Dobraczyński z lamusa
„Habent sua fata libelli” – doświadczenie czytelnicze i życiowe mi podpowiada, że ten słynny aforyzm bardzo trafnie oddaje losy wielu książek nie tylko w wymiarze generalnym, ale także indywidualnym. Te dwie powieści Jana Dobraczyńskiego (zaznaczmy – pisarza niewybitnego, choć czysto technicznie na ogół dość sprawnego), które przeczytałem kilka miesięcy temu (druga połowa roku 2022), 63 lata po tym, jak mój oseskowy wzrok spoczął na ich beżowo-brązowych grzbietach, posadowionych na ojcowskiej półce regału z książkami w mieszkaniu przy ulicy Granicznej, a później Sierocej w Lublinie. A jak uczy przyrodnik i antropolog, myśliciel Konrad Loretz, obrazy i wszelkie wrażenia wchłonięte przez naszą pamięć w najwcześniejszym dzieciństwie, najtrwalej wpływają na nasz rozwój, w szczególności emocjonalny, a niejednokrotnie w wielu aspektach determinują nasz los. Ale wróćmy do naszych baranów. 63 lata później! Dlaczego aż tak długo? Najpierw długo byłem za młody na tego rodzaju lektury, później oddawałem się lekturom pośród których na pisarstwo w typie uprawianym przez Dobraczyńskiego, zarówno z uwagi na tematykę jak i styl, nie było miejsca. Po prostu, było ono ( i jest nadal) bardzo dalekie od mojej literackiej bajki, od moich upodobań. Później opuściłem rodzinny dom, a książki zostały przy ojcu, więc na lata straciłem z nimi stały kontakt wzrokowy. Dopiero po zgonie ojca, gdy przejąłem jego zbiór książkowy i „Najeźdźcy” znów znaleźli się w polu mojej paralaksy wzrokowej. A ponieważ już od dłuższego czasu praktykuję czytelnictwo nie tylko „gustowe”, czyli czytanie tego co się lubi, także czytelnictwo „kulturowe”, jako akt poznawania literatury jako takiej, jako zjawiska kulturowego, niezależnie od własnych upodobań, postanowiłem w końcu sięgnąć po te arcyniemodne lektury. Arcyniemodne z kilku powodów. Po pierwsze z powodu „arcyniemodności” samego pisarstwa Dobraczyńskiego, które już dawno znalazło się w lamusie i raczej nie wróżę mu już powrotu w pole czytelniczego zainteresowania. Po drugie z powodu anachronicznego już dziś sposobu obrazowania świata przedstawionego czyli formy narracyjnej, stylu, języka, etc. Po trzecie z powodu anachronicznego i schematycznego ujęcia kwestii, która jest tematem obu powieści, mianowicie – kwestii niemieckiej. Dobraczyński napisał „Najeźdźców” w latach 1945-1946, ale powieść ukazała się dopiero w roku 1959 nakładem wydawnictwa „PAX”. Powód niemożności jej ukazania się wcześniej, wynikał najprawdopodobniej z zamysłu Dobraczyńskiego, który zamierzył pokazać Niemców w sposób zniuansowany, nie tylko jako „esesowskie, faszystowskie bestie”, lecz jako ludzi nie zawsze z własnej woli uwikłanych w historię, niejednokrotnie niechętnych hitleryzmowi, częsti ie pozbawionych dobrej woli. W powieści pojawia się galeria postaci reprezentujących różne, nieoczywiste postawy, m.in. młodego Niemca (Walter) z rodu arystokratycznego, katolika sceptycznego wobec hitleryzmu, jego przyjaciela, fanatycznego nazistę (Herbert), niemieckiego oficera, który w okupowanej Warszawie zakochuje się w Polsce, fanatycznej patriotce, która udziela mu lekcji historycznej moralności (adresat tych nauk przyjmuje je z pokorą!) i ukształtowana jest na kształt surowej Polki w rodzaju Oleńki Billewiczówny z „Potopu”, więc może i z tego powodu nosi imię Aleksandra. Niestety, niemieccy bohaterowie „Najeźdźców”, na ogół przedstawiciele mieszczańskiej, katolickiej inteligencji, zarysowani są schematycznie, tendencyjnie, „szeleszczą papierem”, zgodnie z przyjętą tezą, którą w pewnym uproszczeniu można sformułować tak: hitleryzmu by nie było, gdyby Niemcy byli w masowej skali katolikami, gdyby poważnie potraktowali chrześcijaństwo, bo to by ich uchroniło od zbrodni. Podobna idea pokazania Niemców jako „ludzi a nie bestie” przyświecała także Leonowi Kruczkowskiemu w jego dramacie „Niemcy” z 1949 roku, tyle że ten pisarz był komunistą i komunistę Joachima Petersa uczynił w sztuce wyrazicielem lepszych Niemiec. Ze swoją konfesyjną, chrześcijańsko-katolicką wersją tego poglądu długo nie mógł się przebić, a gdy się to stało, jego słaba powieść zawisła w próżni i próżno szukać rezonansu w odpowiedzi na jej ukazanie się w ówczesnych tekstach krytyczno-literackich. Natomiast zupełnie niejasna jest intencja powieści „A znak nie będzie mu dany”, mająca stanowić kontynuację „Najeźdźców”. Akcja rozgrywa się w Niemczech Zachodnich mniej więcej współczesnych momentowi wydania powieść, której akcja rozgrywa się w Paryżu. Są tu jakieś akcenty antyerefenowskie, antyzachodnie, moralistyczne, ale mętny, niejasny jest zarówno przebieg akcji, role występujących postaci jak i w ogóle idea, sens powieści, tak jakby Dobraczyński nie wiedział o czym ona ma traktować. W sumę zatem niewiele straciłem nie zapoznając się z ta lekturą przez tak długi okres. Na pewno w najmniejszym stopniu nie wpłynęła by ona na moje życie, jak to z niektórymi lekturami bywa.
Jan Dobraczyński – „Najeźdźcy” (1959), „A znak nie będzie mu dany” (1960)
—
„Łuny w Bieszczadach”
„Łuny w Bieszczadach” Jana Gerharda wydane w 1959 roku były wtedy sensacją i hitem czytelniczym. Napisana została w formie powieści z dialogami, ale zgodnie z deklaracją autora, oparta była na jego własnych doświadczeniach pułkownika Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, uczestnika walk z bandami Ukraińskiej Powstańczej Armii. Dlaczego lektura ta jest dziś więcej niż arcyniemodna, lecz wręcz „wyklęta”. Bo opowiada o straszliwych zbrodniach ukraińskich na polskiej ludności w rejonie Bieszczad w latach 1945-1947. W strasznym, krwawym konflikcie polsko-ukraińskim sięgającym w przeszłość do XVII wieku obie strony miały na swoim koncie ciężkie winy, ale tylko Ukraińcy dopuścili się w stosunku do ludności polskiej na Kresach (m.in. Wołyń 1943) wyjątkowo bestialskich okrucieństw, wymyślnych tortur (przywiązywanie członka męskiego do klamki i bicie ofiary, zakopywanie żywcem, wyłupianie oczu, „kapanie” w przerębli, przypalanie, wieszanie za palce, wbijanie szpilek za paznokcie, przecinanie ciała żywcem, wypruwanie płodów z brzuchów ciężarnych kobiet, zaszywanie w nich martwych zwierząt, palenie całych wsi itd., itp. Wśród ukraińskich dowódców do szczególnie okrutnych należą Iwan Mizerny „Ren”, który zarządził makabryczną egzekucję przez ścięcie kilkudziesięciu polskich żołnierzy. Ukraińcy z UPA krańcowo nienawidzili Polski, nie mniej niż Niemcy i nazywali ją „Zakierzońskim Krajem” i urządzali rytuał tzw. „zakopywania Polski”. Nie trzeba być ani nacjonalistą polskim ani nawet sentymentalnym patriotą by nie móc zapomnieć Ukraińcom tych zbrodni, za które nie tylko nigdy nie przeprosili, ale nawet, za prezydentury Petro Poroszenki oficjanie proklamowali pochwałę banderyzmu. Dziś Polska oficjalna i społeczna wspomaga Ukraińców, a wyrazem historycznej poprawności i w imię nienawiści do Rosji (całkowicie skądinąd zrozumiałej) przechodzi się w Polsce do porządku dziennego nad okrutnymi zbrodniami banderyzmu i UPA w stosunku do Polaków. Przyznając półgębkiem, ze owszem, są jakieś niezamknięte rachunki Polski z Ukrainą mówi się, że to przecież Rosjanie zrobili Katyń… Tak, tylko, że Katyń był administracyjną zbrodnią policyjną NKWD na rozkaz Stalina i jego najbliższego otoczenia, podczas gdy zbrodnie n.p. na Wołyniu były spontanicznymi aktami przedstawicieli „wolnej Ukrainy”. W pierwszych dziesięcioleciach po wojnie, gdy żyło jeszcze wiele osób, które ocalały z rzezi wołyńskiej i innych, żywa była też o nich społeczna pamięć. Z upływem lat i dziesięcioleci pamięć ta zacierała się, a względnie życzliwe relacje z „wolną i demokratyczną” Ukraina sprzyjały spychaniu tych kwestii na pobocze pamięci. Ponadto od dwóch dekad kwestie rzezi ukraińskich przysłonięte zostały sprawa Jedwabnego. Kwestia odpowiedzialności Polaków za spalenie Żydów w jedwabieńskiej stodole i pytania co do skali udziału żywiołu polskiego w Holokauście nie sprzyjała powracaniu do polskich ofiar ukraińskiego bestialstwa. Trwająca dziś wojna na Ukrainie stanowi dodatkowy hamulec blokujący podejmowanie tej kwestii. Polska, oficjalna i społeczna w ogromnym stopniu wsparła Ukrainę i Ukraińców, przyjmując ich milionowe zastępy nad Wisłą i podejmując ich bardzo ofiarnie. Tymczasem nikt z Ukraińców z najwyższych kręgów władzy w Kijowie nie zdobył się na okazanie wzajemności i wdzięczność – na przeproszenie Polaków m.in. za Wołyń, a dopiero zupełnie niedawano, wiele tygodni po 24 lutego, władze Lwowa zdecydowały się zdjąć drewniane „okowy” z lwowskich orłów na cmentarzu Orląt. Prezydent Zelenski wygłosił już setki przemówień i ściskał się z polskimi oficjelami. Szkoda, ze nie zdobył się na jedno zdanie przeprosin pod adresem Polaków, choćby tych, których przodkowie okrutnie zginęli na Wołyniu.
Jak czyta się dziś „Łuny w Bieszczadach”? Choć opowiadają o sprawach dramatycznych, tragicznych i okrutnych próżno w nich szukać epatowania naturalizmem i opisami okrucieństwa. W czasach gdy Jan Gerhard je pisał nie było to w modzie, literatura unikała przesadnej dosłowności, była dyskretniejsza niż dziś. Podobnie film. Każdy widz, który oglądał filmy z lat pięćdziesiątych i sześć dziesiątych pamięta, że nawet w tych, pokazujących okrucieństwo i zło, nie było dosłowności. W westernach na przykład, w których „trup ścielił się gęsto” nie sposób było zobaczyć nawet kropli krwi. Dziś panuje moda na „pornografię okrucieństwa”. Mimo to warto dziś wrócić do „Łun w Bieszczadach”, bo współczesny kontekst nadał tej opowieści, niestety, nowych barw.
Jan Gerhard – „Łuny w Bieszczadach” (1959)