Wiersze tygodnia – Andrzej Kosmowski

1
259
Bogumiła Wrocławska
Bogumiła Wrocławska


***
nocna bryza
beznamiętnie
odpycha
moją łódź
od brzegu

i cóż z tego że
charon
wciąż wykorzystuje
zaległy urlop


***

niby już nowy sezon
a magia oceanu wciąż
szamoce się w pułapce
starej muszli


***
mgła za oknem
mgła w nas
a my tulimy się do siebie
niczym sterane rybackie kutry
w porcie
podczas sztormu

we śnie wraca tamten port
i ten przestraszony świt
który nie miał chęci
się urzeczywistnić
a przecież musiał

niespodziewanie
dość wszak ponury zgrzyt
ocierających się burt
przeistacza się
w ekstatyczną pieśń


Łza

łza
czytana
opuszkami palców
niespodziewanie
wyjawia
najgłębiej skrywane
tajemnice i sensy
naszego żywota

by już
chwilę później
bezczelne
zmienić
strukturę molekularną
kosmosu

i zostajemy bezradni
z nikomu
poza nami
niepotrzebną
drobinką
wzruszenia
i szczęścia


***

chociaż dzisiejszej nocy
niebo szczelnie opatulone
ciężkim płaszczem chmur
to pod moimi przymkniętymi powiekami
niespodziewanie jaskrawo a boleśnie rozbłyskują
nieznane jeszcze nauce galaktyki gwiazd

jednak
chyba jestem kosmosem


Żurawie

nie żartuj
chociaż tak czule pisał o nich
największy z naszych poetów
(który to ileż już lat temu
wyemigrował z mojego
podręcznego plecaka
intelektualnych podniet)
żurawie
nie są i nigdy nie były uosobieniem
wolności czy historycznej sprawiedliwości
o mądrości nawet nie wspomnę
nie są ani tym co utracone
ani tym co się szczęśliwie może zdarzyć
wszak to tylko migrujące ku ciepłu ptaki

tylko dlaczego ich krzyk
tak zadomowił się w moich uszach
a teraz ukradkiem wkrada się
w każdy wers
w każdą metaforę

świat za oknem
znów zamyka się
na kolejne spusty
chodzą też pogłoski
że niektóre klucze
bezpowrotnie zagubiono

muza dalekich podróży
chichocze ironicznie
w zakątku pokoju

a żurawi dawno już z nami nie ma
pozostał jedynie
ich krzyk


***

święta
puste miejsca
bardziej puste


***

świt –
w łazienkowym lustrze
ocalały z sennych rzezi


***
niebo w ognistej łunie
popieleje
nasz świat


***
tyle razy
skutecznie zabijaliśmy czas
a on i tak się drwiąco uśmiecha

a my nikniemy za horyzontem


***

a po nas już tylko zawstydzone echo
ale i ono wkrótce zachłyśnie się
zamilknie
onieśmielone
obojętnością wypalonych zniczy
i martwych plastikowych kwiatów
imitujących żywą pamięć


Nareszcie wszystko pod kontrolą

nawet księżyc  z obcego nieba
sprawnie uwięziony
w ciasnej framudze okna
przypomina sentymentalny obrazek
wydarty z palety naiwnego malarza
nic też dziwnego że niezbyt chełpi się
świeżo odzyskanym obwodem
i nawet nie próbuje
uruchomić  mechanizm  przypływów i odpływów 
oceanu podobno okupującego
80% mojego bezbronnego ciała

tej nocy się już nie zdarzy

otumaniony zew natury
kuli się pod hotelowym łóżkiem 
i cierpliwie czeka na twój telefon


Siedlisko niepamięci

całkowicie zatarte ślady
zarośnięte ścieżki i drogi
wymieciona pamięć
w środku  leśnej gęstwiny
zdziczała stara morela pochyla się
z troskliwym oddaniem
nad odzianym w dostojną zieleń mchu
ostatnim wpół przysypanym kręgiem
niegdysiejszej studni

to coś co szeleści pod nogami
to dawno zapomniane  racje winy i zasługi
które nie mają najmniejszego znaczenia


Zamieranie

w przydomowym ogródku
nagi szkielet
ulubionej mirabelki
troskliwie otula się
gęstniejącą ciszą

niespodziewanie
wiary w nadejście
kolejnej wiosny
nie jest w stanie wybronić
ni religia ni nauka
ni życiowe doświadczenie
czy zdrowy rozsądek

wtem na gałęzi
przysiada gawron
taki stary pensjonariusz
naszej balkonowej stołówki
i kosmos niespiesznie wraca 
na swoje miejsce


Pełnia zaciemniona

1.
już było dobrze po północy
gdy wpisana we framugę okna
pełnia bobrzego księżyca
cierpliwie wypełniała się
moim niepokojem

pewnie też już wiedziała
że o bladym świcie
ziemia odbierze jej słoneczne światło 
i czeka na nią
całkowite a długie niczym
droga do wieczności
zaćmienie podobno
nie widziane tutaj
od czasów chrobrego

według znajomych astrologów
podobno ma przynieść
generalną transformację
i talerz pełen wszelakich obfitości 

co w naszej codziennej 
wypranej z nadziei prostracji
jawiło się niezasłużonym darem
niczym
rajd świętego mikołaja

więc czekałem
a jednak
w końcu zasnąłem

a po przebudzeniu
gęste zwały chmur
bezceremonialnie wyprosiły mnie
z niebiańskiego spektaklu
z tępą stanowczością
terytorialsów niespodziewanie 
zaplątanych w białowieskie ostępy

i dalej nic nie wiem
co z tą transformacyjną łaską
i nadzieją odrodzenia
a przecież chciałem
wierzyć


2.
zaćmienie tysiąclecia –
chmury zżarły księżyc w pełni
szybciej niż ziemia zdążyła
odebrać mu światło słońca 


Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
[email protected]

Reklama
Poprzedni artykułTadej Karabowicz – Między arkadią a wojną
Następny artykułHalina Ewa Olszewska – Jak długo jeszcze?

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę wprowadź nazwisko