Pełczyska (1)
Dzięki działce szkolnej mógł ojciec hodować drób, króliki, świnkę, a nawet kilka sztuk trzody chlewnej. Dodatkowo, przy samej szkole, położony był niewielki sad owocowy: kilka drzewek śliwek węgierek, czereśnia, wiśnia, jabłoń, grusza i wielki, rozłożysty orzech. Uszczęśliwiony ojciec natychmiast założył wśród nich pasiekę pszczelą, najpierw wyciąwszy kilka starych drzew, z których jego szwagier, mąż siostry z rodzinnej wsi, stolarz z zawodu, chudy, opalony, wysoki, przy tym żylasty, o kręconej fryzurze, powiewającej nad nim jak wiecheć, wykonał na zamówienie ule, czyniąc przy tym mnóstwo hałasu piłą i heblami. Ule były podwójne, warszawskie, według projektów periodyku branżowego „Pszczelarstwo”, które to pismo ojciec prenumerował i pasjami czytał, słuchając jednocześnie, poprzez charkot zagłuszarek, wieczornych wiadomości Radia Wolna Europa.
Szwagier stolarz spędził u mas całe lato, wprowadzając do rodziny mnóstwo optymizmu i radości. Lubił obiady mamy, chwaląc je codziennie słowami: „Królewski obiad, szwagierko”, choć musiał je dosalać. Podziwiał także piękną okolicę, zabytkowy kościół i wspaniałą pogodę tego lata. Gospodyni również lubiła go, choć jego życiowy optymizm uważała za dziecinną naiwność i brak rozsądku,
Kierowniczka patrzyła na rolnicze poczynania męża, czynione w czasie wolnym od zajęć zawodowych, krytycznym okiem, ponieważ odciągały one jego uwagę od zajmowania się jej obolałą osobą. Uważała, że należy jej się szczególna opieka i współczucie ze strony małżonka, ponieważ była bardzo cierpiąca, śmiertelnie chora, ciągle zmartwiona i przygnębiona. Tymczasem jej mąż lekceważył te żonine, wieczne dolegliwości i narzekania, a nawet publicznie, bezczelnie śmiał jej głośno radzić, w towarzystwie innych nauczycieli, aby mniej myślała o sobie, a zajęła się jakąś pożyteczną pracą, wtedy na pewno wyjdzie jej to na zdrowie. Nie mógł wymyślić większej obrazy, braku szacunku i lekceważenia wobec jej rozlicznych chorób, a zwłaszcza chronicznego przygnębienia i smutku.
Pani Władysława uważała się za osobę bardzo nieszczęśliwą, ofiarę losu, historii, a także niesprzyjających okoliczności życiowych a dodatkowo nosicielkę rozlicznych ciężkich chorób. Została przedwcześnie osierocona przez jej kochającego ojca, jedynego człowieka na ziemi, jakiemu mogła zawierzyć. Niestety, podczas zarobkowego pobytu w Ameryce, jej ojciec popadł w alkoholizm, a po powrocie do kraju, bez grosza przy duszy, zmarł przedwcześnie. Dwaj starsi bracia podczas wojny walczyli w partyzantce, a pod ich nieobecność dom nachodzili żandarmi niemieccy, dokonując rewizji, przesłuchań, grożąc przy tym domownikom rozstrzelaniem. Po ukończeniu szkoły handlowej w Tarnowie została nauczycielką. W latach stalinowskich prześladowań, broniła nauczania religii w szkołach, czym poważnie naraziła się władzom, a w efekcie swoich niezależnych opinii znalazła się na czarnej liście.
Kiedy mąż ją pytał, czemu jest ciągle taka przygnębiona i smutna, odpowiadała cichutko – Martwię się… wszystko we mnie drży… – nie próbując nawet uściślić, ani choćby w małej mierze zracjonalizować przyczyn swojego fatalnego stanu ducha. Latem smuciła się, że jest za gorąco, zimą że za zimno, jesień nastrajała ją melancholijnie, nasuwając myśli o przemijaniu i śmierci, a najbardziej bała się wakacji, kiedy to szkoła pustoszała, wszyscy młodzi nauczyciele opuszczali kwatery u chłopów i wyjeżdżali do swoich rodzin, w miejscowościach rozsianych po całym powiecie, a wzgórze szkolne pod białą bryłą kościoła, w koronie bujnie rozrośniętych drzew, lip i kasztanowców, stawało się puste, ciche i spokojne, wypełnione po bezchmurny błękit nieba tylko brzęczeniem niezliczonych rojów owadów, za którymi uwijały się, szybkie jak strzały jaskółki, które lepiły swoje gniazda pod okapami dachów szkoły. Wzgórze ożywało tylko w niedziele, kiedy ludzie spieszyli do świątyni na nabożeństwo, a potem znikali po chałupach, odpoczywając od żniw. Szereg błotnych gniazd jaskółczych wisiał w ordynku także pod okapem obórki, w której pan Tadeusz hodował krowę, a także chrząkającą świnię o pieszczotliwym imieniu Ciulka i stado rozgdakanych kur, karmazynów.
Ojciec w stosunku do mamy wyrobił sobie, z latami pożycia małżeńskiego, postawę filozoficznego stoicyzmu, jej humory i zmienne nastroje przyjmował cierpliwie i z pokorą, jak pory roku, zjawiska atmosferyczne, burze, grady czy deszcze. Wiedział przecież, że muszą po pewnym czasie minąć. Nie cierpiał tylko jej fałszywych przyjaciółek, kilku plotkarek ze wsi, którym pani Władysława zwierzała się namiętnie ze swoich śmiertelnie niebezpiecznych chorób, oskarżając przy tym męża o tyranię oraz obojętność i lekceważenie jej cierpień.
Koleżanki śmiały się z tych tyrad nieszczęśliwej kobiety między sobą, poza jej plecami. Pan Tadeusz denerwował się i złościł na naiwność żony, ale nic na ten stan rzeczy nie mógł poradzić. Kiedy pani Władysława wypłakała się swoim zaufanym powiernicom ze wszystkich, zaznanych od losu i męża krzywd, odzyskiwała humor, a nawet śmiała się i żartowała, jakby jakiś nieznośny ciężar zrzuciła z piersi. Natomiast najbardziej nienawidziła ludzi, którzy mówili jej, w dobrej przecież wierze, że jednak jest zdrowa, co widać nawet po jej sylwetce, w dodatku finansowo rodzina ma się nieźle, ma więc pani Władysława raczej powody do zadowolenia niż ciągłego utyskiwania. Na takie dictum kiwała tylko ironicznie głową i wzdychała ciężko, litując się nad ludzką naiwnością i głupotą, a potem wracała z ulgą do swoich wypróbowanych towarzyszek – smutków. Narzucała sobie przy tym drakońską dietę, aby wyglądać na osobę chorą.
Była święcie przekonana, że jej umartwienia czynią ją lepszą, bardziej wartościową od reszty śmiertelników, którym nic nie dolega i nie mają kłopotów na miarę jej zmartwień. Nie na darmo przechowywała w szufladzie kuchennego kredensu, obok podniszczonej „Trędowatej”, przedwojenny podręcznik do literatury polskiej, Manfreda Kridla, kupiony w antykwariacie w Tarnowie, gdzie mama się uczyła, Autor tego dzieła wznosił zachwyty nad cierpieniem poetów romantycznych. Jednak, kiedy zniecierpliwiony i zmęczony wiecznymi pretensjami żony, pan Tadeusz proponował, aby zamiast narzekać i krytykować, sama przejęła ster rządów w domu i w gospodarstwie, wtedy przestraszona i ogarnięta nagłą paniką, natychmiast wycofywała się do najdalszego pokoju, gdzie w towarzystwie swojej dużej plastikowej lalki podobnej do Jadwigi Smosarskiej, pamiątki z dzieciństwa, godzinami wpatrywała się przez okno
Poza tym lekceważyła sukcesy męża, jego pracę społeczną na rzecz mieszkańców wioski, jego państwowe odznaczenia i ozdobne dyplomy, przechowywane w dolnej szufladzie wielkiej szafy, wykonanej oczywiście przez szwagra, wraz z pamiątkowymi fotografiami oraz artykułami, które pisał dla czasopisma „Głos Nauczycielski”, i z których był bardzo dumny. Podobne zachowanie odnosiło się też do jej kilkunastoletniego syna, Zbyszka, wykazującego zdolności polonistyczne, odziedziczone po ojcu, a wartość, pisanych z zapałem wypracowań z języka polskiego, pomniejszała jak mogła, znajdując w nich z upodobaniem najdrobniejsze stylistyczne błędy i potknięcia. Nie posiadała się zaś z zachwytu nad wypocinami jego koleżanki z tej samej klasy, zachłystując się z zachwytu godzinami nad ich bardzo wątpliwymi zaletami stylistycznymi i poznawczymi. To samo dotyczyło wyglądu syna i jego zachowania na lekcjach oraz poza szkołą. Starała się, jak mogła, zaszczepić mu brak wiary w siebie, w swoje siły i zdolności. Chciała chyba, aby wszyscy w rodzinie byli nieszczęśliwi, chorzy, gorsi od innych, aby mogła nad nimi płakać z żalu i upokorzenia.
Wobec obcych ludzi, czy to inspektorów z powiatu, czy nawet sąsiadów, pani Władysława była uniżenie, uprzedzająco grzeczna i uśmiechnięta, a nawet skora do żartów, przyjaźnie towarzyska, a tylko do męża i syna odzywała się głosem pełnym pretensji i żalu. W domu złościło ją wszystko, nie tam, gdzie trzeba, postawiony kubek, niewytarte buty, siorbanie przy stole, stada much, na które rozwieszała od sufitu pułapki: kleiste, żółte lepy. Jakiś powód się zawsze znalazł. Najbardziej irytowały ją wyjazdy pana Tadeusza na nauczycielskie konferencje w terenie. Żądała, aby z nich dobrowolnie zrezygnował i pozostał w domu, choć te zjazdy były obowiązkowe, tym bardziej, że pan Tadeusz pełnił funkcję kierowniczą i z tej racji musiał należeć do partii, więc w opinii władz oświatowych z powiatu, a nawet województwa, powinien być przykładem dla koleżeństwa pedagogicznego i okolicznej tubylczej ludności, która nadal gremialnie hołdowała religijnym przesądom, nie bacząc na zmianę ustroju. Z tego też powodu, aby nie dawać okazji złym ludziom do pisania anonimów, kierownik, który był z domu po wiejsku niezmiennie wierzący, do kościoła na niedzielną mszę zmuszony był jeździć na rowerze po kryjomu, wiejskimi drogami, obsadzonymi polnymi wierzbami rosochatymi, kilka kilometrów, łąkami, do pobliskiego miasteczka, Wiślicy.
Mamę najbardziej drażnił dobry humor ojca, który nigdy go nie opuszczał. Nie mogło być dla niej większej obelgi. Zbyszek, w okresie dorastania, kiedy zaczął samodzielnie i krytycznie myśleć, nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego jego rodzice, tak diametralnie różniący się od siebie, mogli w ogóle zostać małżeństwem? Nawet na wspólnych pamiątkowych fotografiach, jakie robił im pan Olek, nauczyciel prac ręcznych, widać było ten kontrast pomiędzy małżonkami. Pan Tadeusz był łysiejącym szatynem, o otwartym spojrzeniu, z uniesioną głową i uśmiechem na okrąglej twarzy, zaś pani Władysława, śniada brunetka, głowę miała zawsze spuszczoną i patrzyła w obiektyw, jak to się potocznie mówi, „spode łba”.
Zresztą, pani Władysława była ciągle z kimś skonfliktowana, głównie dotyczyło to koleżanek i kolegów nauczycieli. Żywiła bowiem głębokie przekonanie, nie wiadomo skąd wzięte, że ma ona święte prawo do mówienia ludziom tak zwanej „przykrej prawdy” o nich samych. I każdy powinien jej opinii wysłuchać z pokorą. Jednak jeśli ktoś poczuł się urażony i odpowiedział jej tym samym, wówczas czuła się wielce obrażona, zaatakowana bez powodu, pokrzywdzona w najwyższym stopniu.
Zaczynała głośno i przenikliwie płakać, zawodząc przy tym, krzyczeć teatralnie, histeryzować i biegła do męża na skargę, aby natychmiast interweniował oraz korzystając ze swojego kierowniczego stanowiska, przykładnie ukarał brutala, który ją, niczemu niewinną, nie spodziewającą się ataku, znienacka skrzywdził. Pan Tadeusz był człowiekiem pogodnym i ugodowym, nie lubił konfliktów, a tymczasem żona stawiała go pod ścianą, a wręcz zmuszała, aby kontynuował zatarg, który sama wywołała, ale absolutnie tego nie dostrzegała. Pan Tadeusz próbował jakoś dyplomatycznie zażegnać pożar w gronie pedagogicznym szkoły, którą kierował, dając delikatnie do zrozumienia zaatakowanemu delikwentowi, że jego żona ma taki trudny charakter, że lepiej nie wchodzić jej w drogę, a raczej należy omijać ją z daleka.
Dobrze, jeśli pan Tadeusz spotykał się ze zrozumieniem adwersarza swojej żony, który czasem mu szczerze współczuł. Ale trafiali się osobnicy zaperzeni, cholerycy, nazbyt czuli na punkcie swej godności własnej, którzy chcieli kontynuować spór za wszelką cenę, nawet dobrego imienia szkoły. W konsekwencji za wszystko płacił nerwami pan Tadeusz, który tracił na wartości jako autorytet pedagogiczny i ideologiczny, w oczach inspektora Żurka z kuratorium w Pińczowie i miał z powodu swarów o zupełnie nieistotne sprawy, doszczętnie zepsuty humor.
Również w towarzystwie, na przykład podczas nauczycielskich imienin, kiedy wszyscy się dobrze bawili, słuchali muzyki i tańczyli, nagle pani Władysława, jakby tknięta jakąś złą myślą, przyjmowała tragiczną minę, a następnie milczała pochylona, wpatrując się intensywnie nieruchomym wzrokiem w podłogę. Powoli dobry nastrój wśród zebranych przygasał, ludzie patrzyli po sobie zakłopotani i zażenowani, zaczynali się żegnać. Jeśli ktoś kierowany troską zapytał uprzejmie panią Władysława ze współczuciem, czy się źle czuje, czy może jej coś dolega, odpowiadała z ponurą miną, że nie, skądże znowu, wszystko w porządku, bawcie się dobrze. Ale kłopot w tym, że już wszyscy w międzyczasie mieli zwarzone humory, stracili ochotę i nikt już nie chciał się dłużej bawić, tylko wszyscy pragnęli jak najszybciej znaleźć się w swoich domach, żeby jakoś dojść do siebie.