Bohdan Wrocławski – Jeden wiersz

0
136
Bohdan Wrocławski
Bohdan Wrocławski

Urodzony w nocy

Prawdopodobnie ktoś kto urodził się w środku nocy 
w momencie w którym wiatr przyciska oddech do ziemi
a stada średniowiecznych czarownic
opuszczają nas
zrozumie
nadszedł czas sztormu

najbardziej intymne sny cofają się w głąb lądu

śpimy w zdumieniu które charakteryzuje
niemowlęta z zaciśniętymi koło głowy piąstkami
nikt nie grzeszy grzech pierworodny
został zmazany lub zaginął tak 
jak ginie echo wśród oszalałych
piasków pustynnych

powoli wymijamy się z naszymi pragnieniami
potrzebą biegania na bosaka po porannych trawach
osypanych rosą 
chęcią trzymania kobiecych dłoni 
przy swoich wargach
oddechem 
starszym niż groty skalne na obrzeżach Pienin

w gruncie rzeczy 
wiecznie budzi się w nas to 
co jest najbardziej kruche
jakieś gesty na peryferiach cywilizacji 
imperium rzymskiego odłupane fragmenty ceramiki
na których nie zdążyliśmy zapisać własnego imienia
z nadzieją że odczytają je inni

klucze bocianów
w ciągłej wędrówce między kontynentami 
cień nieuchwytnego natchnienia 
które czasami odwiedza nas w dni świąteczne

ale przecież dostrzegamy to aż nazbyt wyraźnie 
umierają wiersze
ich skrzydła trzepocą nerwowo 
w poprzek naszej zadumy
i rozwieszonej w kącie pajęczyny
lub odwiedzają
pola bitew pełne rudych mchów 
w ciszy tak skondensowanej 
że nikt nie może jej odczytać

pragniemy powracać nawet wtedy 
kiedy zamarzną w nas
wszystkie nie odczytane myśli

milczysz zafascynowany swoją obecnością
palce w głębinach odczytują ostrość wrzosów
traw nadbrzeżnych 
pawich oczu na skrzydłach
schnącego od wiatru motyla
rdzy rozkładającej nasze wzruszenia

trzeszczą poszycia dachów pęka więźba
niczym bukiet rozlanego mleka
stygnie niebo osypane spróchniałym drewnem
w poprzek naszych ciał otwierają się autostrady
w upalne poranki wysycha krwiobieg

alfabet zbyt ciasny abyśmy mogli w nim
zapisywać nasze zdumienie

być może
tymczasem spadł pierwszy wiosenny deszcz
na krawędzi dachu starego domu usiadł anioł
ruchem pełnym zniecierpliwienia 
poprawiał opadające pióra
był garbaty
coś szeptał zbyt jednak odległego 
od czasu w który zabłądził
abyśmy stojący na poboczu jego westchnień
mogli to odczytać i zrozumieć
jego twarz rozkapryszonego dziecka 
nieskoordynowane ruchy skrzydeł 
krople uderzające w rynnę ich muzyka
w środku gwarnego miasta
dotarły do mnie w tym czasie 
kiedy niebo spurpurowiało
od wysiłku zachodzącego słońca

zrozumiałem nigdy nie uda mi się odlecieć
skrzydła nasączone wodą i niespełnieniem
w czasie zamieci śnieżnej przemarzły 
strzępią się
z nich kolorowe sny fantazyjne piaskowe wydmy
zamki
ołtarze 
składające się do wewnątrz rozgorączkowanego ciała
szkwał oczyszczający maszty 
z resztek żagli i naszej zadumy

cóż można czcić bardziej od własnego pogaństwa
i barbarzyństwa

milkną w nas pałace Rzymu
błagania gwałconych kobiet dym pożarów
oczyszczający ulice z zarazy 
galerie pełne
wyobraźni starych mistrzów

cóż można czcić bardziej od własnej niechęci
być może nic nie znaczące skrzywienie warg Hamleta 
kłus małych tatarskich koników 
dochodzący do naszych pragnień 
ze środka średniowiecza

stosy palonych przyzwyczajeń 
cywilizacji osieroconej z naszej godności

ciał niebieskich wypalonych przerażonych
brakiem światła i tlenu
wiecznie krążących wokół obojętności wszechświata

jak my spadający ze szkolnych tablic
w głąb własnej dorosłości
wiecznie szukający miłości i spełnienia

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko