Agnieszka Czachor – Opowieść jako lek znieczulający

0
96

Beckettowskie zdanie: „Nie wiem, kiedy umarłem” zaczerpnięte z noweli Środek znieczulający skojarzyło mi się z pierwszym zdaniem z powieści Richarda Dawkinsa Rozplatanie tęczy: „Umrzemy i to czyni z nas szczęściarzy”.

Choć nie sposób dla tych zdań znaleźć wspólny mianownik, to trzeba przyznać, że przykuwają uwagę – do tego stopnia, że się zastanawiamy, o co autorom chodzi.

Skoro umarłem, to dlaczego mówię? A może nie umarłem, a czuję się, jakbym umarł? Bardzo leciwi ludzie, których pamiętam z dzieciństwa, w chwilach nostalgii lubili w ten sposób formułować swoje wypowiedzi. Byli to starzy wieśniacy, ciągle pamiętający z precyzyjną dokładnością swoje długie życie. Nie wyglądali na zadowolonych ani na niezadowolonych. Czasem tylko milczeli, a czasem opowiadali o wyrwanych z kontekstu scenkach, których bohaterami byli już dawno nieżyjący sąsiedzi, a my, słuchające ich dzieci, mieliśmy wrażenie, że nie nam opowiadają, a mówią do tych zmarłych, jakby chcieli im przypomnieć dawne, wspólne dzieje.

Jednak to zdanie: „Nie wiem, kiedy umarłem” mógłby również wypowiedzieć ktoś młody, ktoś, kogo dotknęło nieszczęście. Wstrząsnęło nim i zmieniło go wewnętrznie. Niektórzy po takim ciosie potrafią osiwieć w ciągu kilku dni, ale jeśli nie osiwieli, to nie oznacza, że nic złego się nie wydarzyło w ich wnętrzu. Mówi się, że aby znieść cios, trzeba zamarznąć wewnątrz siebie. Zamarznąć, jak zamarzają ścięte mrozem rośliny.

Antoni Libera zauważa, że bohaterzy Becketta nie narzekają na swój los, a za jego złą jakość obarczają winą tylko siebie. Nie system, rządy czy wojny. Nie podziały społeczne czy niesprawiedliwość ludzką, a siebie. Dlatego należy się im uznanie za to, że nie popełniają samobójstwa, mimo że wewnętrznie czują się martwi. Jednak Libera spogląda na tego typu wypowiedź również od strony literata. Nazywa ją improwizacją. Nie jest to świadectwo postaci fikcyjnej dotyczące jej przygód, a „werbalna projekcja – tworzenie fikcji na żywo, zmyślanie na naszych oczach”. Czyli odejście od fikcji konwencjonalnej. Takie zdanie otwierające jak: „Nie pamiętam, kiedy umarłem” z miejsca przykuwa uwagę i dajemy się ponieść monologowi, nie potrafiąc przewidzieć, jaka będzie puenta. W tak zbudowanym tekście na pierwszy plan wysuwa się, to że ktoś coś mówi, że wymyśla siebie. Zatem główną akcją nie jest treść opowieści, a samo opowiadanie. Czuć tutaj bardzo wyraźnie dramatopisarza. Nie powieściopisarza, a człowieka, który tworzy na scenę.

Stwierdzenie: „Nie pamiętam, kiedy umarłem” sprawia złudne wrażenie, że osoba, która wypowiada to zdanie, jest ze śmiercią pogodzona. Ma sporo lat i choć jeszcze oddycha, to jednak – opowiadając samemu sobie historie – pragnie uśmierzyć lęk przed odchodzeniem. Bo czym jest Środek znieczulający, jak nie opowieścią?

Jako astmatyk wiecznie się borykałam i borykam z napadami silnych duszności. Równocześnie między jednym haustem powietrza a bólem w klatce piersiowej znajduje się miejsce na lęk przed momentem, w którym nagle tego powietrza już się nie zdoła zaczerpnąć. Lęk przed następstwem pękających z wysiłku pęcherzyków płucnych, które się nie odradzają. Lęk przed brakiem leku i przed tym, że jeśli się go posiada, to może się zdarzyć, że nie zadziała. Pamiętam pewną sytuację, w której lek nie zadziałał, znajdowaliśmy się w górach i na pogotowie trzeba było długo czekać. Wtedy siostra opowiadała mi niezwykłe historie. Jedną za drugą. Jedną za drugą, aby oswoić mój i jej lęk, aby odwrócić moją uwagę od coraz większego zmęczenia.

„Umrzemy, i to czyni z nas szczęściarzy.” W nawiązaniu do zdania Becketta zdanie Dawkinsa zdaje się żartem, odbiciem w krzywym zwierciadle, kpiną. Jakże to? Tamten bohater, choć mający świadomość swojej wewnętrznej śmierci, tej fizycznej śmierci się lęka, a tutaj mamy siebie uznać za szczęściarzy, bo jesteśmy pewni, że umrzemy? Dawkins już pierwszym słowem przypomina o naszej śmiertelności, ale zaraz potem łagodzi ten cios. A mnie pojawia się skojarzenie z innym cytatem: „Kto przeżyje – wolnym będzie. Kto umiera – wolnym już”. Dla tych zdań łatwiej byłoby znaleźć wspólny mianownik, gdybyśmy uznali, że śmierć to wyzwolenie, koniec udręki czy cierpienia. Albo gdybyśmy mieli pewność, że po śmierci czeka nas coś wspaniałego. Jednak należy pamiętać, że śmierć nigdy nie jest lepsza od życia. Zatem dlaczego Dawkins nas zwodzi?

Żeby się tego dowiedzieć, musimy czytać dalej: „Większość ludzi nigdy nie umrze, ponieważ nigdy się nie narodzi. Ludzi, którzy potencjalnie mogliby teraz być na moim miejscu, ale w rzeczywistości nigdy nie przyjdą na ten świat, jest zapewne więcej niż ziaren piasku na pustyni. Wśród owych nienarodzonych duchów są z pewnością poeci więksi od Keatsa i uczeni więksi od Newtona. Wiemy to, ponieważ liczba możliwych sekwencji ludzkiego DNA znacznie przewyższa liczbę ludzi rzeczywiście żyjących. Świat jest niesprawiedliwy, ale cóż, to właśnie myśmy się na nim znaleźli, ty i ja, całkiem zwyczajnie”.

Co tutaj się dzieje przewrotnego?

Z pozornej pochwały śmierci docieramy do pochwały życia. Do uświadomienia sobie, że nasze życie, obojętnie jak by ono wyglądało, stawia nas w lepszej sytuacji niż tych, którym nie będzie dane się narodzić. My mamy szansę pożyć, zakosztować tegoż życia, dowiedzieć się, czym jest los, szczęście i ból, spokój ducha i lęk, a oni nigdy się tego nie dowiedzą.

Jednak gdybyśmy nie znali kierunku, w którym idzie myśl Dawkinsa, i poprzestali jedynie na tym, że mamy szczęście, że umrzemy, bo są tacy, którzy się nigdy nie urodzili, nigdy nie żyli – moglibyśmy to zrozumieć jeszcze inaczej. Umierają tylko ci, którzy prawdziwie żyli, czyli nie wystarczy przyjść na ten świat, aby żyć. Są tacy bowiem, którzy nawet jeśli dożyli stu lat, nigdy nie żyli – bo ich życie było jedynie egzystencją pozbawioną celu i wartości. Albo: tchórz umiera wiele razy, a odważny tylko raz. Wchodzę już w truizmy. Chcę zwrócić uwagę na to, że odpowiednie ustawienie słów może ze zdania stworzyć majstersztyk, który nie dość, że zapadnie nam w pamięć, to jeszcze sprawi, że moglibyśmy nad jego sensem dyskutować i dyskutować.

Inne sformułowania wspomnianych pisarzy również stają w opozycji do siebie. Takie jak Dawkinsa: „Świat jest niesprawiedliwy, ale cóż” i Becketta: „Nic się nie da zrobić” z początku Czekając na Godota. Możemy mieć złudzenie, że mówią jednym głosem, ale ta opozycja jest bardzo istotna. Dawkins godzi się z niesprawiedliwością świata, a Beckett jakby przekornie informuje, że nic się nie da zrobić i zaczyna swoją opowieść. Jak to? – zapytamy. Skoro nic się nie da zrobić, to nie ma dalszego ciągu. To koniec. A tutaj niespodzianka: to nie koniec, a ciągnące się w nieskończoność nic. „Świat jest niesprawiedliwy”, ale mimo tego warto żyć i pchać swój wózek, nawet jeśli „nic się nie da zrobić”. Wszak już wygraliśmy, bo się narodziliśmy. Nie, nie. Za daleko. Beckett tutaj pogroziłby palcem. Cóż to za wyczyn, że się przyszło na świat? Nie od nas to zależało. Wyczynem jest żyć i choć nic się nie da zrobić – nie chcieć skrócić tego życia. Mimo beznadziejnego oczekiwania na zmianę – ciągle na nią bezczynnie czekać, licząc na to, że spadnie nam z nieba.

Może się wydawać, że zestawienie tych dwóch panów i próba skłonienia ich do metaforycznego dialogu jest zadaniem od razu skazanym na porażkę. Może też niejednego zirytować, bo po co to robić? Beckett – dramaturg, pisarz; Dawkins – publicysta, etolog, ewolucjonista. Łączy ich jednak umiejętność tworzenia z sekwencji zdań doskonałego opisu pozbawionego banału, oszczędnego i dającego do myślenia. A niektóre ich luźne sformułowania można ze sobą zestawić i utworzyć z nich dialog, który nigdy by raczej nie miał miejsca, nawet gdyby obydwaj żyli. Nie jest moim zamysłem porównywanie dorobku panów. Bo tego nie sposób zrobić. Nie stawiam ich również na równi, bo każdy tworzył w innej dziedzinie. Zainteresowały mnie tylko te zdania, o których wspomniałam w tym tekście.

Może się to nawet wydawać absurdalne, że ateista przekonuje ludzi, że warto chwalić sobie śmierć, a ironista, przedstawiając bezsens życia, jest za tym, aby ono trwało i trwało. Jednak czy życie nie składa się właśnie z absurdów? Może niektórych również zgorszyć, że zestawiłam ze sobą tak różne osobowości i talenty. Tak skrajnie różne wrażliwości. Beckett jawi się jako najgłębsza z najgłębszych studni, wypełniona tajemnicą. Dawkins jest tylko publicystą, którego, jak napisał jeden z jego czytelników, „żadne pseudoprawdziwe wywody nie rozplotą tęczy” i nie wytłumaczą świata. Tak. Jednak i jeden, i drugi tworzą opowieść. Czy Dawkins tworzy ją w innym celu niż Beckett? Ma ona inną formę, jest płytsza, ślizga się po powierzchni, ale tak jedna, jak i druga mają na celu zmniejszyć strach. Każda z tych opowieści skierowana jest do innego czytelnika.

Opowieść potrafi osłabić lęk, czasem nawet chwilowo zlikwidować. Potrafi, gdy z nami koresponduje. Kiedy stawia nam wyzwanie intelektualne, kiedy doprowadza nas do refleksji i autorskiej odpowiedzi na stawiane przez siebie pytania.

Wszak ten z noweli Środek znieczulający, który nie pamięta, kiedy umarł, ratuje się opowieściami. Sam sobie je opowiada, chcąc siebie podnieść na duchu. Przecież fantazje najczęściej wyrażają niezniszczone marzenia. A kto potrafi marzyć, ten jeszcze nie umiera.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko