Kapłan unosi dłonie ku niebu w błagalnym geście. Drżący cień pada na ściany jaskini oświetlonej przez skalną macicę, która wyrzuca ogniste języki w długim i płonącym porodzie. Na głowie ma stroik upleciony z liści palmowych, którego obraz zniekształca się w promieniach światła, niby upiorny róg. Naszyjnik z zębów rekina i muszli perłowych zdobią jego spoconą pierś.
Przy ogniu trzej mężczyźni w milczeniu obserwują kapłana. Spojrzenia, ostre i tnące jak noże stykają się w punkcie zenitu. Z kąta wyłania się wąż, który zwija się na kształt korali z paciorków czerwonych i czarnych.
Świszczący wiatr wpływa odpowiadając na dawny zew. Z naczynia ozdobionego rudawym brzegiem kapłan wydobywa drobny węglowy pył i przesuwa palce po twarzach i ciałach mężczyzn rysując linie i punkty w rytuale przypominającym modlitwę. Mężowie wychodzą z jaskini i kierują się na najwyższe wzgórze na pustyni. Tam, gdzie przed kilkoma dniami ujrzeli wielki okaz z groźnymi rogami. Ustawiają się w strategicznych miejscach, aby czatować na zwierza kiedy się pojawi. Słońce spala nerw zamieniając go w pot. Wilgoć, która się przylepia do ciał i utrzymuje noże gładkie i lśniące, gotowe do ataku.
Wreszcie pojawia się zdobycz. Mężczyźni porozumiewają się na migi ze swych strategicznych pozycji. Zwierzę dostojnie przechadza się beztroskie wśród krzewów. Łowcy podążają naprzód pomału, uważając by nie nadepnąć na suche gałęzie. Jeleń wsłuchuje się w szum, który ścieli się na dnie najgłębszej ciszy i odwraca głowę w różne strony szukając źródła swego niepokoju. Jego wielkie oczy wypełnia szklista, okrągła pewność zagrożenia, płynąca z instynktu samozachowawczego. Ludzie są już bardzo blisko zwierza. Krótki jęk, cichy i głuchy, ściszony dumą i lękiem, by nie spłoszyć zdobyczy, ślizga się między kamieniami. Ciało myśliwego skręca się z bólu. Wąż, bezwzględny i zimny, spogląda nań bez wyrzutów sumienia. Zęby przebiły stopę wysuszoną i popękaną. Nikt się nie spostrzegł. Ranny koi swój ból, bo tam, w jaskini, najmniejsi są głodni. Wie, że jeśli uczyni się hałas, nie będzie obiadu. Jego serce bije pośpiesznie. Niewidzialne dłonie uciskają mu gardło i nie dają oddychać. Ból zniknął, lecz nie może się ruszyć. Zrozpaczona pierś unosi się i opada w rytmie ściśniętych serc jego towarzyszy, gotowych wypuścić strzały. Drzewo opuncji przed nim zaczyna się rozpościerać. Pośród nocy, która pokryła mu oczy, słucha tryumfalnego okrzyku pozostałych, podczas gdy jego ciało przenika długie i głębokie wezwanie morskiego ślimaka pochodzący z dalekich i wielkich wód. Czas staje się wirem minut, godzin, dni… zwierzęciem, które pełznie i zagarnia wszystko, unosząc je do jakiegoś niewidocznego miejsca. Tumult opada i przestwór zamienia się w ciszę. Szept krąży między sylwetkami zmierzchu. Przestwór powiada, że jeleń nie zostanie zjedzony przez tego człowieka, który spokojnie leży. I tam, w upale, wybrzmiewają zakurzone szczątki łowcy, który nie przyniesie w rękach obiadu, lecz który odszedł wiedząc, że jego dzieci najedzą się tego wieczoru.
Przełożył Paweł Krupka
Angélica Santa Olaya pochodzi ze stolicy Meksyku, gdzie mieszka i tworzy. Ukończyła studia dziennikarskie i historyczne, zajmuje się pedagogiką i publicystyką. Specjalizuje się w krótkich formach literackich, jest szczególnie przywiązana do mikronowel i haiku. Tworzy też formy sceniczne. Jest aktywną promotorką międzynarodowej współpracy kulturalnej. Jej twórczość została przełożona na wiele języków. To pierwsza publikacja jej polskiego przekładu.