Jan Stanisław Smalewski
Księżna Anna de Croy
i stangret ze smołdzińskiego dworu
Opiekunka pcha wózek inwalidzki, który niczym rumak
powozi starca. Wózek skrzypi, staruszek chybocząc się
usiłuje coś powiedzieć opiekunce. Ta jednak zapamiętale
wykłóca się o miłość, nie odejmując od ucha komórki.
– Pani poprawi popręg – starcowi udaje się wreszcie
zwrócić na siebie uwagę opiekunki. – Dobrze dziadku,
tylko zatrzymamy karocę. O tu pod jesionem – pokazuje
na rozrosłe drzewo, w cieniu którego wybiera schronienie
dla starca. – To nie do ciebie! Z kim jestem? A z kim
mam być?! Ze stangretem! – krzyczy w telefon do kochanka.
Opiekunka wie, że staruszek był stangretem, powoził
w tym ogromnym, niszczejącym zamku, którego kolejne
licytacje spełzają na niczym. Tu w kraju nikt nie ma
takich pieniędzy, a na Zachodzie coraz uważniej
inwestuje się w zabytki. Zresztą jaka księżna chciałaby dworować
na pustkowiu dusz bez służby, wystawnych przyjęć,
sprzedając pokoje turystom i bilety do książęcego muzeum?
– Zuzia poprawi mi ten popręg – dopomina się starzec.
– A co ja jestem pańskim stajennym?! – opiekunka denerwuje się,
wpychając wózek do cienia. Skarcony starzec łagodnieje
– Oj madame ja nie zauważyłem, że zajechaliśmy pod pałac.
Księżna wybaczy, przywołam lokaja – jego dłoń zakreśla
nieudany ruch służalczej woli. – Już dobrze? – uspokaja go opiekunka.
– Wszystko poprawimy – podciąga starca, jakby nic nie ważył
i wpycha go w wózek. – Teraz okey? – pyta z udaną troską.
– No to odpoczywamy. Bo zgaszę światło. – pokazuje na słońce.
Tylko nie to! – protestuje starzec. – A czy księżna
pokaże mi nózię? – błagalnie unosi ręce. – Chcę zobaczyć podwiązkę.
Opiekunka rozkłada koc na trawie. – Zuziu – starzec denerwuje się
– gdzie jest księżna Anna de Croy ? – A co? Stangret nie widział,
że poszła na salony? – To bardzo dobrze. Możesz rozebrać się,
nikt nas nie zobaczy – szepcze starzec – Zboczeniec!
Durny, stary zboczeniec. – wzdycha opiekunka, rozbiera się
i naga kładzie się na kocu. Starcowi mętnieje wzrok.
Zasypia w cieniu jesionu, jakby zgaszono mu słońce.
Wiosenny latawiec
Zapach młodości — nie znam silniejszego
od kwitnących kwiatów — nawet gdyby szukać go
w przestrzeni rozkwieconej łąki
w pachnących chlebem łanach zboża
w miętowych strugach deszczu
i przypominającym naftalinę grudniowym śniegu
Młodość pachnąca matko twoimi włosami
które płukałaś w wyciągach z tataraku
Codziennie skrapiana olejkami różanymi
lawendami i maciejką pachnąca po nocach
Młodość jak prężna kotka kiedy poluje
jak bystra woda gdy swe fale goni gdzieś
na przestrzenie rozlewisk wśród błoni na których
żaba bocian skoczny pasikonik ale i chłopiec
na motyle z siatką poznając świat przy boku ojca
i pod ręką matki łowi pierwsze wrażenia
doświadcza miłości uczy się odpowiadać
za czyny I na wszelkie troski
A wszystko to zapach zawłaszcza wiośniany
wszystko kwiatowe ogarniają wonie
Nawet latawiec co w powietrze wzlata pachnie
przestrzenią młodości i rodzinnym domem