Krystyna Habrat – CZAS I NUDA

0
115

czyli refleksje na marginesie
„Szczęścia rodzinnego” Lwa Tołstoja

Przy porządkowaniu domowego księgozbioru wpadła mi w ręce mała książeczka  „Szczęście rodzinne” Lwa Tołstoja i zaczęłam ją czytać od opowiadania drugiego, tytułowego. Zostawiłam porządki i czytałam sobie, czytałam. Opowiadanie na 140 stron książki kieszonkowej.

Zdziwiło mnie, że mało z tej książki pamiętam.  Widocznie motyw obu opowiadań w niej zawartych oraz realia są dość charakterystyczne dla prozy Tołstoja,  że nie pozostało mi za wiele w pamięci, a tym razem to „Szczęście rodzinne” żywo mnie zainteresowało.

Po prostu szukałam tu jakiejś podpowiedzi, dlaczego dawniej, w pokoleniu naszych rodziców i nawet moim małżeństwa były trwalsze i szczęśliwsze. Oczywiście u Tołstoja realia są  inne, bo tak w tym, jak i w „Wojnie i pokoju” czy „Annie Kareninie” pisze on o ludziach żyjących w pałacach czy dworach, nie biegnących co dzień na siódmą do pracy, nie tłoczących się w tramwaju czy autobusie, gdzie ściśnięci pasażerowie, a spóźnieni do pracy przez spóźniony tramwaj, zaczynają się nawzajem kłócić i nienawidzić. Autor tej książki, dawny rosyjski hrabia, opisuje swój świat, czyli ludzi dysponujących nadmiarem czasu wolnego, który muszą wypełnić przyjemnie życiem towarzyskim i rozrywkami. W każdej z tych powieści ważnym motywem jest wielki bal i wyjście do teatru, gdzie więcej się dzieje na widowni niż na scenie, a na co dzień składanie wizyt. Tamte kobiety, wielkie panie, nie myją okien, podług, muszli, nawet nie zajmują się swoimi dziećmi, a tylko składają im na dobranoc uroczysty pocałunek na czółku.

Niby więc człowiek od pokoleń zmienia się niewiele, bo każdy ma takie same potrzeby oddychania, jedzenia i picia, każdy pragnie kochać i być kochanym, a sam bywa mądry albo nie, dobry, albo mniej. I na to nakładają się warunki w jakich człowiek żyje. To wszystko  przekracza ramy małego felietonu, który ma tylko coś zasugerować, poruszyć, zaciekawić. I o to mi chodzi, gdy powiem, że tym razem opowiadanie Tołstoja „Szczęście rodzinne” bardzo mnie zainteresowało. Do tego stopnia, że podejrzewam, iż kupując dużo książek i nie nadążając z ich pochłanianiem, gdy pierwszeństwo miały te z biblioteki, tej po prostu dotąd nie przeczytałam. Natomiast „Sonatę Kreutzerowską” Tołstoja, stanowiącą jakby dopełnienie tej – czytałam na pewno. Być może to figiel mej pamięci, którego zasadę wyjaśnię dalej.  Na razie o czymś ważniejszym.

Przede wszystkim uderzył mnie w tym opowiadaniu o banalnym niby szczęściu rozdźwięk pomiędzy myślami danej osoby, tu  – bohaterki, a jej emocjami, i jeszcze rzeczywistością. Masza – 17-letnia dziewczyna, potem młoda żona – w pewnym okresie życia zaczyna co innego myśleć, a co innego robić, bo ulega emocjom. Stało się tak, gdy w jej szczęśliwe, a spokojne życie wkroczyła pokusa, że to nie wystarczy, że chciałaby czegoś więcej. Jeszcze nie wie, czego, ale jej spokój już zmącony. Przestaje widzieć to, co wokół niej, tak, jak widziała dotychczas, a biorą nad nią górę jej żądze, jej nagle zrodzone potrzeby psychiczne i odtąd widzi wszystko inaczej.

Po prostu wcześniej żyła spokojnie we dworku na wsi i całe jej życie, myśli, działania, wypełniała rodzina, przyroda, drobne zajęcia. Ot, nalała herbatę z samowara, popatrzyła na piękny ogród wokoło, posłuchała śpiewu ptaków.  I nagle się zakochuje i wówczas intensywniej  przeżywa piękno przyrody, z większym uniesieniem oddaje się praktykom religijnym oraz kształtowaniu swego charakteru, w czym jest dość podobna do  siedemnastolatek mojego jeszcze pokolenia, ale już niekoniecznie tych następnych, bardziej nowoczesnych. Zresztą kto wie, tyle ich zamieszcza swe piękne wiersze w internecie, że może tylko ukrywają, co  serce mówi.

Ale u Maszy przeżywanie miłości do Siergieja objawia się właśnie poprzez wzmożoną przenikliwość wobec każdego drobiazgu przyrody. Tu już Tołstoj nie szczędzi nam wszelakich opisów dworskiego ogrodu o różnych porach dnia i nocy, przy różnej pogodzie. Na czytelnika też oddziałują śpiewy ptaków, zmienność cieni,  to wicher albo wielodniowy deszcz. One obrazują różne stany miłości Maszy: radość, uniesienie, to wątpliwości, smutek… Te opisy są integralną częścią utworu, bo poprzez nie wyrażane są najpiękniejsze uczucia.  Dużo tych opisów, ale kończą się nieoczekiwanie, gdy Masza już młoda mężatka zaczyna się nudzić. Ma za dużo wolnego czasu. Zwyczajnie nudzi się. Dużo czasu – wielka, wlokąca się nuda.

Odtąd wszystko zaczyna widzieć od drugiej strony. Wychodzi na jaw jej wcześniej nieokreślone marzenie, aby mieć w życiu coś więcej. Już przestaje wystarczać kochany mąż, spokój domowy, dostatek, coraz silniej brak jej tego czegoś nienazwanego,  byleby więcej niż to, co teraz. Poczciwy mąż obserwuje ją spokojnie i w końcu  wywozi  do Petersburga, aby zażyła życia światowego, poznała innych ludzi, weszła w wir tamtejszych rozrywek, roztańczyła się na licznych balach. W wielkim świecie przyroda z dotychczasowej sielanki  ze słowikami i szumem wiatru już nie jest słyszana. Nieobecna. Są stroje, bale, tańce, umizgi, wielcy ludzie z tytułami, którzy jej imponują, a drażni poczciwy mąż gdzieś pod ścianą.

Wieś to było piękno przyrody, spokój i szczęście. Światowe życie burzy to wszystko, wprowadzając niepokój , nawet zaburzenie logiki myślenia i zakłamanie.

Przecież dotąd Masza była prostolinijna, a teraz co innego myśli, a co innego robi pod wpływem nieokiełznanego impulsu. Tu Tołstoj ciekawie ten rozziew ukazuje. Ona dobrze wie, co powinna zrobić, a robi  na odwrót. To rozziew pomiędzy rozumem, a czynnością przymusową i myślami natrętnymi. W wielkim świecie to one biorą górę.  Teraz Masza myśli tylko o sobie i swoich przyjemnościach. Okazuje się straszna egoistką. Nie ma już tu miejsca dla zachwytu  wobec piękna przyrody, nie ma uporczywego kształtowania charakteru ani religijności, bo jest pogoń za przyjemnością, co omal nie prowadzi na złą drogę poprzez kłamstwo i dalej.

Opamiętuje się w porę. Dobry mąż czeka, ale już nie tak całkowicie jej oddany, bo zraniony. I jak to u Tołstoja bywa, bo tak postąpiła i Kitty z „Anny Kareniny” i Natasza z „Wojny i pokoju”, więc i tutaj Masza znajduje szczęście w dworku rodzinnym na wsi pośród rodziny, męża i dzieci.

Tołstoj niejednokrotnie głosi, że ta pełna żaru i uniesień miłość wraz z czasem ewoluuje ku spokojowi przywiązania i macierzyństwa. Myślę, że Tołstoj  chciał to czytelnikom, a szczególnie czytelniczkom, zbyt natrętnie wpoić. Ale coś w tym jest! Trudno zaprzeczyć! Nawet we wcześniejszym opowiadaniu z tego tomu postuluje coś podobnego, gdy młody oficer myśli: „Jakież to głupie, te wszystkie honory i sława wojenna! – myślał , spoglądając na zasłonięte szalem oko, przez które wdzierały się blade promienie księżyca. – oto szczęście -mieszkać w cichym zakątku z miłą, mądrą i prostą żoną! To jest trwałe, prawdziwe szczęście!”

My współcześni patrzymy na to wszystko inaczej. Niekoniecznie mądrzej. Nie wiem, czy potrafimy już tak dogłębnie wnikać w swoje serce. Przede wszystkim mamy na to za mało czasu! My współcześni w ogóle czasu nie mamy i wciąż się spieszymy, robimy wszystko po łebkach i jesteśmy wciąż zmęczeni, niezadowoleni z siebie. A mamy za wiele pracy, obowiązków, trosk i niepokojów, jakie nam niesie świat zewnętrzny poprzez telewizję, internet, a nawet zegarek z… komputerem. Zewsząd płyną do nas okropności tego świata: wojna na Ukrainie, polityka, hejt. Dawne bale jakoś niepostrzeżenie przeminęły, jak i  zapustne kuligi wraz z dworkami na wsi i zaśnieżonymi zimami. Mu już  nie mamy czasu na nudę! Przynajmniej tyle dobrego przy naszym zabieganiu, zatroskaniu i wiecznym zmęczeniu!  Ale bal marzy się i teraz  niejednej pani. Czemu nie? Jak by to było pięknie w pięknej sukni, szczęśliwym uśmiechem na ustach, zawirować jak najpiękniej  w walcu… Dlaczego w walcu?   A poruszy tak serce podrygiwanie do jakiegoś tam „Dlaczego ryczysz, głupia?”  Cóż, że  piękno i zachwyty już niemodne. A tak po cichu?

I teraz jestem winna wyjaśnienie, czemu ja o tej książce zapomniałam. Nawet nie  jestem pewna, czy ją przeczytałam. Po pierwsze dużo w niej podobieństw do pozostałej prozy Tołstoja, odnośnie szczęścia. Nawet do jego przemyśleń z Dzienników. Ale po drugie, jest takie prawo psychologiczne, że jeśli czytamy bezpośrednio po sobie dwie książki o podobnej treści, to tą pierwszą książkę zapominamy. W pamięci pozostaje druga.  Podobnie, gdy tego samego dnia idziemy do kina na dwa  filmy,  jeden po drugim, to  pierwszy zapominamy.   Nawet uczniom zaleca się naukę naprzemienną przedmiotów ścisłych i humanistycznych, bo podobne treści wypierają z pamięci te przyswojone   bezpośrednio wcześniej.  Sama wiele razy się o tym przekonałam. I w tym wypadku być może „Sonata Kreutzerowska” Tołstoja wyparła z pamięci „Szczęście rodzinne”.

A być może ta o szczęściu była taka zwyczajna, taka przykładna, a „Sonata” bardziej zaskoczyła i została utrwalona?

Na koniec dodam, że opisy przyrody i to podane w tak dużej dawce, dla współczesnych dziewcząt mogą być nie do zniesienia. Pomimo, że te opisy ilustrują najcelniej stany psychiczne osób, ich etapy zakochania. Gdyby je opuszczać, opis   miłości byłby kaleki. Pamiętam, jeszcze w liceum koleżanka powiedziała mi raz, i to przy mojej mamie, że tak nie  cierpi opisów przyrody, iż je zawsze opuszcza. I nagle dodała, patrząc groźnie na mnie: „Pamiętaj, gdybyś  pisała książki, to żadnych opisów przyrody, bo nie będę czytać!” Nie wiem, co jej przyszło do głowy, gdy ja  jeszcze o pisaniu  nie pomyślałam.  Wyczuła mnie, że namiętne czytanie może do tego prowadzić?

Jeszcze dodam, że ta stara książeczka „Szczęście rodzinne”  ukazała się w wydawnictwie Książka i Wiedza  w serii kieszonkowej Koliber.  

To dziwne, że nie wiem nic o losach tej oficyny, a tyle takich małych książeczek niegdyś kupowałam. Najczęściej w kiosku, spiesząc się do pracy, aby czytać te wygodne książeczki w tramwaju i podczas przerwy w szkole, gdzie trochę uczyłam, i na ławce w parku. Łatwo mieściły się w torebce,  nawet kieszeni. Teraz, wzdycham do nich, gdy dźwigam wielkie i ciężkie tomiska z biblioteki. Niedawno już blisko bloku musiałam prosić o pomoc przechodniów. Miałam ich  tylko cztery, ale ważyły  w sumie kilka kilogramów, bo każda w grubych okładkach, i każda po 500 – 800 stron na grubym papierze dużego formatu. Jakże więc tęsknię do tamtych serii z  Kolibrem, Delfinem i innymi książeczkami kieszonkowymi z opowiadaniami Czechowa, Bunina, Hemingwaya… Kieszonkowy był też format Literatury na Świecie, choć zdaje się, z latami każdy egzemplarz coraz grubszy.

Ale czemu nie wiem o losach tamtych, zasłużonych wydawnictw z ciekawymi seriami :Nike, Koliber, Delfin, KIK? O, zawsze mogę ich poszukać w Google, tylko teraz wydawnictw tak dużo, że nie szukam. A to już inna, poważna sprawa.

Poważna też  druga sprawa, gdy włącza się Historia i uważamy, że  póki trwa wojna na Ukrainie nie powinniśmy czytać pisarzy rosyjskich. To na razie i ja  kończę.

Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko