Krystyna Habrat – KTO POKOCHA ZWYKŁEGO CZŁOWIEKA?

2
132

Cały grudzień nasączamy się coraz radośniejszym oczekiwaniem na Święta i choć w naszym kraju większość przeżywa smutny Adwent  z przypominaniem o końcu świata, coraz chętniej słuchamy pięknych melodii świątecznych oraz kolęd, jakie płyną z  radia i telewizji.

I tak mamy wokół strasznie dużo smutku z powodu wojny na Ukrainie, długiego czasu pandemii, a potem kryzysu ekonomicznego, jaki wynikł z tego na całym świecie.  Do tego dołącza żałoba w wielu domach też z tego powodu.  Co gorsza nie dodają nam radości ani nie uspakajają wewnętrzne walki polityczne pomiędzy partiami, bo  okropnie  nam to szarpie nerwy. A wchodzimy  jeszcze w rok wyborczy. Oj, to dopiero się zacznie! Tylko nie wiem, po co? Przekonani, a takich jest większość, i tak wiedzą  na kogo  głosować. Nieprzekonani, ta mniejszość, i tak zda się na przypadek, a potem żałuje. Jeśli źle głosował, to ma za swoje.

Ale przecież mamy teraz karnawał!  Radosny! Roztańczony!  Kolorowy!

Nastrój w mediach, jak obserwuję od kilku lat, zmienia się niespodzianie jeszcze w święta, bo kolęd  słychać coraz mniej, a powoli wkraczają walce i muzyka skoczna, czego apogeum następuje w Sylwestra i Nowy Rok. Potem jakby mniej. Na ekranach naszych telewizorów śpiewają, tańczą, a my tylko patrzymy, lecz „zaraz na duszy nam lżej”, jak głoszą słowa przedwojennej piosenki. Ale nie tańczymy.

 O tamto, przedwojenne,  pokolenie Polaków dużo się natańczyło. My, powojenni, znamy to  z opowiadań, z niejednego przeboju, ze starych fotografii.

 Książka Mariusza Urbanka: „Genialni. Lwowska szkoła matematyczna”  poświęcona jest słynnym lwowskim matematykom, którzy debaty naukowe prowadzili w swej ulubionej kawiarni, a rozwiązania wypisywali kopiowym ołówkiem na marmurowym blacie stolika. Jeden z nich,  wybitny prof. Stefan Banach, często jeszcze całe noce tańcował na balu  i rano  –  dalej we fraku (może smokingu) szedł prosto na wykład. Był połączeniem wielkiego rozumu i radości życia. Udowodnione jest, że radość, zabawa, atmosfera żartu, towarzyskie pogwarki, odpoczynek na łonie natury,  twórczo wpływają  na rodzenie się pomysłów początkowych i nowatorskich rozwiązań w nauce. W literaturze również.

Tak, przed wojną dużo tańczono. Pewnie w niejednej szafie przetrwały do naszych czasów, jako pamiątka, smokingi z błyszczącymi, wąziutkimi, lampasami wzdłuż spodni i  przywiędłe już suknie balowe. Napawano się też sentymentalnymi przebojami, jak: „Ta ostatnia niedziela”; i drugą: „W tę smutną niedzielę czekałem na ciebie./ Śnieg padał wielkimi płatami.” Znajomy mego taty, słysząc którąś z nich na balu, wyszedł i zastrzelił się. Mówiono po cichu, że przeżywał sercowy dramat. Podobno takich samobójstw przy tych dwu piosenkach było tak dużo, że zakazano ich publicznego wykonywania. Takie coś raczej nie grozi teraz autorowi beznamiętnej piosenki, gdzie śpiewak zawodzi w kółko: „ooooo ooooooo oooooo….”, a  publiczność kiwa się do taktu.  Albo powtarza jego jednozdaniową filozofię.  Na szczęście, bo przy takich nikt sobie w serce nie strzela. A może trochę szkoda, bo przecież  lubimy się wzruszać. Nawet przy ckliwym: „A księżyc, któż go tam wie,/ Też mu pewnie źle.” Albo pocieszać przy żwawej melodii: ”Nie będziesz ty, to będzie inna./ I nie pomogą już łzy, raz dwa trzy!”

Jeszcze po wojnie chętnie tańczono gdzie tylko się dało. Starzy ludzie pamiętają, jak tańcami fetowano zakończenie wojny w maju 1945 roku. Później często tak radośnie świętowano każdą okazję. Na  większym placu, boisku, zbijano naprędce podium do tańczenia i mniejszą dla orkiestry. Kto tylko chciał,  wywijał ile mógł. Do tańców dołączano też pokazy sztucznych ogni, najczęściej gdzieś nad rzeką na świętego Jana – 24 czerwca, inaugurując tak sezon pływania, bo od tego dnia woda miała być już ciepła, choć za miesiąc, 26 lipca,  na św. Anny, czyli Anki, nastawały zimne wieczory i ranki. Cały rok tańczono tak na świeżym powietrzu, a zimą w  kawiarniach, restauracjach, domach kultury, szkołach,  gdzie tylko się dało. Ludzie po koszmarze wojny spragnieni byli radości.

A w domach śpiewano. Kolędy w święta i cały styczeń aż do Matki Boskiej Gromnicznej na 2 lutego, kiedy rozbierano ostatecznie choinki. W imieniny szły stare przeboje albo piosenki wojskowe, typu: „Jeszcze jeden mazur dzisiaj,/ choć poranek świta./ Czy pozwoli panna Krysia?/ Młody ułan pyta.” Był czas, że za takie śpiewanie można było wylecieć z pracy, a nawet gorzej, bo w każdym bloku musiało być „ucho”, czyli wszystko słyszący sąsiad. No to śpiewało się ciszej, przy zamkniętych oknach, żeby ten „uroczy” sąsiad, taki zawsze miły, usłużny, a przesiadujący często w swoim ogródku blisko naszych okien, nie usłyszał. Póki, jako przodownik pracy,  nie dostał ładniejszego mieszkania  gdzie indziej. Ale   przyszły inne czasy.

Nawet na szkolnych choinkach  zaprzestano wieszania  szóstek z brystolu, które oznaczały hołd  wobec krajowego planu 6-letniego, bo szóstek w szkole jeszcze nie było. Wkrótce i o tym planie zapomniano, jak i o 5-letnim, na wzór wschodnich „piatiljetjek”. To wtedy  wychowawca mógł już huknąć do dziewcząt nucących sobie za stołem ze świątecznym poczęstunkiem: „Jarzębino czerwona, któremu serce mam dać?”, by lepiej śpiewały nasze piękne, polskie, kolędy. I zaintonował gromkim basem: „Bóg się rodzi…”. Trzy lata później już by mu to nie uszło.

Tak, czasy się zmieniały, ale  nieodmiennie w naszych domach w Boże Narodzenie panuje  podniosły nastrój. Najpierw, gdy jak co roku, z sercem przepełnionym  wzruszeniem i życzliwością wobec całego świata, łamiemy się przy stole opłatkiem i z całego serca życzymy sobie nawzajem  wszystkiego najlepszego. Radość związana z przyjściem  na świat, coś dwa tysiące lat temu, małego dzieciątka, któremu dano na imię: Jezus, uwidoczniona jest w oświetlonej kolorowo choince. I szopce pod nią, gdzie nad Dzieciątkiem pochyla się Maryja i Święty Józef oraz wół i osioł. A ludzie przy  stole okrytym białym, jak śnieg, obrusem w uroczystej ciszy spożywają postne potrawy wieczerzy wigilijnej: śledzie, barszcz czerwony z uszkami, rybę – najczęściej karpia, potem mak z łamańcami i kompot… W każdym domu może nieco inaczej, ale podobnie. Gdzieś jeszcze pierogi z kapustą i grzybami, kutia na pszenicy zamiast maku, inna ryba…

Ten podniosły nastrój zmienia się  w Sylwestra, bo to już  czas hucznych zabaw. To dobrze że się cieszymy!

Ale kiedy rozejrzymy się wkoło, wśród sąsiadów i na ulicy, kiedy uważniej poczytamy wpisy w internecie, dostrzeżemy, że nie wszyscy się cieszą. Dużo jest ludzi smutnych,  samotnych. Nigdy wcześniej nie widziałam tylu starych kawalerów, po czterdziestce, pięćdziesiątce, nie  wiadomo czemu nie kwapiących się do żeniaczki. Tyle smutnych dziewcząt, którym życie się nie ułożyło, albo nieoczekiwanie rozsypało. Cóż, kiedy pociągająca dziewczyna siedzi  w biurze 8 godzin każdego dnia naprzeciw pociągającego mężczyzny, trudno się dziwić, że  więcej teraz rozwodów. Więcej poplątanych rodzin patchworkowych, gdzie tylko smutne dzieci plączą się pod nogami, że nie wiadomo, które czyje i czego chce? A znowu zapracowanym, zabieganym, mamom, które nie dają sobie rady z pogodzeniem wszystkich obowiązków, jakim powinny podołać równocześnie   po przyjściu z pracy, dzieci po latach wypominają, że  coś było zaniedbane,  coś zapomniane lub byle jak, a ona ciągle krzyczała na nie zdenerwowana. Nie przychodziła  też każdego wieczoru, jak w telewizyjnej bajeczce, by złożyć pocałunek na czółku swej dzieciny, bo akurat, sprzątała, robiła pranie albo obiad na jutro.

Trudno, te czasy nie sprzyjają zwykłemu człowiekowi. Kobiety chcą pracować. Nawet muszą, bo z jednej pensji wyżyć trudno. A służące czy nianie to teraz rzadkość i nie one pani domu dogadzają, a ona im, żeby nie odeszły.

 Postęp coraz większy, coraz więcej rzeczy ułatwiających człowiekowi życie, i umilających, a wygląda na to, że ludzie teraz jakby mniej szczęśliwi. Te czasy są jakby odhumanizowane. Nie dla ludzi.  Dla globu – owszem, robimy wiele starań wbrew naszym potrzebom, bo podobno następuje ocieplenie grożące katastrofą. Niektórzy tak  uważają. Dlatego w supermarketach przestano przy kasie pakować nam towar w plastikowe worki. Sami sobie wszystko wpychamy nieporadnie  w  szmaciane torby, gubiąc po drodze drobiazgi z drucianych wózków.  Te czasy lepsze też dla zwierząt, bo aby ich nie  denerwować,    powstała akcja, że w sylwestra rezygnujemy z petard. Smętni ludzie w domach, dla których to strzelanie było jedyną atrakcją, tracą  nieco z urody tego dnia. No  trudno.

A nie pomyślał nikt, bo dla zdrowia psychicznego ludzi zdjąć z ekranów TV wszelkie polityczne dyskusje?!

 Przecież one   najbardziej zdrowie niszczą! Gdzieś tam w studio siada kilka osób wokół stołu i jeden mówi tak, a drugi przeciwnie.   Co to za dyskusja, gdy przeciwnik nie mówi prawdy? Gdy uporczywie wymiguje się od odpowiedzi na proste pytanie, a próbuje osaczyć jakąś głupotką, co w sumie nie trzyma się kupy. Ani w tym wszystkim logiki, ani odkrywania prawdy. Na co nam to? Zupełnie inaczej się słucha, gdy o tych samych sprawach rozmawiają filozofowie, albo dziennikarze obeznani w temacie.  

Przeciętny obywatel,  którego świat nie zauważa, a powtarzając za Norwidem, świat  mu miejsca żałuje, miewa własne przemyślenia. Nierzadko bardzo celne. Już na pierwszym roku studiów podsunął nam to wykładowca historii psychologii i filozofii, że w starożytności często zwykli pasterze zostawali  wielkimi filozofami, bo pilnując gdzieś w górach, nocą przy ognisku, owiec, mieli dużo czasu na obserwację nieba i ziemi oraz rozmyślania o tym.

Wracając do humanizacji, to w czasach głębokiego PRL-u w większych zakładach pracy powstawały działy humanizacji, gdzie zatrudniano psychologów. Ich zadaniem było takie poprawianie warunków pracy, aby pracownik był bardziej zadowolony i dzięki temu osiągał wyższą wydajność.  Natomiast na stanowiskach zagrożonych wypadkiem, na przykład w fabryce na suwnicy,  ilość wypadków miała spadać do zera.

Tamte czasy nie były najlepsze, ale transformacja w 1989 roku powiedziała zwykłemu człowiekowi bezlitośnie: odtąd radź sobie sam. My  likwidujemy twój zakład pracy. Ty masz być zaradny, pracowity, cwany, i sam zarobić jakoś na życie, bo inaczej zginiesz, jako bezrobotny, potem bezdomny pod mostem.  Tylko zaradny i cwany odniesie sukces. Słowo „sukces” było wtedy najmodniejsze. Nikt jednak nie potrafił  sprecyzować do końca, co ten sukces oznacza. Nieporadnie tłumaczono, że dla jednego to pieniądze, a dla innego – dobrze ugotowany obiad. To nie przekonywało. Pisma kobiece wybierały bizneswoman  roku, czyli wzbogaconą nagle panią, obwieszoną wieloma złotymi łańcuszkami i koralami, ale i one nie z długo zadawały szyku.

Sama znałam porządną, pracowitą, rodzinę, która wjechała szczękami na bazarek, dorobiła się, wyjechała do sklepiku, potem do większego, a tymczasem rodzina się rozleciała, dzieciom się trochę życie poplątało, tato pogubił, zbankrutował i skończył młodo. A sukces?

Niektórzy uwierzyli w konieczność bycia zaradnym i cwanym,  jako przyzwolenie na wszelkie sposoby bogacenia się, nawet  nieuczciwe. Zapachniały niejednemu metody na wnuczka, a ostatnio na paczkę, której nie można dostarczyć, bo brak jakichś drobnych czy danych. Niejednego tak nabierają, oczyszczając mu konto bankowe z emerytury. Pomysłowość cwaniaka nie zna miary. Mnie telefonicznie, a natrętnie, wzywano do podania numeru konta, aby zmienić mój abonament  telefoniczny na korzystniejszy. Ja tylko śmiałam się do tych pań, bo zawsze były to panie choć z różnych miast, że takich danych nie podaje się przez telefon. Aż któraś się rozeźliła, zagroziła, że odetnie mi telefon i będę musiała dalej załatwiać sobie w sklepie. No i telefon naprawdę zamilkł. A było to jeszcze przez powszechnością komórek. Tylko, gdzie ten sklep, co się to „odcięcie telefonu” załatwia? Nikt nie wiedział, bo poczta akurat się przeprowadzała. Wysyłałam listy, jeden, drugi, polecone, że rezygnuję z ich usług, bo przecież sami odcięli  nam telefon.  Po długim ich milczeniu i poszukiwaniach musieliśmy zapłacić nawet za miesiące, gdy usługi nie mieliśmy, nie mówiąc o rozmowach, bo tak zadecydowała  panienka z okienka – pocztowego, ale woleliśmy już święty spokój. I gdzie tu szacunek dla zwykłego obywatela?

Od transformacji minęły trzy dekady i co mamy?

Właśnie dowiaduję się, że zlikwidowano nam na 50-tysięcznym osiedlu ostatni gabinet dentystyczny, bo przecież my wolimy się leczyć prywatnie. Tylko pytał nas kto?   A składki na NFZ mają podnieść do 9%. To dla kogo te pieniądze z naszej składki, skoro tutaj likwidują po kolei gabinety z NFZ: kardiologa, laryngologa, protezowni, wreszcie dentysty? Dlaczego w takim razie  my, pacjenci, mamy nie wiadomo gdzie szukać lekarzy prywatnych i im też płacić za usługę? Coś tu się nie zgadza.

Za PRL panowała zasada, że na określoną ilość mieszkańców musi  przypadać tyle i tyle obiektów użytkowych, jak: szkoły, przedszkola, przychodnie lekarskie z podstawowymi gabinetami itd. Nie pozwalano tylko na budowę kościoła.

Co się poprawiło?    Pozmieniały się  zasady. O gabinecie dentysty decyduje prywatny właściciel przychodni zgodnie z własnym interesem,  co jemu się opłaca. Obywatel płacić ma coraz wyższą składkę na NFZ, ale leczyć się na własną rękę i też płacić. Jak w 1989r ma być zaradny i cwany, bo tylko to daje sukces. Tylko jaki sukces? I co  z kościołami?

A smutny , mały, nieważny, człowiek, którego nikt nie zauważa, chciałby na Nowy Rok  wreszcie spokoju, zdrowia i odrobinę radości.

Potrzeba nam więcej humanizmu, żebyśmy mieli więcej radości, zadowolenia i szanowali się nawzajem. Nie zawsze chodzi o pieniądze. Często o to coś nieuchwytnego, co  kształtuje urodę życia.

 Na przykład radość  obcowania z kulturą poprzez książki i media. Niech już budują muzea, jedno za drugim, dla warszawiaków, bo pozostali obywatele  innych miast, miasteczek i wiosek  i tak rzadko będą mogli te warszawskie muzea zwiedzać. Wielu – wcale.

 Więc nam potrzebny dostęp do Kultury poprzez  powrót księgarń oraz państwowych wydawnictw, mających wyższe kryteria doboru  wartościowej książki. Nie  wyłącznie  lekkich i łatwych,  dla zabawy, pod publiczkę, byle tylko coś czytała.

Tak! Niech  państwowe wydawnictwa i księgarnie powrócą,   aby autor nie musiał sam brać swych książek na plecy i je mozolnie rozprzedawać po kraju. Sam je pisze, sam płaci za wydanie, sam musi je sprzedawać, nawet sam się nimi chwalić, aby ktoś się zlitował i kupił, to jeszcze, jak w przedwojennej piosence, szybko „na swój pogrzeb pójdzie sobie sam”.  Nie żal?

Kto wtedy napisze zwyczajną książkę dla zwyczajnego człowieka, przy której ten się wzruszy i odetchnie? A drugi, czytając tę książkę, lepiej zrozumie zwyczajnego człowieka z nieważnego miejsca, gdzieś w głębi kraju. I polubi go. Nie pamiętając nawet o szczytnych hasłach humanizacji. Wystarczy polubić. Kierować się sercem.

Krystyna Habrat

Katowice 04. 01.2023r.

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Często z mężem, ze znajomymi, wracamy do tematu z przeszłości. Co to się porobiło w tym naszym kraju, ukochanym przez pokolenia, mimo przejściowych trudności ? Lata 60-70te ubiegłego stulecia, moje dzieciństwo i szkoła średnia: zdecydowanie skromniej żyliśmy, ale potrafiliśmy się cieszyć wszystkim, życzliwość, dobre zwyczaje, świetne na ogół relacje koleżeńskie, sąsiedzkie, to nas radowało, było naturalną potrzebą. Kościoły ? W okręgu 15-2o km, budowy kościołów rozpoczęto w latach 70-tych. Mieszkania spółdzielcze, rzadko wtedy własnościowe, meble wystane w kolejkach, kartki żywnościowe. Daliśmy radę, byliśmy w tym razem. Potrafiliśmy się cieszyć, bo z trudem zdobyte dawało satysfakcję. Potańcówki, zabawy, prywatki ? Nie brakowało, najpierw rodzice szli na takowe, po powrocie mama rozdawała nam, jeszcze maluchom, czekolady zdobyte przez nią od panów zapraszających do “czekoladowego walca”. Potem młodość, prywatki, wieczorki taneczne, ogniska przy gitarze. Dobre wspomnienia czuliśmy się bezpiecznie. Nie interesowaliśmy się polityką, robiliśmy swoje. Nikomu do glowy nie przyszło, że lekarza może braknąć. Najważniejsze jednak to straszna przepaść w zachowaniu, kulturze dzieci i młodzieży. Ale i dorosłych, niestety. Proste przykłady: wchodzimy dzisiaj do bankomatu, czeka 4 osoby, mówimy “dzień dobry”, to normalne. Starszy pan odpowiada powitaniem, trójka młodziaków z plecakami patrzy “w dal”. Inny przykład: wchodzimy do sklepiku osiedlowego, historia się powtarza. Takie drobiazgi, jednak oceniają kwestię wychowania. Chodziłyśmy z przyjaciółką do szkoły, całą drogę przegadałyśmy, trzymając się “pod pachę”. Wszystkie tajemnice zdradzałyśmy sobie. Teraz ? Idą dziewczęta, chłopcy grupą do szkoły, nie ma rozmów, każdy w swój telefon wpatrzony, nie ma bliskości, przyjaźni. Szkoda. Szkoda, bo omijają ich wartościowe rzeczy, za to informacje z komórki na ogół nie spełniają funkcji wychowania czy kultury. A najgorsze jest to, że coraz więcej agresji, takiej niepohamowanie w tym młodych ludziach. To dokąd dojdziemy ?

  2. Zgadzam się, choć o ludziach myślę czasem dobrze, czasem źle. Najgorsze bywają publiczne kłótnie polityczne, szefowe ze swymi humorami, niespełnieni urzędnicy niższego szczebla oraz dorosłe dzieci dzielące się spadkiem… Ale nie zawsze. Za to podobnie serdecznie wspominam moje koleżanki, co opisałam w ostatniej książce z Dziewczyną na okładce. A u nas w wielkim bloku po latach obcości wszyscy, nawet nieznani z widzenia, mówią sobie teraz “dzień dobry”, zagadują miło, wyskakują z windy, aby otworzyć i przytrzymać mi ciężkie drzwi i wracają jechać wyżej, pomagają ponieść coś nieporęcznego. Pozdrawiam.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko