Zygmunt Janikowski – Plaża w Acapulco

0
110
Maria Wollenberg-Kluza

Mniej więcej dziesięć lat temu nadarzyła mi się okazja wyjazdu do Nowego Jorku, z której ochoczo skorzystałem. Ponieważ moja wizyta ograniczała się zaledwie do kilku dni, więc nie miałem zbyt dużo czasu na zwiedzanie całego miasta i z konieczności musiałem poprzestać na spacerach po Manhattanie. Gdyby rodowity nowojorczyk zapytał mnie, jak mi się tam podobało, odpowiedziałbym w kilku krótkich zdaniach. Ładne miasto. Dobra komunikacja.  Byłem zaskoczony czystością ulic i wbrew utartym opiniom z dawnych lat, czułem się tu bardzo bezpiecznie. Dodałbym jeszcze, że mam zamiar przyjechać tu jeszcze raz, żeby dokładniej zwiedzić Metropolitan Museum. I to właściwie wszystko co miałbym do powiedzenia rodowitemu nowojorczykowi, ale rozmowa wyglądałaby zupełnie inaczej gdybym dorwał słuchacza, który nigdy w Nowym Jorku nie był.    

– Panie, to jest miasto! Olbrzym! Wchodzisz pan na pierwszą lepszą stację kolejki podziemnej i widzisz co najmniej pięć peronów. Na brooklyńskim moście musisz się pan łokciami przepychać, żeby chwilę pospacerować nad wodą. To samo jest na Times Square, nawet grubo po północku.

Spacer po Manhattanie zacząłem w dystrykcie finansowym. Rzuciłem okiem na historyczny już budynek nowojorskiej giełdy, chwilę później na jednej z ulic złapałem za rogi Szarżującego Byka, zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie i wolnym krokiem, rozglądając się na wszystkie strony, pomaszerowałem w stronę wybrzeża. Niektóre historyczne miejsca sprawiają, że moja wyobraźnia mimochodem podsuwa mi fotograficzne obrazy z przeszłości. Kiedy wszedłem do Castle Clinton i akurat nie było tam zbyt dużo ludzi, natychmiast wyobraziłem sobie, że właśnie jest rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty. W jednej sekundzie plac apelowy fortu zapełnił się nowo przybyłymi emigrantami i urzędnikami w służbowych ubiorach. Przy jednym z magazynów zauważyłem konny wóz dostawczy i dwóch policjantów, żywcem wyjętych z filmów Charlie Chaplina. Po drugiej stronie placu stała dorożka z fiakrem na koźle i niewielki stragan ustawiony na dwukołowym wózku. Jakiś chłopiec z naręczem gazet szybko biegł w stronę wyjścia.

Przed wyjazdem do Nowego Jorku obejrzałem kilka archiwalnych filmów, nakręconych na nowojorskich ulicach w początkach dwudziestego wieku. Wielkomiejski wygląd miasta z tego okresu budzi zdumienie i podziw. Tłum ludzi i mnóstwo przeróżnych pojazdów zalega chodniki i jezdnie. Z zaciekawieniem oglądałem olbrzymie budynki, czytałem szyldy nad wystawami sklepów i obserwowałem przechodniów, których traktuję jak żywych ludzi, jeszcze wczoraj spacerujących po ulicach Nowego Jorku. Jakiś otyły jegomość w rozpiętym surducie podciąga    do góry spodnie. Cofam na moment film, żeby obejrzeć jego skarpetki. Ciekawe o czym wtedy  myślał? Cholera jasna, znowu lecą mi porki! Muszę wyrzucić te sparciałe szelki. Schudłem chyba ze cztery funty!                                                                                                                                                 

Za chwilę widzę, jak młody mężczyzna w słomkowym kapeluszu ogląda się za przechodzącymi obok niego kobietami. Zatrzymuję film i przeglądam go klatka po klatce. Rzeczywiście miał powód, żeby się obejrzeć. Nie zastanawiam się o czym w tym momencie myślał, bo jestem pewien, że myślał o tym samym co ja. Kobiety bez względu na panującą modę potrafią wyglądać bardzo atrakcyjnie. Jakiś człowiek przebiegł tuż przed moimi oczami i zniknął w ciemnej bramie budynku. Gdzie mu sią tak spieszy?  Musiał mieć jakąś bardzo ważną sprawę do załatwienia, która dzisiaj straciła już swoją ważność. Na rogu ulicy wsiadam wraz z innymi ludźmi do tramwaju i zajmuję miejsce tuż obok motorniczego, co zawsze robiłem, kiedy byłem małym chłopcem. Z tego miejsca można przez całą drogę obserwować wszystko, co dzieje się na ruchliwych ulicach. Po krótkiej podróży tramwajem przesiadam się na mały statek, płynący wzdłuż wybrzeża, żeby podziwiać pełną panoramę miasta. Dla emigrantów z lat dwudziestych był to na pewno imponujący widok, tak jak dla mnie imponujący był widok Windy City, które oglądałem po raz pierwszy w nocy, z ostatniego piętra Sears Tower.

Kiedy opowiedziałem to wszystko mojej dobrej znajomej, z którą podróżowałem, spojrzała na mnie z dezaprobatą i z politowaniem pokiwała głową.     

– Przestałbyś w końcu grzebać się w starociach, bo całkiem zdziwaczejesz. Lepiej pomyśl, gdzie zjemy obiad.

Nie odezwałem się ani słowem, gdyż kilka la wcześniej znalazłem się w równie niezręcznej sytuacji, kiedy zwiedzaliśmy razem Rzym. Podczas długiego spaceru wzdłuż Tybru, przystanęliśmy na chwilę, żeby odpocząć. Oparłem ręce na niewielkim murku obok chodnika i wpatrując się w nurt rzeki, nie wiem z jakiego powodu, zacząłem sam do siebie mówić.

– Ponad dwa tysiące lat temu, w czasie walki o reformę rolną braci Grakchusów, zginęło na Kapitolu ponad trzystu zwolenników Grakchusa. Wszystkich zatłuczono kijami i wrzucono do rzeki.
– Ty chyba oszalałeś! – powiedziała nerwowym głosem moja znajoma. – Dlaczego ja mam tego słuchać? Jak można przyjechać do Rzymu po to, żeby opowiadać mi o nieboszczykach w rzece. Popsułeś mi cały dzień!

Szybko przyznałem jej rację, grzecznie przeprosiłem i przyrzekłem, że nigdy więcej to się nie powtórzy, ale pomimo tego trudno ją było udobruchać przez ładnych kilka godzin. Od tego czasu postanowiłem być bardziej ostrożny w opisach produktów mojej wyobraźni na turystycznych wycieczkach, co niestety nie zawsze mi się udawało. Nie pamiętam już jaki był powód, że zainteresowałem się kulturą Azteków oraz barbarzyńską,  bo trudno ją inaczej nazwać, wyprawą Corteza. Kiedy zacząłem zagłębiać się w szczegóły jego wyprawy, musiałem, choćby pobieżnie, zapoznać się z topografią Mexico City i jego okolicami, choćby dlatego, żeby mieć pełny obraz ucieczki Corteza z miasta. Na początek postanowiłem zasięgnąć informacji od mojego dobrego kolegi z pracy, który pochodził z Meksyku.

– Javier, mógłbyś mi powiedzieć, jak wygląda krajobraz na dalekich przedmieściach Mexico City. Ciekaw jestem czy jest to teren półpustynny porośnięty rzadkimi krzewami, czy też rośnie tam zielona roślinność albo las. 
– Myślę, że tam jest zielono – odpowiedział po chwili zastanowienia.
– Ale powiedz mi, dlaczego chcesz wybrać się na przedmieścia Mexico City? Jedź do Acapulco! Tam są ładne hotele, dobre restauracje i piękna plaża. Gwarantuję ci, że wypoczniesz i będziesz zadowolony.
– Zapytałem ze zwykłej ciekawości – odpowiedziałem krótko, gdyż nie chciałem wspominać Corteza i rozmawiać o przykrych sprawach.
– Szczerze mówiąc, to nie znam okolic Mexico City. Pochodzę z Monterrey, a tam jest teren górzysty, ale zapewniam cię, że na peryferiach Mexico City nic ciekawego nie znajdziesz, dlatego jedź do Acapulco. Jeżeli już tak bardzo nie chcesz jechać do Acapulco, to wybierz się do Cancun, ale ja polecam Acapulco. Na pewno nie będziesz żałować.

Nie miałem sumienia dalej zwodzić mojego kolegi i żeby uniknąć podejrzenia o zdziwaczenie, przyznałem się, dlaczego interesują mnie przedmieścia Mexico City. Kilka miesięcy później miałem okazję, na jakimś towarzyskim spotkaniu, rozmawiać o turystycznych wycieczkach po świecie.

– Był pan może w Meksyku? – zapytała mnie pewna dama. – Szukam kogoś, kto był w Meksyku, żeby poradził mi, co ciekawego mogę tam zobaczyć.
– Niestety nie byłem, ale chciałbym kiedyś odwiedzić Mexico City. Zobaczyć miasto, dwa wulkany, zwiedzić muzea i pojechać pod kościół św. Hipolita.
– Kościół św. Hipolita? Czy to jest jakiś ważny kościół? 
– Tego nie wiem, ale jest to miejsce, gdzie Cortez został doszczętnie rozbity i zbierał swoich niedobitków po słynnej Noche Triste.
– I chce pan jechać taki szmat drogi, żeby zobaczyć jakiś tam kościół? Dziwny z pana człowiek. Może to i ciekawe, ale ja nie za bardzo jestem tym zainteresowana.
– W takim razie niech pani jedzie do Acapulco! Tam są ładne hotele, dobre restauracje i piękna plaża – powtórzyłem radę, jaką udzielił mi swego czasu Javier.
– Jeżeli nie chce pani jechać do Acapulco, to może pani wybrać się do Cancun, ale ja polecam Acapulco. Nie będzie pani żałować.

Zauważyłem, że tym oświadczeniem pozbyłem się opinii dziwaka, więc szybko zmieniłem temat rozmowy, żeby utrzymać na dłuższy okres czasu naszą nową znajomość, bo była to niczego sobie kobieta, z którą chętnie pojechałbym do Acapulco, zamiast do planowanego Mexico City. Pomysł  wyprawy pod kościół św. Hipolita natychmiast wyparował mi z głowy. Są na świecie ciekawsze rzeczy do zobaczenia niż jakiś tam kościół, chociaż tak naprawdę to wolałbym odwiedzić miejsce,  które mocno zapisało się w mojej świadomości, kiedy miałem lat siedem. Stałem wtedy na schodach niewielkiej kaplicy św. Piotra i Pawła u wejścia na Rynek Dębnicki w Krakowie. Na świątecznie udekorowany i wypełniony po brzegi ludźmi rynek, właśnie wchodziła procesja Bożego Ciała. Niestety nie ma filmowego zapisu tej okazałej, pełnej przepychu i majestatu uroczystości, godnej pióra najlepszych kronikarzy starożytnego Rzymu. Cóż za wspaniałe widowisko! Przed moimi oczami przesuwają się kościelne sztandary z portretami świętych, księża w białych komżach, dziewczynki sypiące płatki róży, aż wreszcie główna atrakcja całej uroczystości, ubrany w złocistą szatę biskup, niesiony pod baldachimem w odkrytej lektyce. Żadna inna procesja, a widziałem ich sporo w ciągu mojego życia, nie zrobiła już na mnie tak dużego wrażenia. Nawet koronacja Karola III wypadła przy niej blado.

Prawdopodobnie nigdy nie zobaczę już Rynku Dębnickiego w Krakowie, nigdy nie odwiedzę Mexico City i nigdy nie będę w Acapulco, ale obiecuję sobie, że przy najbliższej okazji pojadę    na moją ulubioną plażę nad jeziorem Michigan, którą uważam za jedną z najładniejszych na świecie. Moja wyobraźnia pracuje to na jałowym biegu. Bezmiar wody i monotonny szum fali sprawiają, że odzyskuję spokój ducha i omijają mnie złe wspomnienia. Pod wieczór, o zachodzie Słońca, które powoli przybiera formę rozgrzanej do czerwoności kuli, na niebie pojawia się blady Księżyc i przez chwilę wydaje mi się, że rozłożyłem swój plażowy leżak na skraju bezkresnego Kosmosu. Wtedy zdaję sobie sprawę, że wszystkie historyczne miejsca oraz wszystkie tak dobre jak i złe wydarzenia z mojego długiego już życia nie mają większego znaczenia. Dopiero po zachodzie Słońca, w drodze do domu, uzmysławiam sobie, że moja wyobraźnia znowu zawiodła mnie na bezdroża.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko