Z kościoła, który mijam, wyłania się młoda para. Obsypują ją ryżem. Kto chce się żenić, śpieszy się przed kolejnym atakiem zarazy. Letnimi piątkami i sobotami wychodzą za mąż spóźnione panny, te z anulowanych zeszłorocznych dat ślubów i wesel, ich głowy okalają wianki z sezonowych kwiatów, gotowe na skalanie symbole dziewictwa i niewinności, podobnie jak biel ich sukien.
Ta chwila, gdy ze snu wytrąca mnie wizja poślubnej nocy, okrucieństwo jej nakazu, groza jej nieuchronności. Skończyłam dziewiętnaście lat, nie mam narzeczonego ani nawet chłopaka, nie wiem, czy pisane mi małżeństwo, ale co, jeśli tak? Co, jeśli zostanę poddana temu rytuałowi wywiedzionemu z bezdennych pokładów towarzyszącej dziejom ludzkości hipokryzji, która zgwałciła pojęcie czystości, wiążąc ją z kruchą błonką zwaną dziewiczą ( w późniejszych czasach stawiając znak równości między czystością a wyrzeczeniem się seksu i każąc brać mu udział w zaspokajaniu najniższych, pornograficznych potrzeb gawiedzi, takich jak podglądactwo cudzego spółkowania. Mam dziewiętnaście lat, ale zdążyłam wyczytać w książkach, że jeszcze do XVII wieku na wielkich dworach obowiązywał zwyczaj okazywania zakrwawionego prześcieradła, a stosunek odbywał się w obecności świadków, w niektórych przypadkach przy biskupach i papieżach. Do dzisiaj pewne plemiona afrykańskie w noc poślubną kultywują to barbarzyństwo w jeszcze bardziej wyrafinowany sposób: oddają pannę młodą pod władanie chuci męskich współplemieńców lub przy legowisku poślubionych każą przebywać matce. I choć żyję wtedy w XX stuleciu i nie należę do odległego czarnoskórego klanu, to w moim religijnym kręgu w pół wiejskiej, pół miejskiej społeczności złamanie zakazu defloracji przed nocą poślubną uznawane jest za grzech, popadnięcie w stan bożej niełaski.
Hej! Panie Boże! Niemożliwe, żebyś Ty to wymyślił, żebyś z ludzkiego poniżenia uczynił cnotę, żeby podobało Ci się wściubianie nosa w to najbardziej z intymnych człowieczych doświadczeń i podnoszenie na nie karzącej ręki, jeśli uprzedzi jakąś kalendarzową datę. Nie ogłosiłeś prorokom przykazania „Nie kochaj się z kobietą przed ślubem”. Nie znajdzie się go w Biblii, z przepojoną erotyką Pieśnią nad Pieśniami, najpiękniejszym tekstem o miłości w historii literatury. Ten nakaz to sprawka potomków faryzeuszy, owych uczonych niedouczonych w Piśmie, znawców jego litery, nie ducha, mądrali czerpiących satysfakcję z nakładania ciężarów na maluczkich.
Siedzę na łóżku w akademiku strwożona i gniewna, jakby wchłonęły się we mnie lęk i odraza pokoleń spodlonych dziewic, pohańbionych kochanków, i układam plan. Letnia sesja zaliczona, wieczorem w klubie zaplanowano imprezę. Zwykle unikam tych hałaśliwych, owitych w opary alkoholu i papierosowego dymu specjałów studenckiego życia, jednak tego popołudnia maluję się starannie, podkreślam oczy, od H., koleżanki z grypy, pożyczam lekką, krótką sukienkę z kretonu, wkładam jedyne, jakie mam, szpilki.
Klub urządzono w piwnicy. Stoimy z H. przy metalowych schodach prowadzących w dół, do bezokiennego pomieszczenia rozbłyskującego fajerwerkami dyskotekowych lampek, które na fioletowo, żółto, zielono i czerwono biczują ścieśnione głowy tańczących.
– Idziemy? – H. podryguje rytmicznie, rwie się do zabawy.
– Idź – zachęcam. – Zaraz dołączę.
Stąd, z góry, mam lepszy widok. Lśnią stopnie schodów i podźwiękują jak dzwoneczki od uderzeń podzelowanych butów. Przy ścianie na prawo wokół barowego kontuaru tłoczy się podchmielona, co raz wybuchająca śmiechem, przekrzykująca się grupka. W kroplach potu na czołach szkliście migoczą plamki światła.
H. tańczy z chłopakiem z trzeciego roku, który czasem zachodzi do naszego pokoiku i rozkłada przed nią niewidzialny wachlarz pawich piór – zresztą z ostronosą owalną twarzą i stojącymi czubato włosami faktycznie przypomina indora. T., jego kumpel (ostatni rok) pali papierosa oparty o ścianę z nieco znużoną miną stałego bywalca akademickich bib. Nie ma w nim cech charakterystycznych. Ludzi o takim typie urody łatwo odmienia ubiór, stylizacja, fryzura. „To naprawdę ty?” – można się wtedy zdumieć, a oni uśmiechną się z poczciwą, niekłamaną uciechą. Tego wieczoru w sztruksowych spodniach i koszuli w kratkę T. w swym braku właściwości jest niemal symboliczny – mógłby być wszystkimi facetami świata albo żadnym, kimś lub nikim.
Ruszam w dół, donośnie i dźwięcznie stukając obcasami. Powiew z otwartych na oścież drzwi wejściowych unosi kretonową sukienkę, a ja, na wzór Merlin Monroe w filmie, poskramiam ją i przeciskając się przez tłumek, macham dłonią w jego stronę, jakbyśmy byli tu umówieni, lecz czyż za sprawą mojego planu – włókienka losu – nie jesteśmy już w zmowie czasu i przestrzeni, która wyznaczyła nam nieodwołalne role?
Zamawiamy piwo i usiłujemy rozmawiać w harmidrze zabawy, ale słowa nie mają znaczenia – to wisienki na torcie, cekiny, błyskotki uczepione mowy ciała, posługującej się własnym odwiecznym językiem wabienia.
– Nigdy cię tu nie widziałem – dziwi się T.
– Nie lubię dyskotek – wzruszam ramionami.
A teraz zamierzam wypełnić plan, do którego wrzuciłam cię jak do sieci, powinnam dodać, lecz tego nie czynię, bo pieczołowicie obmyślony scenariusz mógłby trafić szlag. Niemało przecież takich, co boją się dziewic, ich strachu, łez, krwi, mitycznej aury „pierwszego razu”, wysiłku, jaki mężczyźnie wypada złożyć, przedkładając go nad własną przyjemność, w komfort psychiczny kobiety.
Gram spokojnie, w poczuciu konieczności. Żadnego dygotu, nie licząc mini drżenia prawej powieki, pewnie przez niedobór magnezu.
Tańczyliśmy. Później poszliśmy na górę. H. jeszcze nie wróciła. Nie włączyłam światła. Z przeciwnej strony ulicy zapalały się i uciekały w jasną ciemność nocy letniej trzy zielone litery zepsutego neonu Centrali Rybnej. Do okiennej framugi przywarła ćma – królowa krótkochwilnych istnień.
Akademickie metalowe łóżko z materacem na sprężynach popiskuje i postękuje z mozołem przy każdym poruszeniu. Głuchy, drewniany łomot w skroniach, suchość w gardle. Ani kropli krwi.
Potem ten wzrok T., w oszołomionym zdumieniu, z krztyną zawstydzenia. – Nie wiedziałem – wyszeptuje bez sensu, bo skąd miał wiedzieć. Zerkam na okno, ćma odfrunęła.
Rano odprowadza mnie na dworzec. Kupuje od handlarki bukiecik stokrotek i niezdarnie mi go wręcza. Stoi na peronie, a ja wyglądam przez uchylone okno wagonu. Nie pada żadne słowo. Dostrzegam, że nie jest całkowicie pozbawiony właściwości – w jego bladoniebieskim spojrzeniu tlą się smugi namysłu. Trochę mi go żal, ale nic nie jest przesłonić ulgi, jaka czeka razem ze mną w korytarzu pociągu ekspresowego Warszawa-Gdynia na gwizdek konduktora i szarpnięcie lokomotywy. Oto dokonałam tego: unicestwiłam poślubną noc, przechytrzyłam ją, odebrałam jej władzę, pokazałem faryzeuszom figę. Jeśli kiedykolwiek wyjdę za mąż, nie zabiorę do łóżka jej brzmienia, jej pokalania – po prostu będę kochać.
Pociąg rusza. Dłonie uniesione w pożegnalnym geście.
Więcej się nie zobaczymy.
[Fragment książki „Chwile. Wspomnienia dalekie i bliskie”, która ukazała się w grudniu 2022 nakładem Wydawnictwa Sic!]