęzi drzewa rosnącego tuż za oknem. Jego myśli kłębiły się wokół Małgorzaty, poznanej swego czasu na Facebooku, która ciągle była dla niego zagadką. Nigdy jeszcze nie spotkali się, choć   odległość dzieląca ich miasta nie była aż tak duża, by było to niemożliwe. Oboje pragnęli tego spotkania, ale ciągle jakieś trudności stawały na przeszkodzie, Jednak dużo czasu spędzali ze sobą na tym portalu prowadząc długie, codzienne rozmowy pełne czułości, co dawało im przekonanie, że są w związku.
Gdy zmorzył go wreszcie sen nagle Małgorzata pojawiła się obok niego. Był tym bardzo zaskoczony i poczuł się szczęśliwy, bo ujrzał jej twarz po raz pierwszy.                              
 – Jak dobrze, że jesteś, Perełko – zwrócił się do niej jak zwykle ciepło.  
Spojrzał na nią z niedowierzaniem, a ona jakby chcąc go w tym utwierdzić obdarzyła go czułym pocałunkiem. Była naga. Gdy ją przytulił, poczuł cudowny zapach jej ciała, a jego żar w momencie zaczął rozpalać jego zmysły. Całował przymknięte jej powieki, a gdy otwierała oczy, jej źrenice przypominały pogodne niebo. Muskając wargami jędrne piersi czuł, jak drży całe jej ciało, co wywoływało u niego jeszcze większe pożądanie. Ciała ich były chwilami tak splecione, jak warkocz pięknych i długich włosów kobiety. Delikatne dłonie Magdaleny nie szczędziły mu pieszczot, co doprowadzało go do niesamowitej rozkoszy. Zachłannie obdarzali pocałunkami każdy skrawek ciał, jakby miało to być ich ostatnie spotkanie, jak gdyby jutra miało nie być. Gdy jego dłoń zmierzyła ku jej udom, wiedział, że jest już gotowa na całkowitą bliskość. Ale ona wtedy nagle usiadła i wyszeptała:
– Mnie nie ma i nigdy nie było. Nas nie ma i nie było. Między nami nic się nie wydarzyło, bo nas nigdy nie było. Ja jestem tylko fałszywym kontem na Facebooku i wytworem twojej wyobraźni.
Nagle zniknęła. Otworzył oczy i wracając do rzeczywistości zauważył, że księżyc za oknem powędrował po niebie gdzieś dalej.
– Szkoda, że ten sen trwał tak krótko – pomyślał z żalem, a ukochana Perełka, stała się dla niego jeszcze większą tajemnicą.


WYBUCH

W powojennych latach, gdy rany wojny nie zdołały się jeszcze zabliźnić, ziemia kryła wiele niewybuchów i niewypałów, a także innych niebezpiecznych militariów. Jako młodzi chłopcy, którzy wojnę znali tylko z filmów lubiliśmy te militaria odnajdywać i potajemnie gromadzić. Chodziliśmy po świeżo zoranych polach, gdzie ziemia na odwróconych pługiem skibach odkrywała swoje tajemnice. Ja też zgromadziłem trochę kompletnej, zardzewiałej amunicji, jak i samych łusek, lub czopków. Bardzo byłem ciekawy, co też znajduje się w takim pocisku, że leci na taka dużą odległość.
Siedząc  na drewnianych schodach przed wejściem do domu, rozmyślałem, jak dostać się do środka takiego pocisku. Wziąłem więc nabój typu dum-dum, bardzo niebezpieczny, który gdy dotrze do celu powoduje rozległe obrażenia i zacząłem go klepać młotkiem. Po chwili powietrze rozdarł straszny huk, jakby strzelił piorun podczas burzy, a ja zaniemówiłem, będąc w niemałym szoku. Cały się trząsłem.  Z kuchni wybiegła przerażona mama z krzykiem:
– Matko Boska! Co się stało? No mów coś!
A ja nie byłem w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa. Mama oglądała mnie, czy nie mam jakichś obrażeń ciała i upewniwszy się, że wszystko jest w porządku wytarła przepaską na moich policzkach łzy.
Nasze podwórko graniczyło z Posterunkiem Milicji Obywatelskiej, więc odgłos wybuchu wzbudził tam natychmiastowy niepokój. Szybko przybiegł do mnie zdyszany milicjant. Nie zdążył nawet założyć służbowej czapki, ani opinającego mundur, szerokiego pasa.
– Co tu się dzieje!- wrzasnął gromkim głosem, patrząc mi w twarz i na przemian do mojego pudełka.
Wystraszony nie odpowiadałem, więc widząc młotek domyślił się tego, jak doszło do wybuchu. Przeglądnął jeszcze dokładnie to, co posiadam, by nie pozostało jeszcze coś niebezpiecznego.
– Tym możesz już się bawić. Tylko więcej nie zbieraj takich militariów – rzekł milicjant odchodząc.
Skruszony przytaknąłem i postanowiłem to wszystko wyrzucić i więcej ich już nie gromadzić.


FESTYN

W lecie bardzo często w niedzielę odbywały się w parku festyny.  Nieopodal stojące ruiny pałacu rodziny Czartoryskich już dawno zapomniały o czasach swojej świetności. Tam kiedyś bale odbywały się w pięknych salach, które zostały całkowicie zdewastowane, nie przez działania wojenne, ale przez ludzi. Pałac teraz dla straży pożarnej był dobrym obiektem do ćwiczeń gaśniczych, gdyż można go było do woli polewać wodą, a dorastający chłopcy w jego ruinach chętnie bawili się w wojnę.
W godzinach popołudniowych Miasteczko wyludniało się, bo mieszkańcy odświętnie ubrani, całymi rodzinami udawali się do parku, niekoniecznie aby potańczyć, ale i by popatrzeć na innych bawiących się, a także by porozmawiać ze znajomymi. Do tańców służyła ogrodzona, drewniana podłoga, ze specjalnym podwyższeniem dla zespołu muzycznego. Zawsze – jak głosił plakat – bufet był dobrze zaopatrzony, bowiem nie brakowało mocnych alkoholi,  piwa z beczki oraz słodyczy.
Bywało, że dochód z takiego festynu był przeznaczony na jakiś społeczny cel. Wtedy poprzez wykupienie losu można było wygrać jakieś przedmioty, które wcześniej jako tzw. fanty zbierali organizatorzy wśród mieszkańców. Jeśli zabrakło miejsca przy stołach ludzie siadali na kocach lub trawie.
Niedaleko mnie stała samotnie dziewczyna, która nie była mieszkanką Miasteczka i
domyślałem się, że spędzała tu wakacje u rodziny . Jej niska, szczupła sylwetka od razu przyciągała mój wzrok, więc nasze spojrzenia kilkakrotnie spotykały się. Bardzo chciałem poprosić ją do tańca, ale moja wrodzona nieśmiałość całkowicie mnie paraliżowała. Gdy orkiestra zaczęła grać i zapowiedziała „białe tango”, ona podeszła do mnie.
– Zatańczymy?
Byłem tak zaskoczony, że nie odpowiedziałem, ale wziąłem ją za rękę i poprowadziłem do tańca. Gdy muzyka ucichła podziękowałem jej i odprowadziłem na miejsce. Czekała na nią starsza kobieta.
– Muszę już wracać domu z babcią – powiedziała z żalem, bo miała ochotę na dalsze tańce.
– Spotkajmy się jutro na plaży nad Sanem – odparłem, na co ona kiwnęła głową.
Zazwyczaj zabawy przebiegały spokojnie, ale czasem bardziej krewcy mężczyźni, pobudzeni alkoholem, swoich racji dochodzili za pomocą pięści. I nikt się im w to nie wtrącał, bo załatwiali swoje spory po męsku, a nie w sądzie.
A chłopcy, którzy jeszcze nie interesowali się dziewczynami i tańcami zbierali porzucone butelki, by nazajutrz zanieść je do punktu skupu i zarobić kilka złotych. Przed północą festyn dobiegał końca, a pozostawały jeszcze przytulające się w ciemnościach pary.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko