Jeśli za swoje pisanie nie jest się albo kochanym albo znienawidzonym, to nie warto w ogóle pisać.
Najbezpieczniejsza i najbardziej zarazem nudna jest konwencjonalna wypowiedź, zawierające poprawne treści, która nie szkodzi absolutnie niczemu ani nikomu.
Taką wypowiedzią jesteśmy obecni obdarzani w zdecydowanym nadmiarze, ergo nastąpiła swoista inflacja tego, co „mądre”.
Przypuszczam, że najmądrzejsi obecnie są ludzie, którzy niczego z pisaniem nie mają wspólnego.
Największymi szkodnikami literackimi są arbitrzy pozbawieni gustu, dzisiaj ludzie z gustem nie mają chyba za wiele wspólnego z czymś, co obecnie określa się mianem literatury.
W zasadzie, czy ktoś napisał kiedyś rozprawę albo traktat o dobrym guście?
Utarło się, że de gustibus non disputandum, ale dobry gust to warunek sine qua non wszelkiej działalności estetycznej, czy intelektualnej – obecny jednak terror w ogóle o tym nie wspomina, stale karcąc i napominając: „nie szata zdobi człowieka”.
Jaka jest zależność między Duchem św. a wolną wolą?
Nie mam pojęcia, ponieważ Duch św. to totalny anarchista.
Jaranie blantów, słuchanie mocnej muzyki, picie, ćpanie, czy wizyty w burdelu, to niewinność niemowlęcia przy Jego rozpasaniu.
Kiedy zaczęło się z hukiem, trzeba skończyć konwencjonalnie, dbając przede wszystkim o higienę widza.
Zachować sztuczki i akrobacje cyrkowe na bardzo kameralny oraz intymny wręcz występ.
Przed większą publicznością pokazać bardzo niewiele, tyle, co konieczne.
Dla człowieka nadwrażliwego, a szczególnie uzdolnionego, dobrze jest wykonywać jakąś pracę bardzo zwyczajną, która byłaby przeciwwagą dla jego nadmiernej wrażliwości, a jednocześnie zachowującą relację z materią jego tworzywa.
Stąd człowiek pracujący nad słowem własnym, powinien jak najczęściej komentować słowa cudze, aby w ten sposób uzyskać dystans do tego, co jest słowem i tego, co jest „ja”.
Jestem człowiekiem lubiącym prostotę, dlatego chcę wierzyć i ufać, że Duch św. działa linearnie, po prostej mojego życia.
Ludziom służy się mówiąc do nich językiem dla nich zrozumiałym.
Ale czy człowiek, który mówi w sposób zrozumiały, ma cokolwiek ciekawego do powiedzenia?
A może by napisać rozprawę o wyższości języka konwencjonalnego nad językiem indywidualnym?
Zachowawcza i poczciwa część środowiska nie będzie wiedzieć o co chodzi, mniej poczciwa i bardziej inteligentna część środowiska przeciwstawnego pozostanie chłodna i obojętna.
Przejawiam bardzo mało inicjatywy własnej, prawie wszystko przerzucam na Boga, dlatego mam, co mam, czyli niewiele.
Być może psychiatrzy mają rację, żeby zapomnieć całkowicie o sobie i jakimś tam, rzekomym powołaniu. Życie jest ważniejsze niż jakakolwiek pisanina.
Znaleźć swój język przeciw czy wobec?
A może jedno i drugie.
Po moich urodzinach nachodzi mnie refleksja, że z roku na rok coraz bardziej młodnieję.
Być może dlatego, że w nikim innym nie odbijam się prócz Boga.
Kiedy miałem 20 lat, byłem zdecydowanie większym staruchem.
Żyję samotnie, jestem wolny, nie odbijam się niekorzystnie i staro w gderającej i wiecznie niezadowolonej żonie. I rzecz jasna w tzw. „relacjach” artystycznych, które mnie między Bogiem a prawdą, średnią cieszą. Poznałem osobiście dwóch, wielkich artystów, którzy mi bardzo pomogli: Zagajewskiego i Wiśniaka, po co mi więcej.
Mam jeszcze swoich Przyjaciół prawdziwych, ale umawiałem się z kimś, pewnie ze sobą, że o dobrych rzeczach w Wyimkach pisać nie będę, bo na to, co dobre, najłatwiej napluć, rzadko który desperat będzie dodatkowo obsrywał uprzednio już dostarczone gówno.
Najbardziej z całego towarzystwa kochał mnie chyba mój tato, człowiek szlachetny i niebywale głęboki, choć w dupę czasem potrafiący też dać, jak to zawsze w rodzinie.
Naszła mnie refleksja, że człowiek kocha zawsze na odległość i zawsze z perspektywy, nieuchronną konsekwencją bliskości, w podstawowym, geograficznym wymiarze, trwającej dłużej, jest konflikt.
Projektując moje relacje z domu i moje doświadczenia, kobiecie nie wiem, czy którejkolwiek zaufam, ponieważ na „miłość” tych stworzeń trzeba zawsze zasłużyć, natomiast dla facetów byłem po prostu kumplem, lubili przeważnie moje dziwactwo.
Niektórzy faceci starają się być dla mnie „matkami”, ale mnie to zupełnie nie przeszkadza, mam taki kod już, że facetów traktuję zawsze luźno, do kobiet jestem przeważnie bardzo spięty, nie ufam im. Chyba, że mi się nie podobają albo mi na nich nie zależy.
Kobitki mają w sobie zawsze więcej ciemności niż faceci – to jest uwarunkowane biologią – kobieta rodzi i w tym samym momencie odbiera życie, bo nienowa to prawda, że z chwilą narodzin umieramy. Facet ma z tego procesu jedynie radochę i przyjemność. Zresztą na pogrzebach przeważnie płaczą kobiety.
Być może życie w społeczeństwie polega na pełnieniu jakiejś roli, ale cóż to za bezsens zupełny, ciągle spełniać oczekiwania Wielkiego Brata, który zna moją duszę i moje potrzeby lepiej niż ja.
Jedynym wiarygodnym, obiektywnym oraz nieprzekraczalnym sędzią moich poczynań, jest pani w Zusie. To już dostateczny myślę powód, aby z owej rzeczywistości emigrować, albo wysadzić ją w powietrze bądź też palnąć sobie w łeb.
Nie poszedłem do zakonu, ponieważ musiałbym całe życie wymądrzać się na temat jakiegoś faceta, który podobno mnie stworzył i który jest ode mnie nieskończenie mądrzejszy – to groteskowe i infantylne, aby mrówka opowiadała szczegółowo o zwyczajach oraz upodobaniach słonia, lecz z drugiej strony pewnie rozczulające i dla słonia jakoś miłe.
Cała ta nasza „wolność” skończy się pewnego dnia zupełną katastrofą komunikacyjną, pomieszaniem języków, niemożliwością porozumienia z kimkolwiek.
A wojny czym niby są, jeśli nie chorobą albo jakąś nieświadomością języka?
Ale wojna zakłada stan jakiegoś odniesienia jednak, choć to może dziwne w tym kontekście, bo owa apokalipsa komunikacyjna będzie według mojego mniemania i obserwacji polegała na takim świecie, w którym już nikt do nikogo się nie odnosi, bo każda monada stanowić będzie odrębne i nieprzeźroczyste królestwo.
Niezbyt lubię tych wszystkich, radykalnych klechów, wieszczących rychły koniec świata, ale coraz bardziej przekonuję się, że mogą oni mieć dużo racji.
Kiedy po dwunastu latach mordęgi, Lewiatan uczelni wypluł mnie w końcu na bezludną wyspę, całe moje, późniejsze życie polegało na użeraniu się z tym trudnym do pojęcia systemem w Polsce, o którego wątpliwe dobrodziejstwa zabiegają wszyscy w kraju mym mieszkający.
Kobieta to produkt z jednej strony niezbędny a z drugiej wysoce umowny – egzemplarze wyjątkowe i niewymienialne w fabryce tego gatunku po prostu nie zdarzają się.
I choć seksualnie ukierunkowany jestem na kobiety, to od kobiet niczego, ale to doprawdy niczego naprawdę dobrego w życiu nie zaznałem.
Mężczyzna posiada jedną, niewątpliwą, moralną wyższość nad kobietą: jest zdecydowanie bardziej niedbały. Z drugiej strony, świat, w którym mieszkaliby sami mężczyźni, przypominałby wieczną, ponurą spelunę, pełną zakazanych mord, ergo chciałoby się z takiego miejsca jak najszybciej spierdalać.
Coś się ewidentnie zjebało w tym świecie, któremu brak miłości.
Faceci gadają między sobą, kobiety między sobą, są tak sobą zmęczeni i poranieni, że nikt już nie ma na tyle poczucia humoru, dobrej woli i beztroski, żeby raz jeszcze podjąć tę beznadziejną, z góry skazaną na porażkę grę.
Najsympatyczniejsza rzecz, jaka mi się dziś zdarzyła to rozmowa z dwoma menelami pod Zwisem, którzy uśmiechali się od ucha do ucha po wymianie zdań ze mną i serdecznie mnie pozdrawiali. O wiele bardziej ufam im, aniżeli tym wszystkim, spedalonym gogusiom, porozsiewanym po różnych stołkach tego nieszczęsnego kraju, jak morowe powietrze.