O czym mówi teatr?
Teatr zawsze był niezłym narzędziem rozpoznawania rzeczywistości. Odsłaniał to, co mniej widoczne, wykrywał społeczne tendencje. Mimo że socjologia znalazła wiele innych metod opisu nastrojów społecznych, teatr wciąż pozostawał czułym baromestemn nastrojów i oczekiwań.
Tak też i było z tegorocznymi Warszawskimi Spotkaniami Teatralnymi, które zorganizowano już po raz 43., a po raz pierwszy ich program był dziełem nowej ekipy po zmianie kierownictwa Teatru Dramatycznego, na którego czele stanęła Monika Strzępka. Jednak szczególnej rewolucji w doborze spektakli nie można się dopatrzeć, ani też wpadek, którymi można by obarczyć nową ekipę organizatorów i programatorów. Tak jak od samego początku WST i ten przegląd był odzwierciedleniem tego wszystkiego, co w polskim teatrze (pozawarszawskim) najciekawsze i warte zauważenia. Tylko tyle i aż tyle.
Tak jak w roku poprzednim pierwsze skrzypce grał krakowski Teatr Słowackiego. Rok temu olśnił (a niektórych oburzył) inscenizacją Mickiewiczowskich „Dziadów” Mai Kleczewskiej, w tym roku skupił uwagę musicalem „1989” (koprodukcja z Gdańskim Teatrem Szekspirowskim), nader rzadkim okazem pozytywnego myślenia o przeszłości. Zawsze znacznie większym wzięciem cieszyła się w Polsce martryrologia, rozdrapywanie ran i wyrzekanie na niewdzięczną przeszłość i niedojrzałych przodkow, którzy nie dotrzymali kroku swoim czasom. Tymczasem ta opowieść o zwycięstwie Solidarności i wygranych wyborach czerwcowych 1989 roku tchnie optymizmem, opowiadając nareszcie o tym, co nam się udało. To jak solidny powiew świeżego powietrza wpuszczony do zatęchłego wnętrza historii. W dodatku zrobione to jest z rozmachem, poczuciem humoru i biegłą znajomością warsztatu. Nic więc dziwnego, że spektakl cieszył się największym powodzeniem i zyskał powszechną sympatię widzów.
Na powodzenie z reguły nie narzekali i inni goście WST – bilety na spektakle rozchodziły się gładko, co świadczy, że wybór spektakli trafił w oczekiwania widzów. W głównym nurcie przeglądu obok krakwskiego „1989” zobaczyliśmy siedem spektakli z Olsztyna, Gniezna, Wałbrzycha, Szczecina, Poznania i Kielc. Niekoronowanym królem WST okazał się młody reżyser Jakub Skrzywanek, laureat paszportu „Polityki”, od niedawna dyrektor Teatru Współczesnego w Szczecinie, który zaprezentował podczas spotkań aż dwa swoje spektale: „Spartakusa. Miłość w czasie zarazy” z teatru szczecińskiego i „Śmierć Jana Pawła II” z Teatru Polskiego w Poznaniu, widowisko rekonstrukcyjne ukazujące niemal z dokumentalną starannością ostatni tydzień życia i przygotowania do pochówku polskiego papieiża.
Znakomita większość spektakli przedstawionych na warszawskim przeglądzie nie tchnęła już takim optymizmem jak musical „1989”. Przeciwnie, to co zobaczyliśmy, to obraz dziesiątków błędów, głupstw, uwikłań myślowych i polskiego zaścianka, opowieść o niezbyt mądrej wladzy, złej polityce i uśpionej świaodomości obywatelskiej. Najkrócej więc odpowiadając na tytułowe pytanie, o czym mówi teatr, można orzec, że teatr mówi o polskim zacofaniu i wleczeniu się w ogonie Europy. Niezbyt to wesoła diagnoza po odrobinie radości, jaką przywieźli goście z Krakowa.
Nawet pełen wigoru, dowcipu, ale i poważniejszych odniesień walbrzyski spektakl nawiązujący do legendarnej „Niewolnicy Isaury” , serialu, który przykuł do telewizorów miliony Polaków, ciążył ku powadze. Twórczynie (Agnieszka Wolny-Hamkało, Martyna Majewska) nie badały bowiem podłoża tego zjawiska, a próba interpertaacji za pomocą klucza opresji schyłku PRL najwyraźniej im nie wyszła. Raczej drążyły przycyzny, dla których przemoc (realcja pan-niewolnica) o podłożu seksualnym tak pociąga i wciąż przejawia się w naszym współczesnym życiu, także w teatrze , nie rezygnując przy tym z zabawy w teatr.
Spektakl brawurowo grany (w roli tytułowej budzacy entuzjazm Ireneusz Mosio), z wyrazistymi popisami aktorskimi celowo realizowanymi grubą kreską ze świadomością, że to popisy, przynosił jednak chwilę relaksu. Znacznie poważniejsze gatunkowo były propozycje Skrzywanka. Rzcezxu o umieraniu papieża budzilaniekiedy meiszxane uczuycia, a anwet protesty (calkiem neiuzasadnione)
okazała się dość nużącym widowiskiem dla wielbicieli teatru rekonstrukcyjnego. Przy zastosowaniu naturalistycznych środków, ale i teatralnych skrótów, Skryzwanek odmalował naturalną brzydotę umierania. Śmierć nie wybiera bowiem formy odchodzenia wedle społecznej rangi i zasług. Twórcy zadali pytanie o sens epatowania umieraniem papieża, cytując wypowiedzi ludzi zafascynowanych tym teatrem życia i śmierci. Dołożyli starań, aby zaprezentować solidne aktorstwo i wzorowe przygotowanie techniczne, ale całość jednak nasuwała skojarzenie z przekupniami w jerozolimskiej świątyni.
Znacznie poważniejszy i bodaj najważniejszy w tej edycji WST wydał mi się spektakl szczeciński Skrzywanka, „Spartakus. Miłość w czasach zarazy”. To coś znacznie więcej niż teatr. To raczej dramatyczna społeczna interwencja, wołanie o pomoc, co nie oznacza, że reguły teatralności zostały w tym spektaklu zagubione. Przeciwnie, umowność, czasem dosadna króluje na sceni – jak choćby w sugestywnej scenografii Daniela Rycharskiego, który dziecięce oddziały psychiatryczne ukazuje jako zdewastowane chlewnie, gdzie wszystko rdzewieje, niszczeje, skrzypi i wywołuje odrazę. Młodych pacjentów grają aktorzy-seniorzy (wybitna rola Anny Januszewskiej grającej transseksualnego Wiktora, przechodzącego piekło tranzycji), ich rodzicami są młodsi wykonawcy, a całość wieńczy epiolog niczym fanatzja o kraju, gdzie króluje pełna równość i tolerancja. W epilogu bowiem twórcy przedstawienia pokazali fikcyjny ślub (po części prawdziwy, bo jego gówne bohaterki/bohaterzy – na każdym przedstawieniu kto inny – są prawdziwymi parami nieheteroseksualnymi) z towarzyszeniem fikcyjnie ludownych tańców w fikcyjnych ludowych strojach o tęczowych barwach LGBTQ+.
Jednak istotą tego spektaklu, przy pełnym szacunku dla solidnego artystycznego szlifu, była rekonstrukcja realiów bytowania szpitalnego oparta na reportażach z oddziałów psychiatrii dzięcęcej. To porażająca rekonstrukcja ukazująca uprzedmiotowienie pacjentów, nieliczenie się z ich godnościoą, stosowanie anachronicznych i szkodliwych metod terapii, systemów poniżających kar i premii, a na koniec nędzę panujących warunków sanitarnych i mozliwości opieki. Skrzywanek i Murek pokazują wołąjacy o pomstę stan polskiego szpitalnictwa, a w szczegolności tej jego części, która ma do czynienia z najbardziej wrażliwymi i trudnymi przypadkami psychicznymi – dzieciaków na granicy manii samobójczej, prześladowanych, odtrącanych, niechcianych, a najczęściej zagubionych. Tę złożoną emcjonalnie sytuację wydobyli z niezrówną siłą aktorzy Teatru Współczesnego.
Na pierwszy rzut oka epilog wydaje się przyszywany i fałszywie optymistyczny (tak czy owak wiadomo, że to tylko udanie, bo w Polsce zawarcie małżeństwa nieheteroseksualnego jest niemożliwe). A więc w epilogu jak to w bajkach: i byli razem, i żyli szczęśliwie, choć wiadomo, że niekoniecznie. Piekło nie kończy się wraz z aktem ślubu, jeśli nie zmienia się otoczenie, prawodawstwo i nacisk opresyjnej otrodoksji katolickiej stojącej na straży fanatycznie strzeżonej herterokreacji. Rozumiem jednak potrzebnę rozładowania napięcia i symbolicznego zadośćuczynienia Wiktorowi, którego lecznie nie uchroniło przed samobójstwem, a który marzył o ślubie ze swoim partnerem.
Poważnym, mocnym akcentem zakończyły się tegoroczne Spotkania.To kielecki spektakl „Ale z naszymi umarłymi wg powieści Jacka Dehnela w reżyserii Marcina Libera. Spektakl, trzeba przypomnieć, stanął w gardle krewkim politykom prawicy, którzy dostrzegli w nim zamach na wartości i osoby nietykalne (pojawił się zarzut szargania pamięci pary prezydenckiej, która zginęła w katastrofie pod Smoleńskie i poniewierania świętościami patriotycznymi). Ataki spektaklowi i sprawie, o której mówi, pomogły, bo objechał najważniejsze festiwale wszędzie zdobywając poklask i ciesząc się wielkim zainteresowaniem.
Autorzy inteligentnie skonstruowanego widowiska na widowni teatru, która przypadkiem (?) została porównana do cmentarza, a fotele do nagrobków, korzystając z konwencji horroru, opowieści o zombie powstałych z grobów, tak naprawdę wystawili na widok publiczny wszystkie nasze polskie strachy, upiory, kompleksy i zapyziałe poglądy, niechęci do obcych, wyniosłość władzy i manipulacje opinią. Wykorzystując znany cytat z Moniki Masłowskiej, że kiedyś „wyszyscy byli Polakami” rozsnuli tromtadrackie opowieści o świecie zaludnionym przez zombie-Polaków. Niby śmiesznie, a strasznie. Aktorzy grali wyśmienicie. Spektakl imponował dyscypliną, świetnie wkomponowaną w całość muzyką (nomen omen) „Nagrobków” i błyskotliwymi solówkami, by tylko wymienić Andrzeja Platę w roli premiera.
Tym razem WST zapomniało o klasyce, ale za to zachęciło do bacznego przyglądania się naszemu tu i teraz. Lekcja warta gzrechu.
Tomasz Miłkowski