Ewa Kłobuch – wiersze

0
241
Jerzy Ryszard Jurry Zieliński KROPLA W MORZU


***[LEJ O ŚREDNICY DWUDZIESTU METRÓW…]

lej o średnicy dwudziestu metrów

jak to zszyć
jak obiecać że nie będzie blizny

tu rosła grusza
tam stał mój dom
i matka przy kuchennym stole
obierała ziemniaki

spod gruzów wystawała jej chusta
przykryłam nią śmierć
zimne światło wystrzeliwanych rakiet
dotyka tylko tych
którzy nie odwracają wzroku
oni zobaczą jak zamienia się w ogień

ugotuję na nim kaszę
z zapasów na czarną godzinę

gdy zestrzelą nam słońce
i dopali się ostatnia świeczka
…………………….


MIŁOŚCI

jestem
może tylko stoję zbyt daleko od okna
żebyś mógł mnie dostrzec
ze swojej drogi krzyżowej

skręcisz prosto na łąki
tam skulisz zesztywniałe ramiona
pozwalając by obrosły bodziszkiem chabrami
babką rany wygoisz

tamta kobieta nie będzie czekała
ma coraz mniej czasu
i cierpliwości starczy jej ledwie dla dzieci

nigdy o nią nie zapytam
o innych też nie chcę wiedzieć
w czym były lepsze
czy okna miały jaśniejsze
czy może same wychodziły naprzeciw

słyszysz to ostrzą noże
wstań bedą kosić
wezmę psa i jakoś się znajdziemy
oddzielając źdźbła od drzazg
na jedną stronę ból
na drugą pieszczoty
…………………….


I ROZJARZY SIĘ I BĘDZIE ŚWIECIĆ 

I GRZAĆ AŻ ZGAŚNIE

Iga stawia krzyże
ułożyła już cały las
tylko patrzeć jak przyjdą z piłami

będą ciąć pnie
nadgarstki
kaleczyć ciszę warczeniem

więc mów do niej szeptem
używając tylko okrągłych słów
żadnych krawędzi
mogłaby je wykorzystać i skoczyć

mów jej o pięknie
dość ma brzydoty
stawia krzyże ułożyła już cały las
rozłożonych ramion
a mimo tego bez ognia
nie znajduje w nich ciepła
nie ogrzeje duszy

trzeba podpalić las
pozbawić domu sarny
i ptaki przepłoszyć

dla paru chwil
dla siebie znowu stawiać krzyże
na zgliszczach jeszcze letnich
tak że nawet zapałek nie trzeba
wystarczy kolanami rozorać popioły

————————————-

***[I NIE POWIEM CI…]

i nie powiem ci nigdy czego mi żal najbardziej
psa na deszczu i kota za oknem gdy mróz
drzewa położonego przez wiatr
motyla wdeptanego w podłoże i nas
bo nie umiemy się znaleźć

nie rysują map ci co każą iść
jeszcze mgłę pod nogi kładą
nie powiem im czego się boję
najbardziej że zgubię sens
że oczy odwykną od światła
że zleją się w jedno noc i dzień a my
zawsze na dystans

na wybrzmienie słów bezpiecznych
co jak woda gaszą ogień gdy jest
i myśl że mógłby być ale nie
gdy pada nam na głowy

rzeka skuta lodem oddycha przez przeręble
niebo nie odbija się wodzie a przecież jest

zimno
usta obrastają szronem nie oczekuj ciepłych słów
gdy spadająca gwiazda zamarza zamiast spłonąć
gdy odkupienie przynosi posmak
cierpkich owoców z dzikiej gruszy
rosnącej samotnie

w polu gdzie nawet stracha brak
a wróble pozostawione same sobie
szukają ciepła w nagiej koronie

————————————-


SEZON NA OSTY


Iga słyszała o śmierci

mówiono źle
podobno jest recydywistką
gaszącą światło w oczach i oknach kochanką diabła uwodzącą anioły

zawsze przychodzącą nie w porę
bez pukania
albo natarczywie dzwoniąc w uszach wybrzmiałą diagnozą

Iga nie byłaby sobą
gdyby nie próbowała oswoić myśli czy wyobrażenia
zanim przemienią się w strach
obrosną szeptami w głowie
zakwitną krzykiem na ustach

dlatego szuka miejsc gdzie rozwarstwienia odsłaniają dusze
to prawdy rozpisane na miejsce i czas testament układany dzień po dniu
w wieżę z klocków gubionych po drodze

twarz
twarze śmiech i płacz
przymałe lalki w wyrośniętych dłoniach
Bóg osłaniający oczy przed słońcem

——————————–


ĆMA W ABAŻURZE

Iga odkłada swój czas na później
przesypia zegary i kalendarze
miało to pomóc ale czucie nie ustaje
coś kłuje i rwie
niepokój

śni jej się pociąg
mija ją z hukiem w każdym oknie ta sama twarz
jakby na potwierdzenie każdego straconego dnia
i tych przyszłych
bo wagony nieustannie wypływają z jeszcze niezbadanej ciemności
rozrywając krzyk na sylaby

będzie nimi szafować za dnia
ale nie zagłuszy drżenia szyn odrastających pod prześcieradłem przesiąkniętym chłodem nocy wyczekiwaniem dnia

kiedyś położy głowę w poprzek
tak żeby nie widzieć oświetlonych okien
coś przemknie 
wstrząśnie nią strach ale ucichnie razem z furkotem

tuk tuk tak tuk tuk tak wyryte na skórze jak dotyk którego zabrakło
choć tyle wokół rąk to nie ma komu popchnąć wskazówek
rozebrać dni z deszczu i mgły
nicią babiego lata powiązać sensu z istnieniem

……………………….


SZPILKI I GWOŹDZIE

już prawie twoja
przyznaję się do krzyża
cicho tak
by nie zbudzić korników
toczących drzewo którym jestem

odtąd dotąd
na długość rozrzuconych ramion
i nigdzie dalej

tylko pokusa
by zatrzymać to ciało dla siebie

……………………….


PANDEMONIUM

miałaś obrożę
miałaś też imię na które by przybiegał
nigdy psa

pies szczeka
a matka ciągle narzekała na głowę
tętniący w rozepchanej bólem czaszce wszechświat
nie obejmował czworonoga
choć z powodzeniem upychała w nim
kolejnych mężczyzn

nasłuchałaś się napatrzyłaś
i najchętniej usunęłabyś fiolet
tak z tęczy
jak i z oficjalnej listy kolorów

zbyt dobrze pamiętasz since i zimno
przenikające ciało wystawionego za drzwi bękarta
który wciąż pyta dlaczego

razem z niebem przecieka dach
gdzie jest tata
w czym suki są lepsze od psów

……………………..


TEJ NOCY ZNÓW BĘDĘ NIEKOMPLETNA

wróciły nocne moczenia
zgniły wyż
odkłada się grzybem w kącie
gdzie chodzę się wstydzić
za mnie za ciebie

ból jest jak światło
w sekundę siedem razy
okrąża moją planetę

wsiąka w materac
i jęczą sprężyny w rytm pchnięć
nim wytryśnie cały jad
kilka razy zwątpię w człowieczeństwo

nieobojętna na działanie soli
kruszeję pod twardą ręką
tej nocy znów będę niekompletna

……………………..


A WTEDY

zamknie oczy

nagość dłoni rozebranych z młotka i dłuta
może peszyć
uwięzionego w lipowym klocku ptaka

choć wydobył zaledwie kontury
żadnych szczegółów
po których rozpoznałbyś zamiary

co z tego że nie zaśpiewa
chyba że w ogniu rozjarzony boleśnie
sękatą nogą wyrzuci iskry
nim wzleci hen

unosząc ze sobą swąd palonych piór
dojrzewających jeszcze
w pękających słojach

………………………


JA WERONIKA

z wieczornej ciszy uszczknę odrobinę rosy
do przemywania oczu z zakrzepłych obrazów
wyrastają ciernie
tyle ich bierzesz do snu

zapobiegliwi próbują je zapić
myśląc że rozcieńczone
nie będą się układały w plamy na słońcu
skąd na pewno nie widać jak starasz się nie zasnąć

podczas jednej z wielu burz
sosna oparła się o mój dom niczym poprzeczna belka
którą niosłeś aż skończyła się droga

to nie to drzewo i nie ten ogród
a znój ten sam
ostry zapach strachu i potu

mogłabym znowu przyjść otrzeć ci twarz
tylko zapukaj w ścianę a skrzypną drzwi
zabrzęczy tłum napierający na okno

……………………….


ŚMIERĆ MARII

purpurowy płaszcz płowieje w słońcu
i tak –
jest mi wstyd za wszystkie słabości
Golgota na którą sama znosiłam kamienie

z półką skalną
by odpocząć
po dniu a przed nocą
myśli spadają w otwarte dłonie
są brudne
usta pełne skarg

a ty rokrocznie powtarzasz drogę i ból
zmieniają się tylko krzyże
coraz cięższe
mimo to pozwalasz się prowadzić
za ostatni próg

więcej nie uniesiesz

………………………..

POD PRĘGIERZEM

matka nie umiała nas kochać
fanaberie – mówiła
i szedł w ruch kabel od żelazka

dudniły pięty na schodach
dudniły słowa w głowie
labirynty gdzie echo po wielokroć
powtarzało strach
po nim wracałyśmy

przydrożna Maryja bezradnie rozkładała ramiona
i płaszcz
pod którym nie mieściłyśmy się
ze swoim bólem

Jezus jeszcze niżej spuszczał głowę
może było mu wstyd
a może już wszystko jedno
jakie to gwoździe

………………………


***[POŚRÓD GRUZÓW MĘŻCZYZNA GRAŁ NA SKRZYPCACH…]

pośród gruzów mężczyzna grał na skrzypcach
przypomniał mi się fortepian dziadka
to jak klawisze ulegały jego palcom
moja definicja magii
bez której dom przestał brzmieć inaczej niż salwa
niż głuche uderzenie
od którego pobrzękiwały w szafie szklanki

mężczyzna grał coś skocznego
matka powtarzała że nad grobami nie wypada
a przecież groby były wszędzie
aż po horyzont

to nieprawda że skrzypce potrafią tylko łkać
te śmiały się zwinnymi ruchami smyczka prześlizgując się pomiędzy rzuconym granatem a zawleczką
pomiędzy płomieniem a ciałem którego nie zdołał polizać

pośród gruzów mężczyzna grał na skrzypcach
pomyślałam o nim jak o kimś bliskim
może dlatego że sprawił mi radość
a może było mi to potrzebne do życia

mężczyzna grał coś skocznego
i chyba nie mógł się zatrzymać
myślałam wtedy że w końcu pęknie struna
on że muzyka to modlitwa
która podnosi z kolan

……………………….


KĄDZIEL I WRZECIONO

u podnóża góry wziąłeś głęboki wdech
nie wystarczyło by wejść na szczyt
ginął w chmurach
a ty bałeś się że zmylisz drogę

na dole stała matka
chusta spłowiała w słońcu
od długiego czekania
bolał krzyż

nie miej jej za złe pewności że wrócisz
bez chwały
za to z rozbitym kolanem
z jednej krwi jesteście
i jednej miłości

utkani z przędzy
która się plącze i rwie
wchłania wodę i brud
napotkany po drodze

——————————–


GRA NA PĘKNIĘTEJ STRUNIE

nie umiem żyć
to nie twoja wina
nie moja

chyba za rzadko wychodzę z domu
a za oknem świat
i powietrze całkiem inne

można się zaciągnąć i trwać
podczas gdy wszystko mija
być

jak Iga wybaczać sobie
słabości i strach
że wszystko można obejść
ale nie miłość

Igo
nadkładasz drogi zawsze sama
chyba że liczyć cień
raz za tobą raz przed
jak wiersz

matko słów w których czai się grzech
niby w myśli która chce uprzedzić wyrok
zapada jak zmierzch
ale nie ma świtu
który mógłby go pokonać

wydobyć z zakamarków
w umyśle tyle jest szuflad i drzwi
tylko że klucze trzymają straż
i rdza brudzi palce

nosisz ten brud z nieudanych prób
niczym stygmat
którego się wstydzisz i jesteś dumna
jednocześnie mówisz i milczysz

kiedy nikt nie patrzy
upadasz żeby wstać
przed pierwszym gapiem

————————————-


WTEDY

kiedy spadł na mnie dom
całą sobą czułam jak ciężko oddychają ściany

próbowałam wołać
ale głos wracał do mnie
a ręce miałam zbyt ciężkie by popchnąć go dalej

noc przedłużała się i byłam już głodna
chciałam zmienić pozycję zdjąć z siebie piętra
i żeby ktoś po mnie przyszedł

ściany oddychały coraz płyciej
słowa przestały wracać miałam ich pełną głowę
ale w ustach zamiast w dźwięki
wiązały się w odłamki świata który właśnie runął

szarpany spazmami
drżał w niekontrolowanym szlochu
z tysięcy gardeł skargi i modlitwy
wszystko obrócone w gruzy

———————————


PAMIĘCI

tyle lat
wiosna za wiosną
a dziś spadł mi z kalendarza listopad

i mokro się zrobiło
szaro i mgliście
i gorzej cię widzę
chyba że oczy zamknę

wtedy znów czuję tamten wiatr
i smak czereśni
i plamy po nich
mokre tylko przez chwilę

bo przecież lato
i słońce grzeje
a plama cóż plama
gdy świat i życie i miłość

powietrze faluje od upału
zapadam w sen
i śni mi się kilka bezlistnych drzew
jak zła przepowiednia
chmurzy się niebo

i nie wiem czy chcę się budzić
bo ani tu ani tam nie jest lżej

to twój niewyraźny profil
czy tylko cień ze mną gra
w było nie było

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko