Urodzony w nocy
Prawdopodobnie ktoś kto urodził się w środku nocy
w momencie w którym wiatr przyciska oddech do ziemi
a stada średniowiecznych czarownic
opuszczają nas
zrozumie
nadszedł czas sztormu
najbardziej intymne sny cofają się w głąb lądu
śpimy w zdumieniu które charakteryzuje
niemowlęta z zaciśniętymi koło głowy piąstkami
nikt nie grzeszy grzech pierworodny
został zmazany lub zaginął tak
jak ginie echo wśród oszalałych
piasków pustynnych
powoli wymijamy się z naszymi pragnieniami
potrzebą biegania na bosaka po porannych trawach
osypanych rosą
chęcią trzymania kobiecych dłoni
przy swoich wargach
oddechem
starszym niż groty skalne na obrzeżach Pienin
w gruncie rzeczy
wiecznie budzi się w nas to
co jest najbardziej kruche
jakieś gesty na peryferiach cywilizacji
imperium rzymskiego odłupane fragmenty ceramiki
na których nie zdążyliśmy zapisać własnego imienia
z nadzieją że odczytają je inni
klucze bocianów
w ciągłej wędrówce między kontynentami
cień nieuchwytnego natchnienia
które czasami odwiedza nas w dni świąteczne
ale przecież dostrzegamy to aż nazbyt wyraźnie
umierają wiersze
ich skrzydła trzepocą nerwowo
w poprzek naszej zadumy
i rozwieszonej w kącie pajęczyny
lub odwiedzają
pola bitew pełne rudych mchów
w ciszy tak skondensowanej
że nikt nie może jej odczytać
pragniemy powracać nawet wtedy
kiedy zamarzną w nas
wszystkie nie odczytane myśli
milczysz zafascynowany swoją obecnością
palce w głębinach odczytują ostrość wrzosów
traw nadbrzeżnych
pawich oczu na skrzydłach
schnącego od wiatru motyla
rdzy rozkładającej nasze wzruszenia
trzeszczą poszycia dachów pęka więźba
niczym bukiet rozlanego mleka
stygnie niebo osypane spróchniałym drewnem
w poprzek naszych ciał otwierają się autostrady
w upalne poranki wysycha krwiobieg
alfabet zbyt ciasny abyśmy mogli w nim
zapisywać nasze zdumienie
być może
tymczasem spadł pierwszy wiosenny deszcz
na krawędzi dachu starego domu usiadł anioł
ruchem pełnym zniecierpliwienia
poprawiał opadające pióra
był garbaty
coś szeptał zbyt jednak odległego
od czasu w który zabłądził
abyśmy stojący na poboczu jego westchnień
mogli to odczytać i zrozumieć
jego twarz rozkapryszonego dziecka
nieskoordynowane ruchy skrzydeł
krople uderzające w rynnę ich muzyka
w środku gwarnego miasta
dotarły do mnie w tym czasie
kiedy niebo spurpurowiało
od wysiłku zachodzącego słońca
zrozumiałem nigdy nie uda mi się odlecieć
skrzydła nasączone wodą i niespełnieniem
w czasie zamieci śnieżnej przemarzły
strzępią się
z nich kolorowe sny fantazyjne piaskowe wydmy
zamki
ołtarze
składające się do wewnątrz rozgorączkowanego ciała
szkwał oczyszczający maszty
z resztek żagli i naszej zadumy
cóż można czcić bardziej od własnego pogaństwa
i barbarzyństwa
milkną w nas pałace Rzymu
błagania gwałconych kobiet dym pożarów
oczyszczający ulice z zarazy
galerie pełne
wyobraźni starych mistrzów
cóż można czcić bardziej od własnej niechęci
być może nic nie znaczące skrzywienie warg Hamleta
kłus małych tatarskich koników
dochodzący do naszych pragnień
ze środka średniowiecza
stosy palonych przyzwyczajeń
cywilizacji osieroconej z naszej godności
ciał niebieskich wypalonych przerażonych
brakiem światła i tlenu
wiecznie krążących wokół obojętności wszechświata
jak my spadający ze szkolnych tablic
w głąb własnej dorosłości
wiecznie szukający miłości i spełnienia