Agnieszka Czachor – Recenzja „Maszyny metafizycznej” Zdzisława Antolskiego

0
52

„Maszyna metafizyczna” Zdzisława Antolskiego to zbiór obrazków publicystycznych opisujących zarówno czasy dzieciństwa autora, jak i głęboki PRL za rządów Gierka czy rewolucję Solidarności. Tego typu opowieści mają wspólną nutę, którą można odnaleźć w wielu innych tematycznie zbliżonych tekstach. Jest nią codzienna szarość, jakby wiecznie trwała deszczowa jesień. Mimo że ludzie, bohaterzy, pragną coś zdobyć, w jakiś sposób zmienić swoje życie, coś osiągnąć, to w efekcie ręce im opadają z bezsilności. Myślę, że bezsilność jest najtrudniejsza do zniesienia. Bezsilność niespowodowana lenistwem czy brakiem działania, a ustrojem, który wielu obtrącał dłonie.

Zdzisław Antolski to kielecki poeta i prozaik urodzony w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku. Poeta utytułowany wieloma nagrodami i znany w środowiskach literackich w całej Polsce. „Twórczość Antolskiego zatem prezentuje tematykę wielką, ważną, zasadniczą. Problemy historyczne, społeczne, filozoficznie zgłębione – najważniejsze dla naszych czasów” –  pisze Zofia Korzeńska w biografii Zdzisława Antolskiego „Walka anioła z demonem”. Krytycy doceniają u tego twórcy autentyzm. On nie kryje się za jakąś zasłoną, tylko opowiada szczerze i z sercem. Niczego nie wybiela, woli wieś od blichtru i wolał ją na długo, nim zaczęło to być modne. Kocha miejsce, w którym żyje, w którym wyrósł, ale nie idealizuje go. Zło pokazuje jako zło, dobro jako dobro. Uczciwość w literaturze jest bardzo ważna i jest cechą charakterystyczną największych pisarzy.

Dla mnie utwory zgromadzone w „Maszynie metafizycznej” są prozą pamięci. Prozą tworzącą w pewnym sensie nasze korzenie. Tytułowa „maszyna metafizyczna” to marzenie jednego z bohaterów, któremu nie udaje się go spełnić. Ale to było normalne w PRL-u, tamten czas był śmietnikiem wypełnionym marzeniami, które więdły i schły, aż zostawały zapomniane. Sławek – bohater „Maszyny metafizycznej” pisał wiersze, ale ważniejsze dla niego było konstruowanie wspomnianej maszyny. To ona miała być dziełem jego życia. Urządzenie planował zbudować z elektrycznych organów połączonych z maszynami do pisania i do liczenia oraz z projektorem filmowym. Nie wyobrażam sobie fizycznie tej maszyny. Jednak dla mnie ten tekst jest metaforą pragnień, które nie zostały spełnione, zrealizowane, co zawsze jest bardzo smutne i przykre. PRL-owski tumiwisizm wyziera z każdego słowa, ale ponad nim jest osobista walka jednostki, która próbuje żyć normalnie w niesprzyjającym środowisku i wierzy w to, że jest w stanie doprowadzić swój projekt do końca. Chociaż nikogo on nie interesuje,pracuje nad nim – mimo niepowodzeń i braku funduszy. Sławek jest chory, musi zażywać leki, dlatego też jego marzenie nie jest brane na poważnie. Ot, urojenia chorego umysłu.

Bohaterzy tych opowiadań są różni. Przeplatają się między sobą solidarnościowcy, ubecy, miłośnicy książek, donosiciele i osoby „bez właściwości”. Jest dziewczyna, która planuje żyć jak prostytutka, a później ginie w młodym wieku. Są sztubackie myśli i przekomarzania, ale też sarkastyczne czy ironiczne sformułowania albo puszczanie oka do czytelnika. Większość fabuł rozgrywa się w środowisku intelektualistów. Są zebrania pisarzy i poetów, jest wódka i zakąska, są dyskusje i piedestały. Są ludzie wciągani w szeregi służb bezpieczeństwa i ci, którym przykro, że im takowej nie zaproponowano, bo mogliby odmówić. Bo chcieli podnieść wysoko głowę i odmówić. Tylko czyby zdołali? O możliwości takiej odmowy opowiada się z przekąsem, z kpiną. Jest także mowa o władzy nad drugim człowiekiem. Władzy pracowników UB, którzy siedzieli na zebraniach, przychodzili do Domów Kultury i na spotkania pisarzy przy wódce. A później pisali raporty. „O tobie też piszę, że jesteś praworządnym, lojalnym obywatelem PRL-u. Nic się nie martw, nie będziesz miał przykrości. Może nawet jakiś order od władz dostaniesz w nagrodę za lojalność, którą ja ci załatwiłem” –mówi w opowiadaniu „Jak nie zostałem agentem” kolega Paweł, który się nie krył z tym, że donosił. Wiadomo było, do kogo się przymilać, komu postawić kawę, dać w prezencie wódkę czy czekoladę. Ale wszystko zepsuł „okrągły stół”.

Jest też „pal przypadku wbity w plecy”, jak jeden z młodych poetów określił ojczyznę. Rzecz jasna podniosły się protesty, że tak nie można o ojczyźnie, przywoływano nazwiska generałów i dowódców, partyzantów, a nawet mieszkańców wsi, którzy zostali rozstrzelani za pomoc partyzantom. Jednak młody poeta nie pochyla głowy przed tymi frazesami. On krzyczy, że chce wyjechać, zapomnieć, żyć inaczej. Dla niego ojczyzna jest udręczeniem.

Teksty zgromadzone w „Maszynie metafizycznej” w dużej części opowiadają o końcówce lat siedemdziesiątych. Ten czas był czasem młodości Autora i równocześnie poszukiwaniem samego siebie. Czas, który charakteryzował się ogólnym pesymizmem społecznym, brakiem nadziei i poczuciem bezdomności wewnętrznej, jak to trafnie ujęła Zofia Korzeńska. Tę bezdomność czuje się w „Maszynie”. Nawet jeśli teksty są chwilami kpiące i pisane z przymrużeniem oka, to w głębszych warstwach wyczuwamy ciężar egzystencjalny, który przygniatał wtedy młodych ludzi. Mimo że młodemu zwykle chce się śmiać i obracać wszystko w żart, to nie sposób uwierzyć, że ten młody nie zdawał sobie sprawy z trudności, jakie niesie ze sobą życie, i to życie w komunizmie. Młody człowiek pragnie zmiany, życia na innej stopie niż jego rodzice. Chce więcej, pragnie świata. Tymczasem drzwi do tego świata z hukiem bywały zatrzaskiwane przed jego twarzą. Trudno się zatem dziwić pesymizmowi i poczuciu bezsensu. Józek, autor sformułowania o „palu przypadku” w końcu popełnia samobójstwo – a zdawać by się mogło, że osiągnął jakiś sukces. Jednak sukces nie sprawia, że człowiek czuje się szczęśliwy. A może chodzi o coś innego? O to, że jeśli dla tegoż sukcesu wyrzekamy się swoich wartości, to mimo zawodowego powodzenia wewnątrz siebie cierpimy i w końcu to cierpienie nas zabija. Bo nie wystarczy ubrać lepszy garnitur, przeprowadzić się do Warszawy, wstąpić do partii czy choćby do Związku Literatów Polskich, aby zrobiło się człowiekowi lżej na sercu.

Niby jest tutaj fikcja, ale czytelnik odnosi wrażenie, że zdarzenia nie są zmyślone. Bynajmniej nie wszystkie. Być może są inne imiona czy nazwiska, nazwy kawiarni albo ulic, ale same sytuacje musiały się zdarzyć.

Należy też pamiętać, że rówieśnicy autora i mieszkańcy kielecczyzny odbierają te teksty inaczej niż ja, bo urodziłam się pod koniec lat siedemdziesiątych, pochodzę z zupełnie innej części Polski, a codzienność komunistyczną znam głównie z opowieści. Oczywiście pamiętam jeszcze kartki na artykuły spożywcze; i słone masło, którego spora ilość przypadała na przedszkolaka i z którego masa do tortu wychodziła ohydna. Jednak byłam za mała, aby zrozumieć, z czym ówcześni ludzie musieli się mierzyć. Choć smutni panowie w prochowcach do naszych drzwi pukali wielokrotnie, a my z siostrą bałyśmy się ich jak diabła, to dziecięcym umysłem nie obejmowałyśmy tego, co ze sobą te wizyty niosły. Bałyśmy się tych ludzi, bo czułyśmy, że jest w nich coś przerażającego, ale gdyby nas ktoś zapytał, co to jest, to nie umiałybyśmy powiedzieć. Nie znałyśmy odpowiednich słów.

Wspominanie o ludziach takich jak Benek zwyczajnie człowiekiem wstrząsa. Zajmował się ochroną starych kościołów i mieszkał na strychu, gdzie miał czajnik, szklanki oraz wieszak, na którym wisiały jego garderoba i legowisko. Obraz takich ludzi w Polsce powojennej, a także późniejszej, jest dość częsty, dlatego mu wierzymy. Bywało, że człowiek „znikąd” przytulał się do jakiegoś miejsca. On nie mówił, ale też nikt nie pytał, jaki ciężar niesie na swoich ramionach. Pracował, za co dostawał jedzenie i dach nad głową.

W przypadku Benka powodem jego pewnego rodzaju bezdomności był dramat utraty dziecka, który doprowadził do rozpadu jego małżeństwa. Taka strata potrafi człowieka zabić duchowo. Benek kochał książki i tylko je zabrał ze wspólnego mieszkania, ale złożył je w piwnicy, gdzie grasowały szczury. „Moje życie jest tak popękane jak stary obraz” – powiedział pewnego dnia do narratora.

Sporo jest takich Benków w historii komunizmu, sporo nagłych śmierci, których dokonywały ciężarówki widma, bo znikały z miejsca wypadków. Kruchość życia i spacerowanie na krawędzi urwiska jest w pewnym sensie wspólnym mianownikiem tekstów zawartych w „Maszynie metafizycznej”. Wódka, bo nie sposób było inaczej, pragnienie innego życia bez możliwości realizacji tegoż pragnienia, próby zaczerpnięcia świeżego powietrza uniemożliwiane przez kolejne widma tym razem będące dłońmi upychającymi ludzi niczym ogórki w słoikach, do kiszenia.

Narrator jest pierwszoosobowy. Opowiada o ludziach, którzy mieli wspomnienia, pamiętali walki przeciwko Niemcom, ale nie wolno im było mówić o nich głośno. Ludzie złożeni w czworo, niczym ubrania, zakneblowani przez władzę. Nie mogący ani ręką, ani nogą ruszyć swobodnie, a przecież mający świadomość i własny rozum.

Rzecz jasna nie należy o tych tekstach pisać jedynie w dramatycznym kontekście, bo to nie są opowieści wojenne. Jest w nich sporo młodzieńczej nonszalancji. Jak choćby piwo wypijane na długiej przerwie u Łapy i potem powrót do szkoły. Mnie to nie mieści się w głowie, ale ja już z innych czasów. Do tego ten wypad na piwsko miał być potwierdzeniem męskości.

Jest to świat zupełnie inny niż ten nasz, współczesny. Chociaż nie aż tak inny, jakby się zdawało na pierwszy rzut oka.

Zofia Korzeńska pisze, że współczesny czytelnik ma dość opowieści fikcyjnych, że pragnie autobiograficznych. Jej słowa potwierdzają również inni krytycy literaccy, mimo tego ja jestem w opozycji do tej opinii. Literatura to według mnie nie autobiografia. Autobiografia czy biografia to jeden z działów literatury. Fikcja jest literaturze potrzebna. Ja bym powiedziała, że we współczesnej literaturze jest bardzo mało dobrej fikcji i dlatego możemy odnieść wrażenie, że czytelnicy mogą jej mieć dość. Fikcyjna opowieść rządzi się innymi prawami niż wspomnienie, nawet jeśli jest fabularyzowane. Może też tak być, że upieram się przy fikcji literackiej, uprawiając donkiszoterię, bo nie można nie zauważyć, że mamy inne media, które wiele lepiej od literatury opowiadają fikcję. Choćby film. Nie można również zlekceważyć faktu, iż czytelnicy coraz częściej wolą eseje albo reportaże, że literatura się zmienia, a powieść traci powoli na znaczeniu. Nie ma już tej siły przebicia, jaką miała w dwudziestoleciu, gdy przeżywała swój renesans. Mimo to, kiedy rozmawiam z czytelnikami to ciągle słyszę, że oni chcą fikcji. Ciągle, bo realizmu mają po dziurki w nosie. Sama jestem namiętną czytelniczką biografii, ale znam niewielu ludzi, którzy podzielają moją fascynację tym działem literatury. Gdyby ludzie nie pragnęli fikcji, to fantasy nie rozwijałoby się tak intensywnie. Niektórzy krytycy patrzą na tę konwencję z lekceważeniem, ale wiem, bo czytałam opracowania krytyczne, że zaczęła krytyków już interesować. Jej popularność upatrują naukowcy w zagładzie religii. Co nie jest pozbawione sensu.

Zdzisław Antolski poprzez swoje opowiadania stworzył galerię znajomych, przyjaciół i osób spotkanych przypadkowo, ale dla niego znaczących. Teksty są pewnego rodzaju dokumentami epoki, w której Autor dorastał. Zawierają w sobie autentyzm tamtych dni, klimat, a nawet zapach, jaki towarzyszył wielu zdarzeniom. Jest również sporo emocji. Mimo tego nie mogę się pozbyć wrażenia, że te teksty są skierowane do określonej grupy osób, a nie do wszystkich. Tak jakby były przeznaczone dla znajomych, którzy doskonale tamte czasy pamiętają, a nawet nie tylko czasy, a konkretne sytuacje i ludzi, którzy brali w nich udział.

Omawiam te teksty, tak jak się omawia opowiadania pisarzy uznanych, dlatego nie piszę o warsztacie ani o języku, bo to jest oczywiste, że są na najwyższym poziomie. Rozmowa na temat tych utworów odbywa się na innym szczeblu. Skojarzyły mi się z serialem „Dom”, choć są wiele późniejsze niż fabuła serialu. Mają podobny klimat. Omawiają gorzko-słodki kawałek życia. Bardziej gorzki. To, jak ludzie próbowali sobie stworzyć na nowo własne gniazdo, jak sami siebie ograbiali z osobistych wartości, jak nie wytrzymywali psychicznie. Jak się szamotali i ginęli.

Należy pamiętać, że te teksty są o ludziach młodych, takich, którzy byli jeszcze w szkole albo co tylko po jej skończeniu. Warto też zwrócić uwagę na to, że ci młodzi nie mieli wyboru. Urodzili się w takich a nie innych czasach i musieli sobie w nich radzić. To jest tragizm tych opowieści. My współcześnie mamy innego typu tragizm, ale zawsze jakiś jest. Chyba nie ma epoki, w której by go nie było.

Warto przeczytać, a nawet należy, teksty z tomu „Maszyna metafizyczna”, tak jak warto, a nawet należy obejrzeć filmy opowiadające o czasach komunizmu. Ale te filmy, które puszczane są późną nocą. To sama historia.

Omawiane opowiadania nie są naszpikowane przypisami, ale obnażają realizm tamtego czasu, również czasu Solidarności. Są lokalne. Bo takie mają być. Nie koloryzują. Pisane są z dystansu lat. Nie wtedy, kiedy działy się wspominane sytuacje. Nie na gorąco. Dlatego czuć w nich namysł i refleksję. One już zostały przez Autora wewnętrznie przetworzone. Już go nie ranią ani nie odbierają dobrego humoru. Stąd w nich prawdopodobnie tyle ironii. Zresztą na czasy PRL-u, mam wrażenie, nie sposób patrzeć inaczej jak tylko z ironią, a każdemu, kto posiada dar ironizowania rzeczywistości i przeszłości, żyje się lżej.

Opowiadania Zdzisława Antolskiego mówią o czasach, w których ludzie spędzali ze sobą wiele godzin, kiedy fascynowali się sobą nawzajem nie tylko w sposób seksualny, a koleżeński. Ktoś poznał świetnego człowieka, to przedstawi go innemu równie świetnemu. Dziewczyny, mimo deficytu fajnych ciuchów, próbowały po swojemu demonstrować własny bunt poprzez ekstrawagancję w noszeniu takich ubrań, jakie miały do dyspozycji. Czasem ktoś dostał paczkę z Ameryki albo innej zagranicy. Niesamowite jest to, że młodzież nawet w najtrudniejszych warunkach jest bardzo podobna do młodzieży żyjącej w innych krajach, co to mlekiem i miodem. Młodzież ma potrzebę zaznaczenia swojej obecności, swojego zdania, tego, że się różni od starszych. I to jest piękne. A nawet wzruszające. Magdalena Samozwaniec narzekała, że z nastaniem komunizmu w Polsce ulice poszarzały i witryny poszarzały, bo zabrano kolory strojom. Ubrania stały się popielate. Nie wypadało nawet ubrać się kolorowo; nawet jeśli ktoś dostałby w prezencie kolorowy ciuch od ciotki z Ameryki i go ubrał – drwionoby z niego. To również jest istotna cecha PRL-u. Nie powinieneś wyróżniać się z tłumu.

Najbardziej ujęło mnie opowiadanie pt. „Furtka w czasie”. Ma w sobie wspaniały opis jesieni i ten zapach, o którym wspominałam wcześniej. Słońce, babie lato i woń powietrza – wyjątkowa podczas jesiennego popołudnia, podobnie jak barwa słońca. Do tego jest sobota. Bohaterzy idą przez stary sad, pośród jabłoni i grusz. Nade mną takie słowa mają prawdziwą władzę. Do tego pachną owoce i zioła, a na domiar „złego” w dolinie płynie strumyk! Jest mowa o pamiątkach z podróży, o płytach muzycznych – Wysocki przykuł moją uwagę, bo jego piosenkę „Konie narowiste” uwielbiam. Jednak to nie jest opowiadanie o pięknie. Jest o zmianie. Za PRL-u mogli wyjeżdżać za granicę tylko niektórzy. Kiedy wyjechać mógł już każdy, to tych pierwszych wyjazdy zaczęły mierzić, bo spotykali rodaków. Konstatacja przykra. Cóż to za wspaniała podróż, jeśli może sobie na nią pozwolić każdy. Tak jak współcześni celebryci „swoich” na plażach nie znoszą, tak samo było i wtedy. Bo co powiesz? Że byłeś w Petersburgu, a za tobą odzywa się chór, że oni też – nie ma frajdy. Nie ma wyjątkowości, jest nic. Czy zmianę ustroju w Polsce należy identyfikować z tym, że na miejscu drewnianego domu i sadu stanęły bloki? Czyli, że źle się stało?

Stało się dobrze. Jako przeciwniczka komunizmu powiem za Mackiewiczem, że komunizm to zło. A wspominane opowiadanie wspaniale pokazuje zmianę definitywną. Może tak być, że tęsknimy za czasami naszej młodości, nawet jeśli ona przebiegała w nieprzychylnych czasach. Bo młodość to było wszystko, co mieliśmy? Nie. Czas życia dojrzałego także zasługuje na uwagę.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko