Jan Tulik – Spotkał szamanów, oprawców i morze krwi

0
156

(Część I)

Ferdynand Ossendowski (1876–1945) był w swoim czasie równy rangą nobliście Henrykowi Sienkiewiczowi. Przeżył wiele niewiarygodnych przygód. Spotkał w Azji, głównie w Mongolii, wyjątkowych szamanów i historycznych szaleńców, w tym idealistę-watażkę von Ungerna, który miał zjednoczyć kraje mongolskie.

Hrabia herbu Lis

Ferdynand Antoni Ossendowski (ur. w Lucynie w Inflantach Polskich,   zmarł 1945 w Żółwinie).  Rodzina jego miała korzenie tatarskie, szlacheckie, herbu Lis. W 1884 r. Ferdynand studiował nauki matematyczno-przyrodnicze w Petersburgu, za udział w zamieszkach studenckich w 1899 r. musiał wyjechać, trafił do Paryża, gdzie studiował fizykę i chemię, miał okazję poznać Marię Skłodowską-Curie. W tym czasie wziął udział w wyprawach naukowych na Kaukaz, nad Dniestr, nad Jenisej i nad Bajkał. Dotarł również do Chin, Japonii, na Sumatrę i do Indii – w miejsca, gdzie biała stopa dotąd ich nie deptała. Wrażenia z Indii były podłożem dla jego pierwszej powieści „Chmury nad Gangesem”.

Po powrocie do Rosji został docentem Uniwersytetu Technicznego w Tomsku. Jednak nie związał się uczelniami na długo – jego pasją były podróże. W 1905 roku, po wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej, został wysłany do Mandżurii, prowadził tam badania geologiczne celem poszukiwania surowców przydatnych armii.

Znajomość orientalnych języków przydała mu się, gdy ścigał się z bolszewikami. Dzięki niezwykłym zdolnościom przystosowawczym (znał biegle 7 języków obcych, w tym chiński i mongolski), udało mu się przedostać z kontrolowanej przez bolszewików Mongolii.

Wkrótce potem został wybrany przewodniczącym Rewolucyjnego Komitetu Naczelnego, który przez pewien czas sprawował władzę w Mandżurii. W wyniku procesu, który potem wytoczono jego członkom, Ossendowski został skazany na półtora roku twierdzy. Odzyskał wolność w 1908 roku. Wydana w 1911 r. książka „W ludzkim pyle”, poświęcona więziennym doświadczeniom Ossendowskiego, zyskała przychylną ocenę m.in. Lwa Tołstoja. W tym czasie nawiązał współpracę z wieloma rosyjskimi gazetami. Gdy w 1909 r. zaczął wychodzić w Petersburgu polskojęzyczny „Dziennik Petersburski”, został jego korespondentem, a następnie redaktorem. W 1918 r. opuścił zrewolucjonizowany Petersburg i wyjechał do Omska. W czasie wojny domowej w Rosji czynnie współpracował z dowództwem białych; był m.in. doradcą admirała Kołczaka. Przekazał na Zachód tzw. dokumenty Sissona, które wykazywały, że Lenin był agentem wywiadu niemieckiego, a działalność partii bolszewickiej finansowana była za niemieckie pieniądze. Fakt pomocy udzielonej Leninowi przez Niemców okazał się oczywisty. Koszmar rewolucji leninowskiej ukazał niemal reportażowo w swym dziele „Lenin”, czego sowieci mu nigdy nie zapomnieli.

Od Kiplinga do Maja

W bodaj najważniejszym dziele „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” Ossendowski ukazał swą ucieczkę przed bolszewikami przez Syberię, przez Chiny, Mongolię. Jego zajęcie szpiega plus intuicja i wiedza o magii azjatyckich obszarów miały wpływ na zdobycie zaufania mongolskich lamów. W dodatku w niezwykłych okolicznościach zawarł znajomość ze słynnym “krwawym baronem” von Ungern-Sternbergiem, bałtyckim Niemcem w służbie carskiej Rosji, który zamierzał zrealizować swą ideę – stworzyć  na terytorium syberyjskiej kolonii carskiej Rosji Imperium Panmongolskie. Szpiegowska profesja sugeruje możliwość, że Polak został sojusznikiem barona w realizacji planów, przecież pracował dla białych. Istnieje więc teza, jakoby Ossendowski stał się depozytariuszem wiedzy o ogromnym skarbie, ukrytym przez „krwawego barona” Ungerna gdzieś w mongolskich stepach, a który miałby posłużyć do sfinansowania kolejnej wojny z komunistami.

Do Polski wrócił w 1922 r. z popularnością miary Kiplinga,  Maya, Londona i noblisty Sienkiewicza. W 1936 przyznany mu Złoty Wawrzyn Akademicki Polskiej Akademii Literatury. Zmarł w Żółwinie w 1945 roku, tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej, pochowano na cmentarzu w Milanówku.

Bohaterowie książki Kornela Makuszyńskiego „Awantury i wybryki małej małpki Fiki-Miki” znajdują w piaskach pustyni głowę, która okazuje się zasypanym profesorem Ossendowskim” „…Odkopali go czym prędzej, do murzyńskiej wiodą wioski, a tam krzyczą – Niech nam żyje pan profesor Ossendowski”). I o ironio, odkopano profesora po śmierci – łapami NKWD. Skrupulatnie szukano jego grobu, po jego znalezieniu ekshumowano zwłoki. Miano za co się mścić: za  „Lenina”, ale nie tylko. Polowali szczególnie na tajne dokumenty, w tym Sissona; zapewne poszukiwali właśnie „skarbu barona Ugnerna”, z którym współdziałał przeciw czerwonym. Ale może sam pisarz zadbał, by nic się obcym nie dostało. Nigdy nie ujawnił choćby szczegółów swojej działalności polityczno-wywiadowczej.

W 2006 wmurowano pamiątkową tablicę na domu przy ulicy Grójeckiej 27 na warszawskiej Ochocie, gdzie pisarz mieszkał w czasie wojny; lecz mieszkańcy kazali wykreślić z tablicy, że był antykomunistą…

Mongolskie niezwykłości

Baron von Ungern, z rodu bałtyckich Niemców (1855-1921) zwany krwawym baronem, zwierzył się Ossendowskiemu, wprost dyktował pisarzowi „testament” – jego idee. A nie miał żadnego niemal szacunku dla europejskiej cywilizacji. Przypisywał sobie imponującą genealogię (trudno wierzyć we wszystkie jego rewelacje) – że jest potomkiem Krzyżowców, którzy walczyli pod egidą Ryszarda „Lwie Serce”; że jego przodek brał udział w bitwie pod Grunwaldem; inny z protoplastów był marynarzem i wędrowcem; i już jako on sam – piratem… wtedy wpadł w ręce cara i skazany został na wschodnią Syberię. Został buddystą. Pojawił się i polski wątek – podobno miał nieślubnego syna z Polką. Po wybuchu pierwszej wojny i od lata 1914 r., działał w Prusach Wschodnich. Za waleczność został odznaczony najwyższymi orderami. Potem w Karpatach walczył pod rozkazami rosyjskiego generała Grigorija Simonowa, półburiata, i to od niego zaszczepił się ponownie ideą połączenia mongolskich plemion. Podzielał późniejsze plany budowy nowego państwa mongolskiego – „Przebudzenia się prastarej Azji”.

W 1921 został dowódcą Azjatyckiej Dywizji Konnej – dzięki Japończykom, którzy sprawowali z białogwardzistami. Najpierw zdobył Urgę, czyli Ułan Bator. Kazał rozpalić niezliczoną ilość ognisk wokół miasta, co sugerowało olbrzymią armię. I zaatakował. Bezwzględny baron ścigał hołotę zajadle, pomogły mu zapewne sztuczki (czy z z pomocą hipnozy?… o czym dalej).

O Rosjanach „krwawy generał” mówił wprost: „z takimi można walczyć tylko surowością. Rosjanie nie powinni lubić – oni muszą się bać… To są zwierzęta… Zwierzęta!…”

Ważną postacią w życiu „strasznego generała” był Siemionow na wpół Rosjanin pół Mongoł. To najpierw on zdecydował się połączyć wszystkie szczepy, związane z sobą plemienną krwią lub religią w jedno azjatyckie państwo, składające się z autonomicznych części pod moralnym kierownictwem Chin, kraju o najstarszej duchowej kulturze. Planował to jeszcze jako hetman Siemionow będąc na niemieckim froncie – już wtedy rozpoczął agitację pośród Buriatów i Turkmenów. Plan zjednoczenia Mongołów był prawdopodobnie realny w 1918 r., kiedy Rosja haniebnie zdradziła Francję, Amerykę i Anglię. Lecz w historii  – każdej – „gdybanie” utraca sens. Nawet słowa sprzed wczoraj nie da się przecież cofnąć.

Ossendowski miał dobre pojęcie o Azji. Lecz wędrując (z początku zniewolony) z Ungernem, był wielokrotnie zaskakiwany wyjątkowością Mongolii. Oto jego

wrażenie pierwsze

Ossendowski – później autor dzieła „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” – zyskując najpierw względne zaufanie owego krwawego Ungerna, stanął z jego bandą nad Jeziorem. Nie musiał pytać, wnet mu opowiedziano osobliwą historię. Otóż Jezioro Teri-nuur przed niespełna 200 laty nie istniało, na równinie stała chińska forteca. Chiński komendant skrzywdził świętego lamę, i ten rzucił klątwę na owego komendanta i fortecę. Już nazajutrz ze wszystkich studni wytrysnęły potoki wody, zniszczyły fortecę. Niekiedy jeszcze wypływają ludzkie czaszki i kości, jezioro nadal się rozrasta.

Natomiast nad Rzeką Diabła naszemu pisarzowi opowiedziano, czym jest wciąż napotykane obo. Obo bywa świętym modrzewiem, czyli chamtytem, kaplicą na cześć złych demonów. Bo obo bywa wszędzie, gdzie potrzeba wsparcia przez duchy. Obo jednak to najczęściej stos  kamieni, jest lamajskim świętym znakiem, stawianym przez mnichów-lamów w   niebezpiecznych miejscach.

Obo to także ołtarz, znaki na cześć złych demonów, władców tych niebezpiecznych miejsc. Przejeżdżający Mongołowie nad Rzeką Diabła składali skromne ofiary błagalne lub dziękczynne, wieszając na gałązkach obo szmatki, kosmyki włosów wyrwanych z końskiej grzywy albo chatyki – długie pasma niebieskiej jedwabnej materii; czasem stawiali oni miseczki z prosem, bobem lub solą. Obo to ołtarz na cześć złego demona przejścia Zagastaja. Legenda głosi, że podstępni Chińczycy zabili chana, wnuka Wielkiego Dżyngisa, by uratować resztę rodziny. Święty lama zabrał wdowę z dzieckiem i uciekli, miotając na wroga chmury śniegu. Gdy zawzięci Chińczycy mieli ich dopaść, matka ubłagała bogów Mongolii, by ratować latorośl. Na kamieniu pojawiła się biała mysz, która skoczyła na kolana kobiety i przemówiła ludzkim głosem, że prześladowcy są u kresu sił, niech jadą dalej. A był to Zagastaj, demon tych szczytów, potężny i miły Bogu. Kobieta zwątpiła – bo jak trzystu wojowników zdoła zatrzymać pościg? Jednak ich zatrzymał, ale zwątpienie kobiety spowodowało, że Zagastaj od tej chwili stał się niebezpieczny tak dla  dobrych, jak i złych ludzi. Wilki i orły stały się jego sługami Zagastaja.

Oto pierwsze zdumienia Ossendowskiego Mongolią przed wiekiem. Encyklopedycznym skrótem opisał co widział: kraj cudotwórców, lekarzy, proroków, jasnowidzących, wróżbiarzy i czarowników; kraj pod znakiem swastyki; kraj, gdzie żyją potężne, dumne myśli przed wiekami zgasłych władców Azji i połowy Europy – to jest Mongolia. A nie opodal „Kraj krajów” – Tybet.

Wrażenie drugie

Dawna Mongolia ma wyjątkową historię. Wiemy o niej nieco, wszak genueńczyk Marco Polo spędził szereg lat w Tybecie, Mongolii i Chinach – był sekretarzem Dżyngis-chana, spisał co udało mu się spisać.

Herszt bandy – a według laminizmu nie wolno wypowiadać imienia ojca, nauczyciela i naczelnika,więc imienia draba nie poznamy – został ciężko ranny.  Nasz  pisarz ją go leczyć, podając silne specyfiki. Zaznaczył jego służbie, że pan wyzdrowieje pod warunkiem, że nikt przy nim nie będzie miał nabitej broni, gdyż przy chorym krążą złe duchy śmierci; przez 11 dni nie wolno im było opuścić tego miejsca. Takim to sposobem ekipa z Ossendowkim mogła odjechać bezpiecznie.

Trzecie  zdumienie

Dopuszczono Ossendowskiego do działań magicznych. Pojawił się szaman: chudy z bielmem na oku, z twarzą zeszpeconą przez ospę, ubrany w brudne, różnokolorowe powiewające na wietrze łachmany, z czerwonymi i żółtymi wstążkami, z bębnem i piszczałką z kości. W rozwartych nieruchomych oczach pałało szaleństwo. Podrzucał nogami dziwnie ugiętymi w kolanach, wił się, dygotał jak w febrze, gwiżdżąc i bębniąc, wykonywał coraz szybsze ruchy, aż zbladł, oczy nabiegły krwią, z ust ciekła piana, w końcu padł na śnieg i wił się, wykrzykując dziwne słowa.

Szamani odczyniali i zaklinali wszelkie zło. A rozpanoszyło się ono bardzo dawno temu, gdy Mongołowie byli jeszcze władcami Chin. Walczyli z wrogiem, a ciała zabitych pogrzebali w ziemi z zaklęciami przeciwko duchom mordu, aby już nigdy w tym kraju śmierć nie została zadana rękami zbrodniarzy. Śmierć i duchy mordu pojawiły się tu jednak na nowo, gdy na mogile pogrzebanych została przelana krew człowieka. Rosyjscy ludzie na mogile Bełtys-Wana rozstrzelali bolszewików, Chińczycy zaś dwóch Mongołów. Duchy mordu wyrwały się spod przywalających je kamieni. Zły duch na nowo szerzy mord na ziemi, kosząc jak suchą, ściętą mrozem trawę.

Łopatka barana

Podczas postoju nasz pisarz obserwował kolejne rytuały. A wróżył on nieszczęsny los krwawemu baronowi. Wieczorem po kolacji stary szaman wziął łopatkę baranią, starannie ją oczyścił nożem, opalił do czarna na węglach, otrząsnął z popiołu i zaczął ją uważnie oglądać pod światło ogniska, szepcąc modlitwy i zaklęcia. W końcu powiedział baronowi, że czeka go ponura śmierć od wysokiego człowieka o rudych włosach i mlecznobiałej twarzy… Dodał: inny biały człowiek stanie się twym przyjacielem… nim minie czwarty dzień, stracisz wielu przyjaciół od długiego noża… strzeż się człowieka o głowie w kształcie siodła… śmierć od ciebie może odejść… zbierz siły i odwagę!

Baron nie lekceważył szamańskich przepowiedni. Rzeczywiście napotkał wroga, sowieta z głową w kształcie siodła, rudego, który czyhał na niego od dawna. Kilku szamanów, i to kilkakrotnie, niezależnie od siebie, powtarzali baronowi wizję zagrożenia. W pewnym czasie przepowiedziano baronowi, że pozostało mu trzydzieści jeden dni życia. Wierzył w tę przepowiednię. „31 dni i koniec, nirwana” – łatwiej było im mówić, skoro czeka go nirwana. Ale przecież baron także uznawał istnienie nirwany. Baron zwierzając się Ossendowskiemu, któremu wprost dyktował swój testament, wyznał: „na innym kowadle została wykuta moja dusza”.

W związku z tymi prognozami, krwawy baron tego samego dnia stanął przed pomnikiem Buddy w jednej ze świątyń. Uderzył w wiszący przy klasztornej bramie gong, który służył do zwracania uwagi boga na modlącego się i wrzucił do urny złotą monetę. Człowiek, który przewertował dzieła wszystkich zachodnich filozofów, który znał europejską literaturę i naukę XIX i XX stulecia, modlił się przed brązowym posągiem Buddy. Szeptał modlitwy z buddyjskim różańcem w ręku.

Starzec, przywołany przez niego, czytał ze starej księgi przepowiednie o powszechnym znaczeniu. Potem czytał przepowiednię dla barona: „nastąpi czarny dzień… i nirwana, w której znajdzie się dusza oczyszczona przez tęsknotę i mękę.” I starzec także wywróżył Ungernowi, że pozostało mu  trzydzieści jeden dni życia.

Napotkani nazajutrz inni mnisi także wróżyli krwawemu baronowi. „Z brązowych kubków wyrzucili po kilkakroć na czarny stół białe kości – było ich trzydzieści… po raz piąty trzydzieści” – wspominał Ossendowski.

Hipnoza starsza od Hipokratesa

Pisarz doświadczył także innych z „rzeczy niepojętych”. Choć przecież znał dokonania europejskich mediów, wiedział i o mesmeryzmie choćby. Jednak pewne obrazy mongolskie bardzo go zdumiewały. Jak ten: jeden z wojowników szamanów rozciął pierś pastucha i naraz ukazały się jego pokrwawione serce i płuca. Po chwili, gdy nasz autor otworzył oczy, wszystko było na swym miejscu; ów hipnotyzer mówi: „o, gdyby pan wiedział i widział cuda i potęgę świątobliwego mędrca Taszi-Lamy, który rozkazuje lampom i świecznikom w świątyniach zapalać się przed Buddą, ciężkim drzwiom świątyń otwierać się i zamykać, i z którym ludzkimi głosami rozmawiają figury i obrazy bogów! Istnieje jeszcze potężniejszy człowiek, lecz przebywa w innym świecie…”. W innym świecie? W podziemnym państwie Agarthy – pomyślał.

Ossendowski był również świadkiem hipnozy zbiorowej. Pisał: „W samej rzeczy zebrani ujrzeli jakieś komnaty… czerwone i żółte jedwabne makaty… srebrne i złote naczynia z ofiarnym mlekiem, orzechami i prosem. Mongołowie palili złote fajki  i prowadzili wesołe rozmowy…” Naraz obraz znikł sprzed oczu zachwyconych widzów; stał przed nimi tylko tajemniczy i groźny Kałmuk z podniesioną ręką. Pisarz wnet usłyszał inną opowieść: Otóż pewien wódz ogarnął wzrokiem tłum żołnierzy i zawołał: – Mknijcie do boju! – I nie wracajcie bez zwycięstwa! Będę z wami wszędzie… W tym momencie rozpoczął się szturm. Mongołowie walczyli jak tygrysy, ginęli masami, lecz jednak zdołali się wedrzeć na mury i wnętrz fortecy. „Wtedy – powiada pisarz – powtórzyły się dawno już przez ludzkość zapomniane obrazy wojennej orgii tatarskich hord burzących niegdyś europejskie miasta.” Czy jest jakakolwiek przypuszczalna data osiągania przez człowieka stanu, w którym może on zawładnąć innymi? Na pewno wcześniej znano hipnozę niż narodził się Hipokrates. Z zapisów historycznych znamy „omamiania” ludzi, w innych dawnych kulturach (np. wprowadzania w błąd przybyszów z obcych stron). Sztuczki kapłanów nie zawsze były tylko dziełem umiejętnego okłamywania.

Cz. II  

Żywy Budda nie umiera

Tybet jest źródłem „żółtej wiary” – pisze Ossendowski. „Nauka Buddy będzie płynęła powietrzem w postaci łagodnego lub burzliwego wiatru, będzie biegła przez góry i lasy niewidzialnymi drogami, będzie się sączyła podziemnymi potokami coraz głębiej, coraz dalej…”.

Popularność naszego pisarza miała niebywałą oprawę w przedwojennej Polsce. Rzeczywiście porównywano go z Sienkiewiczem. Jego prace trafiły na szanowane sceny polskie. Witold S. Michałowski, podróżnik i pisarz przypomina trzyaktową sztukę teatralną ssdendowskiego „Żywy Budda, graną przez zespół krakowskiego Teatru Rozmaitości. Zbudowana ona została na kanwie powieści „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. Wiodącą rolę barona Ungerna kreował sam Ludwik Solski. Notabene Antoni Słonimski skrytykował tę inscenizację niemiłosiernie, wprost wykpił. Lecz powróćmy do bohaterów rzeczonej książki.

Otóż kałmucki książę Guszy-Chan przywiózł przed sześcioma wiekami z Tybetu do Urgi świętego lamę imieniem Undur-Gegen, który przebywał w podziemiu Władcy Świata. Był on pierwszym przeistoczonym Żywym Buddą i odtąd istnieje dynastia Żywych Buddów – mongolskich Bogdo-chanów. Pozostawił on w spuściźnie sygnet Dżyngisa, kubek z czaszki tajemniczego, czarnego cudotwórcy z nieznanej ziemi. Z tego kubka pił wodę sześćset lat temu król Tybetu, nabożny Srongtsan. Pierwszy Żywy Budda sprowadził do Mongolii kamienny posąg Buddy z Delhi.

Gdy żywy Budda umiera, jego dusza z ciała Bogdo przechodzi do ciała innego człowieka, który rodzi się w dzień zgonu albo jeszcze za życia dostojnika i „boga”.  Nowa dusza pojawia się najczęściej w jurcie biednego tubylca w Tybecie lub Mongolii. To polityczna taktyka. Lamowie obawiają się bowiem dopuszczenia na tron Dżingis-chana potomka książęcego rodu. Gdy aktualny Budda się starzeje, i astrologowie widzą jego kres, świątobliwi lamowie, poszukują nowej powłoki cielesnej dla nieśmiertelnego ducha Buddy. Czasami samo – jeszcze żywe bóstwo – daje wskazówki. Na przykład takie: koło jakiejś jurty pojawia się biały wilk; rodzi się jagnię o dwóch głowach z nieba spada ognisty kamień. Nieomylny znak, że może to  być kolejne wcielenie Buddy. Inni lamowie łapią ryby na jeziorze Tengri-nuur i z rysunku na łusce odczytują imię następcy.

Kandydat na Buddę musiał mieć właściwe przymioty, także zdrową powłokę cielesną. Zresztą, dzieci i młodzieńcy byli tutaj hartowani na sposób szczególny. Na przykład dziecko natychmiast po urodzeniu myto pierwszy i… ostatni raz, w kwaśnym mleku jaka i podawano je matce, która trzymając niemowlę przy piersi wynosiła maleństwo z namiotu w step. Mimo mrozu i wiatru wracała po mniej więcej godzinie. Wtedy kobiety w progu ofiarowywały jej modrzewiowe korytko jako kołyskę. Potem wraz z kołyską przytula je do piersi karmiąc. Miękki i ciepły nawóz owczy z dna kołyski wymieniano co dwa tygodnie. Pamiętajmy przy tym, że Ułan Bator tonajzimniejsza stolica świata. Średnia temperatura roczna wynosi tam minus 2 stopnie Celsjusza. Zimą minus 40 stopni C. A używa się tam termometrów alkoholowych, gdyż rtęć zamarza przy minus 38 stopniach.

Wracając do chowu dzieci: pięcioletnie dziecko staje się pełnoprawnym członkiem rodziny. Je baranie mięso, pije herbatę z solą, pali fajkę bez względu na płeć, i pilnuje stad owiec i tabunów koni. Ale wciąż nago. Z naszego punktu widzenia powiedzielibyśmy: jeśli go to nie zabiło – to go wzmocniło. Więc w tak zahartowanym dziecięciu mogła „tkwić” dusza Buddy.

Zatem szukano tego dziecka. Niektórzy szukali kamienia ze szczelinami i odczytywali zawiłe kombinacje linii, układając je w litery. Nawet głosy w górach ducha gór mogły wypowiedzieć imię następcy. Po znalezieniu kandydata gromadzono o nim wszelkie wiadomości a lama -„wielki skarb uczoności” – szukał potwierdzenia w dawnych księgach indyjskich. Godząc się na wskazaną kandydaturę, zawiadamiał o tym bullą Dalajlamę. Ten kładł na bulli pieczęć. Bywało, że Żywy Budda jest niewygodny. Wtedy Dalajlama rozkazywał przyspieszenie przejścia ducha Buddy do innej ziemskiej powłoki… Tak było z 31 Buddą. Poselstwo przybyło, Budda zaprosił je na obiad, po którym wszyscy spiskowcy źle się poczuli. Wieczorem czekała ich nirwana. Zwłoki z Urgi wyprawiono do stolicy z honorami.

Tron Władcy Świata

Żywy Budda przyjmował zacnych poddanych siedząc na tronie. Kiedy wróżył, wszyscy wstrzymywali oddech. Jedno z takich spotkań przeszło do miejscowej tradycji. Otóż Mongołowie długo stali przy tronie zatopieni w modlitwie, w oczekiwaniu na werdykt wróżby. W końcu zaczęli do siebie coś szeptać. Jeden z nich potem mówił: „Czyś zauważył? niebo i ziemia przestały oddychać. Wiatr ustał nagle, słońce zatrzymało się w biegu. W takiej chwili skradający się do stada wilk i ryś zatrzymują się; przerywa swój szybki bieg stado wystraszonych dżejranów; wypada nóż z rąk pastucha, zamierzającego zarżnąć barana lub  wołu; świstaki nie ryją swych nor; krwiożerczy gronostaj nie napada na śpiącą salgę; nie płyną na firmamencie zasłuchane księżyc i gwiazdy. Wszystko w zachwycie modli się, oczekując wyroku.”

A oto inny komentarz lamów: „Ten, do którego należy cały wszechświat: niebo, ziemia, woda, podziemia, i którego mądry, jasny wzrok obejmuje bezmierne tajemnice nieznanych światów, przepowiedział wszystko, co ma zajść”. Podczas takiej wróżebnej modlitwy Władcy Świata świece i lampy w świątyni zapalały się same, a suche trawy i smoła, ułożone w kielichach ofiarnych, zaczęły się rozpuszczać w niebieskie smugi i wirujące płaty wonnego dymu. Władca Świata, wyczuwając zatopienie asysty w modłach, znikał nagle. Pozostawały po nim tylko fałdy na zmiętym jedwabiu poduszek.

Wróżono z wody, krwi, kości i wnętrzności zabitych zwierząt. Także z układu wnętrzności zaszlachtowanych zwierząt odczytywano myśli i plany polityczne chanów i książąt. Kamienie i kości odkrywały przed wróżbitami, i samym bóstwem, przeszłe i przyszłe losy człowieka, a nawet świata. Wytrawni we wróżbach starcy, zgodnie z układem gwiazd na niebie, układali amulety przeciwko kulom i chorobom. Wielką wagę przywiązywano do wróżby podług „czarnego kamienia”. Na kamieniu takim pojawiały się hieroglify tybetańskie, i właśnie z nich układano wyrazy. Okazuje się jednak, że takie kamienie rzeczywiście istnieją, a liszaj występujący na nich nazywany jest „tybetańskim napisem”…

Ale to Żywy Budda był więc najważniejszym wróżbitą. Wróżył także za pomocą świeżej kwi, gdyż na jej powierzchni znajdować się miały obrazy i napisy, tajemnicze zdania na drgających jeszcze wnętrznościach baranów i kozłów. Lecz jak ślepiec je odczytywał?

Bo 31. Żywy Budda był alkoholikiem, co właśnie spowodowało jego ślepotę.  przenikliwy i mądry Budda ulegał infantylnym narowom. Zafascynowany był m.in.  powierzchownością kultury europejskiej. Sprowadzał egzotyczne zwierzęta, po parku przechadzały się słonie; posiadał wspaniały samochód, elektryczność, telefon, gramofon, nawet aparat do masażu twarzy. Ot, rzeklibyśmy, gadżety dla naiwnych chłopców… Zapewne dlatego lamowie zamierzali go otruć, ale wrodzona, a z czasem doskonalona przebiegłość, kazała Żywemu Buddzie stopniowo wyprawiać do nirwany zbyt radykalnych lamów, jak i wspomnianych powyżej.

Zarazem łączył to wszystko z swoiście rozumianą mistyką. W kaplicy ziemski Budda rozmawiał z Buddą niebieskim; niekiedy było słychać krzyki z owej kaplicy. Znaczyło to, że ziemski Budda doznał szczególnego objawienia. W pobliżu kaplicy stał piecyk z palącymi się węglami oraz kosz z łopatkami i wnętrznościami baranów. Kiedy z Ossendowskim do Buddy dotarł watażka Ungern, święty mąż wróżył mu i rzekł zatroskany: „Nie umrzesz – przeistoczysz się w doskonalszą formę”.  Oto Żywy Budda – „mistyczny znawca wszelkiej tajemnicy i nieznanych przejawów sił przyrody”. Spadkobierca trwającej od 1670 r. dynastii duchowych cesarzy, noszący ducha Wielkiego Buddy i Wielkiego Ducha Himalajów, Najwyższy kapłan mongolskiej „żółtej wiary”, ukradkiem spoglądał więc na Zachód. Osseendowski rozmawiał z Żywym Buddą, w pałacu „boga” cieszył się zaufaniem. Zresztą spore grono Polaków zostało (m.in. Stanisław Błoński) przez Żywego Buddę obdarzonych tytułami, nawet tytułem Huna. Porado, czyli Polska, miała u Żywego Buddy niespodziewany mir.

Ossendowski wspomniał, że goszcząc u Żywego Buddy naraz usłyszał przeraźliwy głos piszczałek, krzyki. Raban ten czyniły, jak miało się okazać, rodziny przybyłe do klasztoru po leki. Przy okazji „przyjmował” gości. Audiencja była dość osobliwa. Otóż Żywy Budda siedząc na tronie wewnątrz klasztoru trzymał koniec sznura w dłoni, sznura wykonanego z wełny wielbłądziego i białego końskiego włosia. Reszta tego splotu zwisała za oknem, aż poza klasztorny budynek. Tam to właśnie tłumy pielgrzymów przesuwały się pod murem i dotykały końca sznura, jakby przedłużenia świętej dłoni. Bogdo-chan czyli Żywy Budda, także cierpiącym zalecał żeń-szeń – chińsko-tybetańskie panaceum zdrowia, młodości i życia.

Wśród podarków dla Żywego Buddy

był bursztyn ważący sto trzydzieści cztery łany (11 funtów) i tysiące posążków Buddy. W ich wnętrzu znajdowały cię cenności, kamienie i kawałki złota. Przewodnik po sali-skarbcu tłumaczył Ossendowskiemu: „są to wnętrzności boga. Tu kryje się powód, dla którego wy, Europejczycy, przy zdobywaniu (rok 1900) buddyjskich miast i świątyń, przede wszystkim zaczynacie burzyć posągi, mówiąc, ze nasi bogowie są wrogami waszych. Przyczyna waszej nienawiści dla naszych bogów tkwi w chęci zabrania wnętrzności posągów…” Jest też pokój w którym zgromadzono tajemne dzieła magiczne z opisami czynów i cudów poprzednich trzydziestu jeden Żywych Buddów.

Wyroki nieodwracalne

Na dworze przebywali wciąż wróżbiarze, znający tajemną sztukę przepowiadania przeszłości i przyszłości. Filtrowali przy tym każdego przybysza, Żywy Budda wiedział więc jak z takim rozmawiać.

Druga kategoria „rezydentów” to medycy – talamowie. Badają oni działania ziół i traw oraz zwierzęcych soków i ich wpływ na ludzki organizm. Pilnują recept tybetańskiej medycyny, leczą chorych. Znawcy magnetyzmu, hipnozy, okultyzmu. Starannie studiują anatomię i fizjologię człowieka, lecz bez możliwości wiwisekcji.

Trzecia kategoria, jako najwyższy stopień lekarski, właściwie wyłącznie znana tybetańczykom, Kałmukom i Buriatom – to turdzy-lamowie, czyli lekarze truciciele, doktorzy  politycznej medycyny”. Są odosobnieni, są „tajemną bronią” w rękach Żywego Buddy – Bogdo-chana. Turdzy-lamowie są zwykle niemi, w dzieciństwie byli poddawani specjalnej operacji. Gdy turdzy przybywają do jakiegoś klasztoru, chana lub księcia, jego mieszkańcy przestają jeść i pić; ale żadne zabiegi nie uratują naznaczonego do otrucia. Wyrok Żywego Buddy na skazanym jest nieodwracalny, zatruta może być czapka, buty, koszula zmoczona w trującym płynie, jak i paciorki różańca lub frędzle uzdy, czy posypane zabójczym proszkim figurka Buddy lub karty rytualnej księgi.

Jednak znaleźli się „lepsi”. Tegoż właśnie 31 Żywego Buddę otruli bolszewicy. Jak i jego żonę. Następcę ukryto zaś wśród lamów chińskich. Obecnie przy klasztorze Gandan  znajduje się największy, 27. metrowej wysokości posąg ostatniego żywego buddy Bogd Khan. Choć jest on w rzeczywistości repliką z 1996 roku, ponieważ sowieckim władzom jego pomnik się nie podobał, dlatego go przetopili. Tak czy inaczej, to najwyższy pomnik Buddy pod dachem.

W sukurs jakby przypomina się dawna opowieść o starym drewnianym pomniku Buddy z otwartymi oczami. Pomnik ten przyniesiono przed oblicza zgromadzonych lamów. Budda miał oczy zamknięte, a jednak spod powiek płynęły łzy, z drewnianego ciała wyrastały świeże gałęzie. Bogdo-chan, ów 31. Żywy Budda rzekł wtedy proroczo: „Radość i rozpacz czekają na mnie. Stanę się niewidomy, lecz Mongolia zostanie wolnym krajem…”

Reinkarnacja według Dalajlamy

Co pozostaje z tej olbrzymiej tradycji? Otóż Chińczycy w 2007 r. zabronili prawnie „za­rzą­dza­nia re­in­kar­na­cją ży­wych Bud­dów w bud­dy­zmie ty­be­tań­skim”. Wzmogło skalę konfliktów pomiędzy Państwem Środka a Tybetem. Buddyjscy mnisi więc nie mają prawa reinkarnować się nie uzyskawszy zgody w Pekinie. Sprowadza się to kontroli wyboru kolejnego Dalajlamy przez Chińczyków.

Wspomniany zakaz Chin spowodował falę protestów, Najtragiczniejsze to  samospalnia buddyjskich mnichów. Świat obserwował ich determinację w tybetańskim klasztorze w Syczuanie. Gyalton, uważny przez Pekin za Żywego Buddę, zganił jednak te czyny. Inny Żywy Budda Dadrak, z tybetańskiej prefektury Aba w Syczuanie, zalecił mnichom optymistyczne spoglądanie na świat… Chiny krytykują Dalajlamę XIV, gdyż on nie potępił oficjalnie samospaleń, zarzucono mu nawet, że jego zwolennicy podsycają grono tych, którzy chcą odciąć Tybet od Chin. 

XIV Dalajlama pochodzi z linii przywódców największych szkół buddyzmu mnichów Geluga. Jaka będzie następna reinkarnacja, może zdecydować Tenzin Gjaco, obecny Żywy Budda. Ale tkwi w tym pewne niebezpieczeństwo.  Bo kiedy Tenzin Gjaco w 1989 ogłosił 11. Panczenlamą małego chłopca z Tybetu Gedhuna Choekyi Nyimę, Chińczycy go uwięzili i ogłosili  Panczenlamą własnego kandydata  Gyaincaina Norbu.

To stąd obecny światowy autorytet XIV Dalajlama noblista podkreśla, że ustalenie nowej reinkarnacji Dalajlamy musi dokonać się zgodnie z tradycją, a nie być wynikiem nacisków jakichkolwiek politycznych sił. Powiedział  on dla „Welt am Sonntag”, że instytucja dalajlamy jest w dzisiejszej dobie anachronizm. Oczywiście Chinom to nie w smak, chciałyby nadal manipulować dalajlamą własnego chowu i z wyboru.  A co ze światem podziemnym, który ma przecież wpływ na życie Azji w tamtym obszarze?

Państwo Agarthy

Podziemne państwo Agarthy rozciąga się przez wszystkie podziemia świata. Według chińskiego mędrca z czasów Ossendowskiego utrzymywano, że podziemia Ameryki zamieszkują starożytne ludy, które właśnie skryły się pod powierzchnią ziemi. Istnieje wśród nich władza, obierani są królowie, którzy rządzą podziemiem, ale wyznają oni zwierzchnictwo Władcy Świata. Podobno na Oceanie Zachodu (?) istniała olbrzymia wyspa, która przepadła wraz z ludnymi miastami w otchłani. A że zanikała powoli, ludzie mieli szansę na schodzenie do podziemi, by się ratować. Co w tym wyjątkowe, w podziemnych grotach istnieje szczególnego rodzaju ogień, ogień szczególny, gdyż przy nim  jarzyny i ważne dla diety proso są nad wyraz obfite w zbiorach. Może i dieta przyczynia się do tego, że ludzie żyją tam długo, bez chorób, bólu.

Podobno stary buddyjski bramin z Nepalu z polecenia bogów odbył podróż do Syjamu. Spotkał tam rybaka, z którym płynęli po morzu przez trzy dni, aż dotarli do wyspy. Właśnie tam bramin widział ludzi o dwóch językach, którymi mogli mówić naraz z dwoma ludźmi mową różnych narodów. Bramin ten zobaczył nigdzie na ziemi niewidziane zwierzęta. Na przykład żółwie o szesnastu nogach, węże o smacznym mięsie a także ptaki, które miały uzębienie drapieżnych ryb.

Według różnych relacji, Agarthę zamieszkują ludzie wysoce wykształceni i mający wysokie stopnie w dziedzinie magii. Państwo to ma swą stolicę a okalają ją inne, mniejsze miasta, w których mieszkają wysokiej rangi kapłani. Władca Świata zasiada duchów.  W domach w pobliżu pałacu, mieszkają goro, którzy posiedli potężną magiczną moc. I to oni władają mocami ziemi i nieba a także wody i piekła. Zatem oni mają władzę nad życiem i śmiercią zamieszkałych tam ludów. „Mogą wysadzić w powietrze połowę naszej ziemi, osuszyć morze, stepy zamienić w ocean, a góry rozsypać w piasek pustyni” – notował wypowiedzi bramina Ossendowski. Bo to w ich mocy jest nakazać wyrastać z ziemi drzewom i kwiatom, ze starców czynić młodzieńców; mają moc wskrzeszania umarłych. Owi goro niewidzialnie poruszają się po całych podziemiach – podobno niewidzialnymi wozami – albo po jaskiniach przepełnionych tajemniczymi promieniami.

Podobno Błogosławiony Śakjamuni natrafił na szczycie góry na kamienną tablicę z napisami, ale dopiero na starość udało mu się ją odcyfrować, zatem mógł ludzkości powierzyć pod koniec życia zaledwie rąbek wiedzy o świecie podziemnym.

Niewidzialna nić i kosmos

Władca Świata, nazywany też Wielkim Nieznanym albo Brahytma, jest w stanie rozmawiać z Bogiem bezpośrednio. Natomiast święci goro mają moc wysyłania wybranego człowieka w niezbadane przestrzenie kosmosu. Po skomplikowanym magicznym rytuale, ciało wybrańca  lewituje, wznosi się, już niewidzialne, w przestrzenie wszechświata, by tam czytać księgi innych istot, poznawać ich mowę i obyczaje. Są wciąż związani niewidzialną nicią z goro pod ziemią, dlatego łatwo im wracać. Inni wysłannicy oglądają wnętrze ziemi, buchające tam płomienie i obserwują bystre i złe istoty w nieustannej walce. Jeden z wysłańców Agarthy umierając wyjawił swe spostrzeżenia – a przebywał on na czerwonej gwieździe z wschodniej strony nieboskłonu i pływał w lodzie oceanu. Ale był także wśród istot kotłujących się w ognistych płomieniach w centrum ziemi.

Pierwszy goro zwany Om żył przed trzystu trzydziestu tysiącami lat. I jako pierwszy z ludzi poznał Boga i odtąd nauczał ludzi radości, wiary, nadziei i miłości. Właśnie Om oddzielił dobro od zła i zapoczątkował śmiertelną walkę ze złem. Które zostało od dobra oddzielone, jednak przecież nie pokonane.

Agarthę odwiedziło wielu ludzie, lecz zachowali tajemnicę. Podczas walk jeden z Kałmuków dostał się przypadkiem do przedmieść Agarthy i zabrał nieliczne znaki tajemne, dlatego Kałmucy są najlepszymi wróżbitami i czarownikami. Zdradzieckie plemię zostały wypędzone z Agarthy, skąd wykradło tajemnicę wróżenia z kart i sztukę wróżenia z linii papilarnych, ponadto zdobyli oni wiedzę na temat roślin leczniczych i trujących. To byli Cyganie. Kapłani tego cygańskiego szczepu mają władzę nad duchami, które krążą w powietrzu.

Uczeni w Agarcie nieustannie zapisują  na nefrytowych i agatowych tabliczkach naukę świata podziemi, a także istot żyjących w odwiedzanych gwiazdach. Ponoć wiedzą o tym stu wybranych chińskich uczonych zbiera co wiek na bezludnym brzegu morza, przypływają do nich stare, żyjące nawet trzy tysiące lat żółwie i to na ich skorupach mędrcy ryją wiedzę z minionego stulecia. Oczywiście żółwie te wracają do Agarthy.

Być może Azjatom z tamtego kręgu pozwalają żyć zasady zawarte w sentencji: „Zwróć oczy duszy twojej do Władcy Świata i mów: wysłuchaj, zrozum, spełnij”. Oraz memento takich jak krwawy baron Ugngern: „Na ziemi wszystko jest zmienne, niezmienne pozostaje tylko zło – broń złych duchów”.

Jan Tulik

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko