Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
223


Filozofowie z krwi i kości

I pomysł tego zbioru („Filozofowie (w trzech słowach”, wydanego przez Państwowy Instytut Wydawniczy) i jego wykonanie jest prawdziwą rewelacją. Gdyby nie brzmiało to bardzo afilozoficznie i durnowato, użyłbym określenia „paluszki lizać”. Można by podejrzewać, że powstał ów zbiór ze sprzeciwu autora, Piotra Nowaka, wobec tego sposobu pisania o filozofii i filozofach, którego jedną z klasycznych egzemplifikacji jest sławna „Historia filozofii” Władysława Tatarkiewicza. Ten domysł zrodził mi się zresztą jako rezultat fragmentu lektury eseju Nowaka poświęconego właśnie temu filozofowi, który powszechne dzieje  filozofii od jej zarania do XX wieku opisał, przeanalizował i ujął w narrację wyzbytą jakiegokolwiek aspektu ludzkiego, osobowego, bez usytuowania ich w realnym, historycznym, społecznym, psychologicznym, kulturowym, politycznym i jakimkolwiek innym kontekście. Tatarkiewicz zsyntetyzował dzieje myśli filozoficznej w taki sposób, jakby właśnie była tylko myślą zamkniętą w jakiejś kapsule, abstrakcyjną, żyjącą tylko w mózgach filozofów, egzystująca istnością nie stykającą się z rzeczywistością, z życiem realnym nawet przez naskórek, ba, nawet omijającą ten kontekst, tło w postaci realnego życia,  szerokim łukiem.

Piotr Nowak wykonał, by tak rzec, dokładnie przeciwny manewr. Pokazał dwudziestu ośmiu polskich filozofów XX wieku, których aktywność przypadła głównie na okres PRL, jako składających się nie tylko z myśli, naukowych dokonań i zestawień napisanych książek, ale także jako żywych ludzi  z krwi i kości, jako osoby o konkretnych osobowościach, temperamentach, skłonnościach, wadach, zaletach, strategiach życiowych, uwikłaniach (lub nieuwikłaniach) politycznych, społecznych, środowiskowych. Stanisław Pieróg określił zbiór Nowaka jako przykład „historii żywej”, w której autor sportretował znanych mu bezpośrednio lub pośrednio filozofów, dając zresztą wyraz swojemu osobistemu, momentami nie pozbawionemu aspektu emocjonalnego do nich stosunkowi, od podziwu i szacunku do dezaprobaty, nawet daleko idącej, sarkastycznej, choć na moje wyczucie nigdy nie przekraczającej granicy pogardy. Walorem ujęcia tematu w wykonaniu Piotra Nowaka jest między innymi właśnie to, że w przypadku żadnego z portretowanych filozofów nie posunął się do narracji nienawistnej czy pogardliwej.

Na początku niniejszego tekstu przywołane zostało nazwisko Władysława Tatarkiewicza, a jego portret znalazł się – co oczywiste – w tym zbiorze. Znaleźli się w nim również m.in. Roman Ingarden, Tadeusz Kotarbiński, Leszek Kołakowski, Tadeusz Kroński, Bronisław Baczko, Zygmunt Bauman, Józef Tischner, postacie z pewnego punktu widzenia (choć nie tak jak piłkarze czy gwiazdorzy filmowi) sławne, niektóre zasługujące nawet na miano „celebryty”. Jednak Nowak nie poszedł po „najmniejszej linii oporu”. Sportretował także filozofów wolnych od „celebryckiej” otoczki, niejednokrotnie także wybitnych, zazwyczaj bardzo uczonych, a zawsze bardzo – z różnych powodów – interesujących, i jako myśliciele i jako osobowości. Bo ani Jan Garewicz, ani Krzysztof Pomian, ani Marek J. Siemek, ani Henryk Elzenberg, ani Marian Przełęcki, ani Bogusław Wolniewicz,  ani zwłaszcza Zbigniew Kuderowicz nie są w tym akurat gronie portretowanych, z różnych skądinąd powodów, postaciami oczywistymi.

Nie będę tu nawet w telegraficznym skrócie przybliżał esencjonalnej treści i wymowy każdego z portretów – z braku miejsca i by nie odbierać czytelnikom satysfakcji z niespodzianek i zaskoczeń towarzyszących lekturze. Nowak przyjął jednolitą formułę, w której każdy portret ujęty jest w trzy „aspekty” („trzy słowa”), z których każdy określony jest jednym słowem (stąd tytuł zbioru – „w trzech słowach”), a wyjątek, którego powodu też lojalnie nie wyjawię, uczynił dla Krzysztofa Michalskiego, któremu poświęcił „cztery słowa”). Te „trzy słowa” są attycką solą tych portretów i nadają im dodatkowego posmaku. I tak na przykład Krońskiemu przypisał Nowak trzy słowa: Kolby, Tygrys, Grecy, Kołakowskiemu: Komunizm, Spinoza, Bóg, Barbarze Skardze: Spojrzenie, Świadek, Zło, ale już Adamowi Schaffowi: Prymityw, Alienacja, BKF, a Pomianowi nawet, obok Conradystów, Trajkot i Mól. Listę portretowanych filozofów zamyka w tym zbiorze postać najbardziej w tym gronie „historyczna” i oddalona w czasie – Stanisław Ignacy Witkiewicz. Postać prześwietna i po ludzku chyba ze wszystkich najbarwniejsza, ale przyznam, że biorąc pod uwagę zamysł i formułę „Filozofów (w trzech słowach)”, wolałbym, zamiast Witkacego, dodatkowego portretu, dajmy na to, Adama Sikory, Zdzisława Cackowskiego, Jana Legowicza, Jana Woleńskiego, Barbary Stanosz, Bohdana Chwedeńczuka i niektórych innych. Nie wiem czy to nazwiska w guście Piotra Nowaka, ale czytelnik ma w końcu prawo do wyrażenia takich zachcianek, a co!

Piotr Nowak – „Filozofowie (w trzech słowach)”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, str. 516, ISBN 978-83-8196-419-7

Mieczysław Grydzewski i jego kręgi

Mieczysław Grydzewski (1894 – 1970) był ideałem redaktora jeszcze w II Rzeczypospolitej jako naczelny legendarnych „Wiadomości Literackich”, pisma liberalnej, humanistycznej inteligencji polskiej. Sam nie będąc w zasadzie publicystą, nie będąc „piórem” miał Grydzewski dar gromadzenia wokół siebie, na potrzeby pisma, najświetniejszych indywidualności, co uczyniło „WL” jednym z najważniejszych pism lat 1918-1939. „WL” powstały w 1924 roku i przetrwały cały okres piętnastolecia do końca II RP. Grydzewski, choć zgromadził wokół siebie elitę publicystyki, felietonistyki i eseistyki polskiej nie tworzył pisma elitarnego, hermetycznego. Przeciwnie, „WL” adresowane były do szerokich kręgów „szarej inteligencji” (nauczycieli szkolnych i akademickich, urzędników, dziennikarzy, etc.) i kształtowały gusty estetyczne a także postawy społeczno-polityczne szerokich kręgów czytelniczych w duchu wolnościowym i demokratycznym, współtworząc przy tym specyficzny typ polskiego humoru inteligenckiego, który po wojnie przetrwał m.in. W twórczości Sławomira Mrożka. Dość wspomnieć, że wśród autorów „Wiadomości Literackich” byli m.in. Tadeusz Boy-Żeleński, Antoni Słonimski, Andrzej Strug, Maria Dąbrowska, Julian Tuwim, Kazimierz Wierzyński, Michał Choromański, Jan Parandowski, Aleksander Świętochowski czy Szymon Askenazy.

„Bieg czasu bieg atramentu” jest poniekąd skrótową historią pisma, ale nie tylko w jego fazie przedwojennej, ale także po II wojnie, na emigracji w Wielkiej Brytanii. Grydzewski podjął się od 1944 roku w Londynie bardzo trudnego i raczej nie rokującego dużych nadziei eksperymentu. Nie mając, jak w przedwojennej Polsce, gleby w postaci typowego, rodzimego środowiska inteligenckich odbiorców, spróbował takie środowisko poniekąd sztucznie stworzyć. I udało się. Od 1944 roku do 1970 roku, czyli do śmierci, Grydzewski tworzył pismo na wskroś polskie, podejmujące polskie problemy i operujące polskim kodem kulturowym. Rafał Habielski znawca dziejów polskiego dziennikarstwa dokonał dla Państwowego Instytutu Wydawniczego wyboru dwudziestu jeden tekstów wspomnieniowych napisanych głównie w latach pięćdziesiątych przez grono osób związanych i z przedwojennymi „Wiadomościami Literackimi” jak i powojennymi ich mutacjami w postaci „Wiadomości Polskich” i „Wiadomości”. Wśród autorów wspomnień są Stanisław Baliński, Jerzy Stempowski (Paweł Hostowiec), Wiktor Weintraub, Józef Wittlin, Maria Czapska, Ferdynand Goetel, Stefania Kossowska, Stefania Zahorska, Tadeusz Nowakowski, Tymon Terlecki, Józef Łobodowski, Wacław Zbyszewski, Kazimierz Wierzyński, Maria Danilewiczowa czy Adam Pragier, czyli elita emigracyjnej publicystyki polskiej, jej segmentu londyńskiego, bo drugi skupił wokół siebie Jerzy Giedroyć w paryskiej, czy raczej podparyskiej „Kulturze”. A w związku z tym lektura wspomnień jest prawdziwą przyjemnością czytelniczą i przy okazji barwnie podaną lekcją historii kulturalnej II RP.

„Bieg czasu, bieg atramentu. O czasopismach Mieczysława Grydzewskiego i o nim samym. Wspomnienia”, wybrał, opracował i wstępem poprzedził Rafał Habielski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, str. 374, ISBN 978-83-8196-484-5

Podróż na inną planetę

Dobrze jest czasem, dla umysłowego ćwiczenia, zagłębić się w sferę kompletnie nam obcą, w świat dla nas egzotyczny, ale nie w znaczeniu egzotyki geograficznej, lecz umysłowej. Obcowanie bowiem wyłącznie z treściami i formami odpowiadającymi naszym zainteresowaniom czy fascynacjom, przyzwyczajeniom wywołuje mechanizm przypominający cokolwiek kazirodztwo lub autoerotyzm. Zdumiewają mnie ludzie o krańcowo monolitycznych zainteresowaniach, całe dziesięciolecia poświęcający czas, zawodowo czy amatorsko, WYŁĄCZNIE jakiejś jednej dyscyplinie, postaci, dziedzinie, etc. Wiem, że ich pasja jest często pożyteczna dla innych, że wykonują nieraz dobrą robotę, ale mimo to zadaję sobie wtedy pytanie – jak im się nie znudzi?

Kto choć raz, wierzący czy niewierzący, nie zetknął się ze słynnym obrazem przedstawiającym postać Chrystusa, opatrzonym rodzajem namalowanej szarfy z napisem: „Jezu, ufam Tobie”? To on stał się podstawą studium, o którym będzie mowa. „Ten obraz mnie nie zachwyca. I jest mi z tym źle. Bo to ważny obraz, może najważniejszy ze wszystkich dotąd malowanych. Istotniejszy w przesłaniu niż ikony Rublowa, obdarzony większą mocą niż „Światłość świata” Holmana Hunta.  Czy jednak Kazimirowski lub Hyła sprostali wyzwaniu? W powielanych do granic kiczu wersjach objawiona w Płocku wizja staje się pośmiewiskiem”.

Dlatego z zaciekawieniem, ja, konsekwentny ateista i materialista, przystąpiłem do lektury studium Izabeli Rutkowskiej „Przez zasłonę ciała”. To teologiczne studium  symboliki ciała Jezusa Chrystusa w Obrazie Bożego Miłosierdzia i w „Dzienniczku św. Faustyny Kowalskiej”. Autorka (rocznik 1976) jest doktorką nauk humanistycznych w zakresie językoznawstwa, w tym w zakresie języka religijnego, związana z redakcją „Cichych Pracowników Krzyża”. Doktor Rutkowska rozpoczyna od analizy fenomenu Zasłony w katolickim kulcie Jezusa. Trudno to nawet ogólnie pojąć, a co dopiero wytłumaczyć świeckim językiem. Następnie metodycznie analizuje, posiłkując się dwoma wspomnianymi w podtytule źródłami, Głowę, Ciało, Intymność, Serce wizerunku Jezusa. W ramach Głowy analizuje Zmysły, Oblicze, Oczy, Uszy, Usta, Powonienie, w ramach Ciała: Ręce, Nogi, Rany, Promienie, w ramach Intymności: Piersi, Łono, Pas, Szaty.

Kończyłem lekturę tej książeczki z uczuciem, jakbym w półśnie, w przerywanym letargu oglądał fragmenty, strzępy jakiegoś przemykającego przed moimi oczami nierealistycznego, tajemniczego filmu, kompletnie niezrozumiałego. Fragmenty tym bardziej niezrozumiałe, dziwaczne, oderwane, a mimo to w jakiś sposób fascynujące i intrygujące. Po lekturze tej książeczki czułem się tak, jakbym powrócił na Ziemię z innej planety.

Izabela Rutkowska – „Przez zasłonę ciała”, Teologia Polityczna, Warszawa 2022, str. 190, ISBN 978-83-67065-25-2

Polska-Ukraina. Historia skomplikowana piekielnie

„Ludobójstwo na Wołyniu, akcja „Wisła”, krwawa wojna o Lwów. Pogromy polskich dworów na Rusi, pakt Piłsudski-Petlura, Wielki Głód i Dywizja SS-Galizien. Fatalne błędy II RP i terroryzm OUN. UPA kontra AK. Piotr Zychowicz w swojej książce opisuje najbardziej kontrowersyjne wydarzenia z tragicznej historii relacji polsko-ukraińskich. Bez upiększania i brązu. Bez hurrapatriotycznej poprawności. Zychowicz pisze o tragicznym XX wieku – gdy Polaków i Ukraińców poróżnił krwawy konflikt o ziemię – ale cofa się również do czasów powstania Chmielnickiego. Czy fiasko ugody z Kozakami i budowy Rzeczypospolitej Trojga Narodów było największą zaprzepaszczoną szansą w dziejach Polski? Agresja rosyjska z 2022 roku spowodowała, że Polacy i Ukraińcy nigdy nie byli ze sobą tak blisko. To dobry moment, aby wyjąć historyczne trupy z szafy i w uczciwy sposób rozliczyć się z historią, Prawdziwe pojednanie oparte musi być na prawdzie” – tak Dom Wydawniczy Rebis z Poznania przedstawia w telegraficznym skrócie problematykę książki Piotra Zychowicza „Ukraińcy”. I ta edytorska prezentacja nie rozmija się z zawartością książki. „Ukraińcy” Zychowicza rzeczywiście odznaczają się niekłamanym, a nie tylko pozornym, udawanym obiektywizmem, jak to się czasem zdarza. Kto wie, może właśnie Poznań, relatywnie odległy geograficznie od przestrzeni konfliktów polsko-ukraińskich, był właściwym miejscem wydania tej książki. Na Lubelszczyźnie, Białostocczyźnie czy Podkarpaciu ta problematyka budzi nadal żywe emocje.

Sam Piotr Zychowicz, publicysta historyczny o poglądach raczej prawicowych, który jednak potrafi zachować obiektywizm, tak rozpoczyna  wstęp do swojej książki: „O Ukraińcach pisze się w Polsce tak samo jak o Żydach. Czyli – od ściany do ściany. Albo obsadza się ich w roli rezunów z czarnym podniebieniem, którzy w każdej chwili gotowi są rzucić się na Lacha z siekierą, albo w roli umęczonych ofiar polskiego kolonializmu, feudalizmu i szowinizmu. Zwolennicy pierwszego podejścia uwypuklają ludobójstwo popełnione przez ukraińskich nacjonalistów na polskiej ludności cywilnej Wołynia i Galicji Wschodniej (…) Nasi ukrainofile uważają z kolei, że przypominanie o Wołyniu to niepotrzebne „jątrzenie” i „rozdrapywanie ran”. Pamięć o polskich ofiarach ludobójstwa należy ich zdaniem złożyć na ołtarzu porozumienia Polski z Ukrainą. Zarazem ci sami ludzie zachęcają jednak, aby Polacy bili się w piersi za represyjną politykę II Rzeczypospolitej i zbrodnie wojenne popełniane na ukraińskich cywilach przez polskie podziemie. Według pierwszych winę za wszystkie polsko-ukraińskie konflikty i wojny ponoszą Ukraińcy. Według innych – Polacy. Która z tych diametralnie różnych narracji jest prawdziwa? Oczywiście  żadna. Historia nie jest bowiem czarno-biała. Jest szara. I piekielnie skomplikowana”.

Święte słowa autora. Uwierzytelnia je swojej książce, której problematyka nie ogranicza się zresztą do relacji polsko-ukraińskich, ale rzuca je na szersze historyczne tło. Na przykład  jest w niej mowa także o skomplikowanych relacjach ukraińsko-niemieckich podczas II wojny światowej (opowiada o hitlerowskim kacie Ukraińców, Robercie Kochu i odmitologizowuje rolę SS Galizien w Polsce) czy o śmierci antysowieckiego Ukraińca Krawczenki zamordowanego przez KGB w Nowym Jorku, o wewnętrznych relacjach ukraińsko-rosyjskich w ZSRR. Pojawia się postać proukraińskiego wojewody wołyńskiego w II RP, Henryka Józewskiego, kwestia dwoistej polskiej oraz proukraińskiej postawy grekokatolickiego arcybiskupa lwowsko-halickiego Andrzeja Szeptyckiego, sprawa śmierci z rąk UPA generała Karola Świerczewskiego-„Waltera”, retrospekcja w wiek XVII i wojny polsko-kozackie oraz wiele innych, frapujących tematów. Zychowicz nie epatuje przy tym opisami krwawych rzezi wołyńskich 1943 roku. Część pierwsza książki składa się z 13 rozmów autora z historykami specjalizującymi się w problematyce polsko-ukraińskiej i wschodnioeuropejskiej. Pozostałe pięć części to szkice własne Zychowicza.

Za niespełna dwa miesiące nadejdzie pierwsza, dramatyczna rocznica wojny rosyjsko-ukraińskiej. Dobra lektura na refleksję w ten czas

Piotr Zychowicz – „Ukraińcy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2022, str. 436, ISBN 978-83-8188-625-3

Żydowski świat Izaaka Singera

Wydawnictwo Fame Rat z Lublina zarekomendowało  „Rudą Kejlę” jako „nieznaną powieść noblisty” 1979 roku, ale już lektura pierwszych stron uświadamia, że czytelnik prozy Singera wchodzi ponownie w bardzo dobrze znany mu świat, znany ze „Sztukmistrza z Lublina”, „Spuścizny”, „Dworu”, „Szoszy” i innych  powieści żydowskiego pisarza. To świat żydowskiej Warszawy początku XX wieku, z ulicą Krochmalną, Nalewkami, Stawkami, Dziką, Karmelicką, to świat namiętności żydowskich mieszkańców tej przestrzeni miasta, świat miłości, zwykłej i płatnej, konfliktów osobistych, religijnych, handlowych. To także Ameryka, Nowy Jork i tamtejszy świat żydowskich imigrantów, głównie z ziem polskich, ale także z ukraińskich i rosyjskich.

„Przedwojenny żydowski półświatek, biedna dzielnica wypełniona podrzędnymi knajpami i burdelami, miejsce, gdzie rządzi handel i erotyka, dosłownie i w przenośni narzuca pytanie o czystość, porządek i obecność Boga. Była prostytutka Kejla, żona nietuzinkowego złodziejaszka Jarmego, poszukuje spełnienia w różnych miłosnych konfiguracjach, a głód szczęścia prowadzi ją aż do Ameryki. W tej mało znanej, niepublikowanej dotąd po po polsku powieści, noblista Izzak Baszewis Singer odkrywa przed czytelnikami ciemną stronę ulicy Krochmalnej i demaskuje ułudę: systemu moralności, amerykańskiego snu i braku samotności. Ta dramatyczna powieść, jak życie, opowiada o miłości i krzywdzie, o tym co wynika z konieczności i nieodpartego pragnienia czegoś, co tkwi w każdym z nas” – napisał wydawca, a Agata Tuszyńska, znawczyni problematyki żydowskiej dodała: „Lektura tej powieści dostarcza mocnych wrażeń! To gotowy scenariusz serialu z warszawskich i nowojorskich ulic z początku XX wieku. Sensacyjna fabuła, brawurowa akcja, barwne postaci. Zanurzeni w samo serce żydowskiego półświatka, odkrywamy jego tajemnice i marzenia. Złodzieje, prostytutki, rabini i uczniowie chederów zaludniają ów nieistniejący świat, który na kartach prozy Singera odżywa ponownie w dziesiątkach barw. Także namiętności, o jakich bogobojnym sługom żydowskich bożnic się nie śniło. Po lekturze „Rudej Kejli” wiem, co mieli na myśli żydowscy literaci nazywając autora „Szoszy” – pornografem”.

Lubię zanurzyć się w specyficznej, gęstej, soczystej, esencjonalnej atmosferze prozy Singera, w jego wizji żydowskiej Warszawy początku XX wieku,  w jego wizji żydowskiego Nowego Jorku tych czasów. Ma to nieodparty urok czytelniczy, aczkolwiek także w „Rudej Kejli” niczym już Singer czytelnika nie może zaskoczyć. To pisarz jednego świata, jednego kształtu wyobraźni, autor tej samej opowieści o podobnej fakturze narracyjnej, mimetycznej, rozpisanej jedynie na różne tytuły. Singer nie jest jednak pisarzem-intelektualistą, w swojej prozie nie próbował analizować opisywanego świata, drążyć społeczne, egzystencjalne podłoże życia jego bohaterów. To raczej wizjoner nie pozbawiony siły poetyckiej, raczej malarz, zmysłowiec, niż analityk, socjolog i filozof. Ale takim właśnie go lubimy, my, czytelnicy Singera.

Izaak Baszewisz Singer – „Ruda Kejla”, przekład Krzysztof Modelski, wyd. Fame Art, Lublin 2022, str. 347, ISBN 978-83-964381-5-7

Kosmos Afryka

„W Afryce mieszkałem kilka lat. Pierwszy raz pojechałem tam w 1957 roku. Potem, przez następnych czterdzieści lat, ilekroć nadarzała się okazja – wracałem. Dużo podróżowałem. Unikałem oficjalnych szlaków, pałaców, ważnych figur i wielkiej polityki. Natomiast lubiłem jeździć przygodnymi ciężarówkami, wędrować z koczownikami po pustyni, być gościem chłopów z tropikalnej sawanny. Ich życie jest mozołem, jest udręką, którą znoszą jednak ze zdumiewającą wytrwałością i pogodą. Nie jest to więc książeczka o Afryce, lecz o kilku ludziach stamtąd, o spotkaniach z nimi, czasie wspólnie spędzonym. Ten kontynent jest zbyt duży, aby go opisać. To istny ocean – osobna planeta, różnorodny, przebogaty kosmos. Tylko w wielkim uproszczeniu, dla wygody, mówimy – Afryka. W rzeczywistości, poza nazwą geograficzną, Afryka nie istnieje”.

To rodzaj motta, deklaracji o charakterze najogólniejszym, poprzedzające tekst „Hebanu”, sformułowanej przez Ryszarda Kapuścińskiego. Prawdę powiedziawszy – owo „nie istnieje” można odnieść nie tylko do Afryki. Bez wątpienia także do Azji, kto wie czy nie równie „planetarnej” i „kosmicznej” w swej nieogarnionej różnorodności jak Afryka. Być może także w odniesieniu do Europy, choć tu oczywiście zachodzi kolosalna różnica skal. Bo Europa pod tym względem jest przy Afryce jak Liliput przy Guliwerze.

W 1957 roku, gdy 25-letni Kapuściński po raz pierwszy stanął na afrykańskim kontynencie, urodziłem się, a trzy-cztery lata później po raz pierwszy zetknąłem się z pojęciem „Afryka”,  za pośrednictwem ….. „Przygód małpki Fiki i Murzynka Goga-Goga” oraz „Przygód Koziołka Matołka” Kornela Makuszyńskiego i Mariana Walentynowicza. A kilka lat później powiesiłem sobie w pokoju, nad uczniowskim biurkiem, niewielką, polityczną mapkę tego kontynentu. Pamiętam z niej m.in. że Botswana nazywała się wtedy Beczuaną. To streszcza – nomen omen – kosmiczną odległość dziecięcej wyobraźni, słodkich obrazków i wpadających w ucho wierszyków od monumentalnej i strasznej rzeczywistości jaką była, jest i będzie Afryka. To znamienne, że Kapuściński zdecydował się napisać „Heban” dopiero czterdzieści lat po swojej pierwszej afrykańskiej podróży. Widocznie tyle potrzebował czasu, by w sobie to doświadczenie przetrawić duchowo i intelektualnie, by je uwewnętrznić. „Heban” (pierwsze wydanie: 1998), to zbiór szkiców o Afryce, „jego Afryce”, o jej przeobrażaniu się, dekolonizacji lat sześćdziesiątych, o wojnach, epidemiach, nędzy, głodzie, korupcji, okrucieństwach. O straszliwym fatalizmie, chyba tragicznie nieodwracalnym, jaki ciąży na tym kontynencie. O tym, że Afryka nigdy nie będzie kontynentem szczęśliwym, nawet na krótkie chwile, jak to przydarzało się Europie. Czytałem kilka co najmniej reporterskich książek o Afryce, ale nikt nie napisał o niej tak jak Ryszard Kapuściński, z tym jego niezawodnym instynktem oddania istoty opisywanej rzeczywistości. „Heban” – wybitny reportaż , wybitna literatura.

Ryszard Kapuściński – „Heban”, „Czytelnik”, Warszawa 2020, str. 341, ISBN 978-83-07-03486-7

Woroszylski i Legendre – doświadczenie ze wspólnego mianownika

Miłośników gatunku klasycznego opowiadania fabularnego, beletrystycznego z góry informuję, by ich nie narazić na rozczarowanie – owe tytułowe opowiadania Wiktora Woroszylskiego (1927-1996) są istotnie raczej „historiami” niż stricte opowiadaniami. Woroszylski zmarł 27 lat temu, a pierwsze wydanie „Historii” ukazało się w 1988 roku, właściwie bez większego echa. Sam zresztą Woroszylski miał świadomość, że jego proza nie jest klasyczną prozą literacką. „Nigdy nie byłem prawdziwym prozaikiem”, mówił po publikacji jego powieści „Sny pod śniegiem”. I rzeczywiście. Woroszylski co prawda w niektórych opowiadaniach stosował fikcyjną ramę fabularną, ale esencja tych tekstów wywiedziona jest zazwyczaj z autentycznych faktów, z realiów, biograficznych oraz z realiów oraz ducha opisywanego czasu. To raczej małe eseje, relacje, powiastki i przypowiastki, wyjątki z kronik historii niż opowiadania beletrystyczne w klasycznym znaczeniu, także w tych utworach, których akcja, jak n.p. w „Piotrze i Janie”, w „Bracie Diego i bracie Sebastianie”, „Bakuninie”, „Podpisie” czy w „Sporze o rzeźnika Legendre” usytuowana jest w odległej przeszłości. Liczy się w tych utworach niemal wyłącznie idea, sens, przesłanie, a w najmniejszym nawet stopniu estetyczny aspekt literacki. Woroszylski nawet przez moment nie wywołuje wrażenia, jakby jego celem było cyzelowanie stylu, jego urody i mimetycznej precyzji, „ćwiczeń stylistycznych” w ujęciu Raymonda Queneau. Trzymał się maksymalnej prostoty stylu. Nie ma w jego opowiadaniach smaku materii, zapachów, kształtów, zmysłowości. Jego utwory wyrastają wyłącznie z mózgu, z pamięci. Woroszylski nie był też pisarzem wewnętrznego, psychologicznego doświadczenia jednostki, lecz doświadczenia Wielkiej Historii. Woroszylskiego nie interesował człowiek zamknięty w kapsułce swojej świadomości, lecz człowiek stawiający czoła doświadczeniu historycznemu. Nie interesowała go, jako pisarza, jaźń ludzka jako taka, lecz jaźń poddana presji Historii i aspekt, rezultat moralny związany z tym doświadczeniem. Swoje opowiadania wywiódł Woroszylski w znaczącym stopniu z tego, o czym w posłowiu napisała zaprzyjaźniona z nim Joanna Szczęsna: „Tak, gorącym źródłem jego twórczości były nie tylko jego osobiste doświadczenia, ale też wyznania, jakie czynili mu inni. Wiktor potrafił słuchać, ludzie do niego lgnęli, opowiadali mu swoje historie i traumy (…)”. W sporej części „Historie…” Woroszylskiego są świadectwem doświadczeń dwóch pokoleń „Solidarności”. Woroszylski należał do starszego z tych, które się w to doświadczenie uwikłało, które mu przypadło w udziale, do pokolenia dwkukrotnie (z grubsza biorąc) starszego od pokolenia Lecha Wałęsy. Są więc w tym tomie także reporterskie właściwie relacje z lat 1980-1982, w tym dokumentalny opis doświadczenia internowania, jakie stało się udziałem Woroszylskiego. Czytając zbiór „Historie” szukałem wśród nich takiego, które ogniskuje w sobie istotę doświadczenia indywidualnego samego pisarza, które można by uznać za metaforę jego postawy życiowej i jego losu. I takim opowiadaniem wydał mi się „Spór o rzeźnika Legendre”. Ten ludowy działacz Wielkiej Rewolucji Francuskiej, z zawodu rzeźnik, członek Konwentu i dantonista, był najpierw gorliwym zwolennikiem terroru, a w szczególności domagał się głowy króla. Po straceniu Dantona zwątpił w tak praktykowaną Rewolucję, a po Termidorze, po upadku Robespierre’a doznał radykalnej przemiany: stał się zwolennikiem łagodności i pokoju społecznego. Jeździł po więzieniach i  poświęceniem trudnił się uwalnianiem skazanych ludzi. Podobną przemianę przeszedł Woroszylski: od młodego, fanatycznego stalinowca z kręgu „pryszczatych” do liberała, demokraty i humanisty hołdującego przez resztę życia ideałom, na które rzucał gromy jako młody „hunwejbin”.

Wiktor Woroszylski – „Historie i inne opowiadania”, Instytut Kultury Popularnej, Poznań 2022, str. 258, ISBN 978-83-960454-7-8

Od Bakunina do Trockiego. Dzieje rosyjskiej gorączki rewolucyjnej

„Wiek XIX był wiekiem nerwowym i była to nerwowość zarówno w znaczeniu politycznym, społecznym jak i medycznym. Zaczęło się od rewolucji francuskiej w roku 1789. Trzy magiczne słowa wypisane na nowym sztandarze: Braterstwo, Wolność, Równość stały się czynnikiem nerwowości. Piękne słowa pozostały pobożnym życzeniem, wkroczyły tam, gdzie ludzie walczyli ze sobą i pożerali się wzajemnie. Wprawdzie złamały liczne kajdany, ale założyły nowe” – rozpoczyna Andrzej Andrusiewicz swoje, wydane przez Fundację Oratio Recta, studium rosyjskiej gorączki, która najpierw, w drugiej połowie XIX wieku przybrała postać fali ruchów anarchistyczno-nihilistycznych spod znaku, najpierw, „Ziemi i Woli”,  a później „Narodnej Woli”, które najpierw czerpały z myśli demokratycznych ideologów w rodzaju Aleksandra Hercena czy Mikołaja Czernyszewskiego, a później przyniosły falę terroru i przemocy (action direct), która stała się dla Fiodora Dostojewskiego inspiracją i tworzywem do jego powieści „Biesy”. U schyłku XIX wieku ustąpiły one miejsca – motywowanemu między innymi marksizmem – socjalizmowi. Losy dwóch Uljanowów, Aleksandra i Włodzimierza są bardzo dobrą ilustracją tej ewolucji. Pierwszy, zginął na szafocie za udział w zamachu na cara Wszechrusi (1881), drugi, znany później jako Lenin, odszedł od bakuninowszczyzny i nieczajewszczyzny nadał idei socjalistycznej najbardziej realny i konkretny politycznie kształt. Pierwszy należał do epoki nihilistycznego, gorączkowego, terrorystycznego chaosu, drugi – do głównych twórców nowej, już „naukowej” fazy socjalizmu. Specyfiką Rosji było też to, że pewna część postępowej inteligencji twórczej będąc całym sercem  za rewolucją, jednocześnie krytykowała jej praktyki z pozycji moralistyczno-mistyczno-religijnych. Nieprzypadkowo do czołowych tradycji rosyjskiej filozofii narodowej należeli myśliciele religijni z Bierdiajewem, Szestowem  i Sołowiowem na czele, którzy, każdy na swój sposób, próbowali syntetyzować rewolucję społeczną z chrześcijaństwem w rycie prawosławia. Do tego nurtu należał też m.in. poeta Aleksander Błok, który w poemacie „Dwunastu” pisał o „Jezusie Chrystusie niosącym przez zawilgoconą od krwi Rosję czerwony sztandar dla kul nieosiągalny, idącym na czele dwunastu apostołów proletariatu”. „Poprzez tę metaforę poeta – pisze Andrusiewicz – chciał powiedzieć: coście uczynili z rewolucji? Chrystus jest tam, gdzie rewolucja wolności, a nie nienawiść i bratobójcza walka. Poemat odsłonił faktyczne procesy, które szalały w rosyjskim społeczeństwie”. W drugiej części swojego studium Andrusiewicz nakreślił portrety ludzi czynu, wywodzących się z dwóch powyżej wspomnianych nurtów: Aleksandra Berezowskiego, Polaka, który dokonał w Paryżu zamachu na cara Aleksandra III, Ludwika Waryńskiego, który choć był z pochodzenia polskim szlachcicem i zmarł w carskiej turmie w Szlisselburgu, narodził się ideowo z rosyjskiego idealizmu rewolucyjnego, fanatyka rewolucji Sergiusza Nieczajewa, w którym upatrywano pierwowzoru postaci Piotra Wierchowieńskiego z „Biesów”, wspomnianego Aleksandra Uljanowa, „księcia i poety” Kalajewa czy popa Hapona, która stał na czele tłumu „krwawej niedzieli” w Petersburgu  w 1905 roku, ale okazał się agentem Ochrany. Finałowy portret poświęcony został Lwowi Trockiemu, postaci która jakby połączyła w sobie wszystkie najbardziej jaskrawe i charakterystyczne atrybuty rosyjskiego modelu rewolucjonisty, od bakuninizmu do leninizmu.

Andrzej Andrusiewicz – „Buntownicy i marzyciele. O rewolucji rosyjskiej, rewolucjonistach i terrorystach”, Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2021, str. 325, ISBN 978-83-64407-81-9

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko