Ewa Kłobuch – PIANISSIMO

0
218
Jacek Maślankiewicz

A mówili: – Nie pij tyle! A on pił. Pił, bo padało. Bo nie padało. Pił dlatego, że dopiero czwartek i dlatego, że już sobota. Pił sam i w towarzystwie Dżina z butelki w której nie było dżinu, choć miał być, gnojek obiecał. Jak się nie ma do kogo mówić, to się mówi do ścian. Szklanych ścianek szkła w którym tak ładnie połyskują procenty, gdy światło, które już dawno odcięli, powraca z niczego nie obiecującym świtem, jak ta dziwka co to znika na całą noc żeby dawać innym, a tobie żałuje i za dnia. Kac. Jak ty głośno oddychasz, Janek! Kurwa, jak ty głośno się dusisz! W tej chałupie. Tym barłogu sztywnym od potu i szczyn. Zapij to. Utop w kolejnej butelce. Za oknem makówki grzechoczą na wietrze, a ty liczysz przesypujące się w nich ziarenka. Taki masz słuch wyczulony na odległe brzęknięcie szkła. Piwo otwierasz zębami. Taki jesteś mocny w gębie. Taki ktoś. Taki pan.

Grzmi. Na razie wie o tym pies sąsiadów i Janek. Poznaje po charakterystycznym szczekaniu. Pies ujada aż go nie wpuszczą. Za drzwiami kończy się jego nieszczęście. Janka by nie wpuścili. Janek śmierdzi i zatacza kręgi. Długość promienia zależy od ilości promili we krwi. Niebo otwierało się tak jakby chciało połknąć Jankową chałupę. Dżin zadekował się w butelce, a Janek walczył z zaokiennym wiatrem, bezskutecznie próbując dojść do stołu na którym szklana Wieża Babel raz jeszcze tłumaczyła poplątanie języków. Nawałnica jak szybko przyszła tak szybko poszła. Słońce skapywało z ostatnimi kroplami deszczu drażniąc oczy. Przekrwione. Zmęczone wpatrywaniem się w dno, które tak trudno przykryć. Janek wychodzi. Siada na schodach. Pod nogami orzechy. Dziesiątki, setki orzechów. Obrodziło w tym roku. Trzeba by pozbierać. Ale to później. Nie teraz. Najpierw musi zapić ten żal co wgniata w ziemię. Nie pozwala jeść. Każe kołysać falom łajbą tonącą na środku wyschniętej rzeki.

Upał. Słońce grzeje przesadnie i ani kropli od tygodnia. Janek pisze wiersz. Dla niej? Dla siebie? Słowa uciekają. Skaczą po gałęziach. Fałszywe, bo rude. Janek zatrzymuje dłoń. Długopis zawisa nad strzępkiem, który chyba już nie jest papierem. Raczej wspomnieniem po nim. Po rudej piękności, która potrafiła tylko kłamać i odchodzić. Jak Dżin i wóda. Na kacu wycofuje się ze wszystkich obietnic. I kusi: Pij. Pij. Utop zły czas, złe myśli i strach, bo oto spada kolejny grzmot i rudy grad wali o blaszany dach werandy.

Jak się piło cały dzień, bo burza i deszcz, bombardowanie i ostrzał z każdej strony, to i świat się nie klei i myśl niewyraźna rozchodzi się jak mgła. Podnosi i opada. Nieuchwytna, pomiędzy palcami przesiąka, choć Janek zaciska pięści, aż bieleją kłykcie aż pulsuje żyła na skroni. I oto ktoś mówi do niego. Głos. Głosem. Słowami mówi. Pełnymi zdaniami. Wiewiórka? Mówi długo i spokojnie. Cierpliwie powtarza, ale Janek i tak nie rozumie. Coś w nim mięknie. Puszcza. Znowu jest dzieckiem. Małym chłopcem w przykrótkich spodenkach. Matka przy kuchni gotuje obiad. Jeszcze młoda. Zdrowa. Uśmiecha się do niego i grozi palcem kiedy grymasi, że znowu kasza. Wiewiórka kręci się przy niej i mówi. Ciągle mówi, ale słowa przepływają przez Janka. Rowami uchodzą do najbliższych rzek i dalej. Janek nie może ich już słyszeć, ale wie, że są. Mimo, że zapija pogłos zatrzaskiwanych drzwi. Mimo, że wszystko dzieje się po raz ostatni.

Śnieży. To nie telewizor. To za oknem śnieży horyzont. Świat śnieży. Biało jest i cicho. I nie ma żadnych śladów, a przecież licho podeszło pod drzwi. Nie śpi. Drży z zimna. Dlatego nie śpi. Za to Janek śni telewizor. I prąd. I śnieg śni. Białe płatki na rudym futrze wiewiórki, która szczerzy kły i celując w Janka palcem powtarza: – PIŁEŚ. PIŁEŚ. PIJ. PIJ. UTOP SIĘ W SWOIM NIESZCZĘŚCIU. A Janek otwiera usta i nic. Tylko chęci i śnieg na języku. Dobre i to w ten upał. Żar wypełnia płuca, jest pod skórą i we włosach. W podłogach i sufitach. Sypnęło iskrami, sieją ogień. A matka z Basią wiadrami wody chluszczą i syczy coś gdzieś i wyje na trwogę. A Janek na czworaka w mrok, byle dalej od światła. Za głosem Basi. Głosem co cichnie, jak wtedy przepada. Szuka sobie miejsca w dolinie. Pod brzozą i krzyżem. Ale Janek już wie, że jest. Matka przy kuchni, Basia przy fortepianie. Wszyscy na swoich miejscach. Tylko on jeszcze idzie. Na skróty. Przez piekło. Smoła parzy mu dłonie, stopy i kolana, kiedy tak brnie pośród lamentu się posuwa. Centymetr po centymetrze. Może by i wołał. Może by się i modlił, choć od śmierci żony nie odzywał się do Boga. Może by się przemógł, ale usta mu się topią, tak czuje i świadomość wyparowuje szybciej od promili.

Niby słyszał jakieś hałasy, ale był poza tym zgiełkiem. Zmartwieniem tylu ludzi. Ludzi, którzy nagle postanowili go zrozumieć i pożałować. Patrzył na nich z góry. Na to jak cichną. Jak się rozchodzą, gdy ciało zamknięte w worku przestaje rokować. Zastanawiał się kiedyś kim, a raczej czym stanie się po śmierci? A teraz myślał tylko o tym kim był za życia? Po śmierci Basi na pewno nie sobą. Jego piękna rudowłosa wiewiórka… Tak do niej mówił. Wiewiórka. Do niej i o niej. A potem już tylko ona mówiła. Coraz rzadziej i ciszej. Najpierw, że wyzdrowieje. Później, że wszystko się jakoś ułoży. Że zawsze będzie. Że nie odchodzi daleko. Aż w końcu odeszła. Okłamała go, ale czy na pewno? Jesteśmy przecież pamięcią zapisaną w popiołach. Wzruszaną przez wiatr, który wskrzesza obumarłe gałęzie i liście. Każe im drżeć. Unosić się choć na chwilę. Bo chwilę tu jesteśmy. Chwilę trwa wieczność. Tylko wiatr będzie trwał i ziemia z której ulepi kaleką skorupę. Tchnie w nią własne pragnienia i niedoskonałość, a ona będzie biec na spalenie, własnym oddechem wzniecając żar piekielnego pieca. Janek był więc za życia wiatrem, który ożywiał pamięć o żonie. Nie pozwalał przepaść jej do końca. Była w nim i obok. W każdym krzyku i szepcie. W Dżinie i w pustej butelce. Najbardziej przy fortepianie o uśpionych klawiszach.

UWOLNIĆ DUSZE

“Hanika” poznał w celi. Współwięzień miał pierdolca na punkcie drugiej wojny światowej. Opowiadał o niej. Czytał. Zarażał swoją pasją jak dżumą więc, mimo zachowania wszelkich możliwych środków ostrożności, Bolo wsiąkł w tematykę, choć wcześniej miał głęboko w dupie cały ten bajzel. Wystarczał mu własny. “Kroił” kogo popadło. Czasem obił jakąś mordę albo rozwalił łeb. I któregoś razu ten przypadkowy łeb okazał się za słaby na Bolowe pieszczoty. Koleś odjechał karawanem, a dwa dni póżniej po Bola zajechała suka. W pierdlu trafiła mu się dwójka. Pan Franek patrzył na niego przenikliwie i bez słowa, a kiedy wreszcie otworzył usta, to nie potrafił ich zamknąć. Jakby nie mówił od lat. Jakby Bolo był pierwszym od lat napotkanym człowiekiem, więc trzeba mu opowiedzieć wszystko co się wie. Żeby nie przepadło. Albo żeby usłyszeć siebie, mówiącego nie do ściany, ale do żywego człowieka. Człowieka, który słucha. Słucha, bo jakie ma wyjście? Bolo nigdy nie zapytał za co pan Franek siedzi. Tamten też nie dociekał. W takich miejscach każdy ma coś za uszami. Za cudze nie ma po co zaglądać. Dla zasady. I spokojnego snu.

Różnica między “Hanikiem”, a Bolem polegała na tym, że “Hanik” siedział za działalność pro polską, a Bolo za zabójstwo. Tego pierwszego osądzili Niemcy. Bóg miał widać ważniejsze sprawy, bo ani się za nim nie wstawił ani nie wskrzesił już po egzekucji. “Hanik” by nie pochwalił takiej teorii. Ale Bolo nie był “Hanikiem”. Nie zrobił sobie różańca z kawałka drewna i starego sznurka. Nie ufał odgórnym wyrokom.

Gdyby kumple z “bandy Łysego” wiedzieli co Bolo teraz czyta. Gdyby wiedzieli, że proces resocjalizacji trwa w najlepsze za sprawą księdza. W dodatku od lat nieżyjącego. Nie miałby już po co wracać do swojego miasta. Byłby nikim. Zerem, które trzeba wyprostować. Albo złamać. Wybór zawsze należy do ofiary.

Bolo nie był taki za jakiego świat go uważał. Po kilku tygodniach spędzonych w przyciasnej celi stwierdził u siebie klaustrofobię i stany lękowe. Czasem coś dziwnego widział. Innym znów razem słyszał podejrzane stuki i chroboty. Tylko on. A więc dźwięki pochodziły z jego głowy. Głowy w której, faktycznie, wszystko się kotłowało. Uczucia. Myśli. Obrazy. Te sprzed i po feralnej środzie. Świat skurczył się do dwóch osadzonych, kilku mebli, umywalki i kibla. I weż tu nie zwariuj w takim towarzystwie.

Z dnia na dzień było coraz gorzej. Pan Franek ględził, a Bolo, jakoś tak mimowolnie, przekładał słowa na obrazy. Wszystkie. Łącznie z gilotyną na której zginął “Hanik”. Z dwojga złego Bolo, wolał już chyba to swoje dożywocie. W celi pełnej czołgów i wojska, które nieustannie maszerując nie dawało spać. Zajmowało prycze i każdy milimetr tego i tak ciasnego pomieszczenia. Czasem nie było już czym oddychać. Wtedy Bolo wpadał w panikę, a pan Franek, przecisnąwszy się pomiędzy żołnierzami, podawał mu papierową torebkę i ze stoickim spokojem powtarzał”:

– Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Powoli. Powoli i głęboko, synku.

W tym czasie ostatni mundurowi znikali za umywalką w malejącej na oczach Bola szczelinie z której, ostatecznie, zostawała tylko rysa na pomalowanej olejną farbą ścianie.

Którejś nocy przyśniła się Bolowi czerwona rzeka. Wlewała się ową szczeliną po to tylko, by wypłynąć zakratowanym oknem, za nic mając grube pręty i szybę. Pan Franek moczył w tej czerwieni kija, wyławiając zamiast ryb, kolejne głowy. Ostatnia należała do Bola.

Obudził się mokry od potu i dusił się dłużej niż zwykle. Nie pomagała papierowa torebka, tym bardziej machina ustawiona przy drzwiach. Czterdziestokilowy nóż, błyszcząc w porannym słońcu cierpliwie czekał, by opaść na szyję skazańca. Wyrosło toto przez noc. Wczoraj stała w tym miejscu miska. Mógłby przysiąc. Pchany nienazwaną siłą podszedł do ustrojstwa. Pogłaskał drewnianą konstrukcję, po czym niespiesznie przymierzył się do ramy. Leżąc doszedł do wniosku, że wiszący nad nim nóż mógłby, ot tak, zakończyć gehennę. Uciszyć głosy i wyrzuty sumienia. Dać wolność o której tak marzył, choć wcześniej nie doceniał. Przegapił moment w którym jakaś łaskawa mu dłoń uwolniła ostrze. Zdążył jeszcze dwa razy chrapnąć i oblizać usta. Później naprawdę się obudził.

“Hanik” nie miał tyle szczęścia. A może to właśnie on je miał? Ktoś wcisnął nas w ciała i teraz dusimy się zamiast żyć. Przepychamy kolejne dni i noce jak martwe wskazówki, desperacko uczepione grobowców kukułek, które uwolnić mogą jedynie wprawne palce zegarmistrza. Ale to wymarły fach. I o ptakach też już nikt nie pamięta.

“Hanik”- ksiądz Jan Macha, ścięty na gilotynie za działalność propolską.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko