Franciszek Czekierda – OLA I ALEKSANDER – MIŁOŚĆ I NADZIEJA

0
206

„Mam ciągle uczucie, chociaż jestem chyba  niewierząca, że musieliśmy się spotkać, że było to nam z góry przeznaczone. Mam w sobie tę wiarę w konieczność pojawienia się w życiu moim Aleksandra” – napisała Ola Watowa w książce Wszystko co najważniejsze…(1984).
Paulina Lew, zwana Olą, poznała starszego o trzy lata Aleksandra Wata na balu po zakończeniu pierwszego roku Szkoły Dramatycznej, do której wstąpiła w 1922 roku, mając dziewiętnaście lat. (Wcześniej studiowała w Wolnej Wszechnicy Polskiej, lecz z niej zrezygnowała). Na balu byli między innymi Aleksander Zelwerowicz, dyrektor Teatru Miejskiego w Łodzi, znane aktorki Stanisława Wysocka, Seweryna Broniszówna, młodziutka skrzypaczka Eugenia Umińska oraz literaci Jarosław Iwaszkiewicz, Anatol Stern i Aleksander Wat. Ten ostatni otrzymał zaproszenie dzięki Broniszównie, która była jego starszą siostrą.
Aleksander wyłowił wzrokiem z grupy studentek szczupłą, ładną dziewczynę. „Podoba mi się ta czarnula – pomyślał podekscytowany. – Zgrabniutka, niewysoka. Pasowałaby do mnie”. Gdy rozległy się pierwsze takty muzyki, Wat podszedł do niej śmiało, prosząc do tańca. Po zakończeniu pierwszego kawałka, przysiedli się do stolika, przy którym była Broniszówna, obserwująca tańczącą parę.
– Z tej mąki może będzie chleb – zagaiła rozmowę pani Seweryna, uśmiechając się życzliwie do nich.
Aleksander odwzajemnił jej uśmiech, po czym zwrócił się do Pauliny.
– Pani Olu, pozwoli pani, że przedstawię moją siostrę. Seweryna Bro…
– Przecież się znamy – przerwała mu Broniszówna. – Nie mówiłam ci, że na pierwszym roku prowadzę ćwiczenia?
– Kiedy odwiedzasz rodzinny dom, nic nie mówisz o swojej pracy.
– Bo rodzice nie znoszą zawodów nie dających pewnego chleba – odrzekła z nutą żalu.
– Zresztą do mnie też mają żal, że nie uczę się na inżyniera, czy architekta.
– Tak samo, jak moi – odezwała się panna Lew. – Do szkoły zapisałam się w tajemnicy. Dopiero niedawno przyznałam się im, że kończę pierwszy rok.
– Powiem starożytny banał: stare pokolenie nigdy nie zrozumie młodego – stwierdziła Broniszówna. – Może kiedyś to się zmieni…
– Teraz, kiedy odnosisz sukcesy, mama i tata są z ciebie dumni. Nawet chwalą się przed znajomymi, nie wspominając o rodzinie.
– Nigdy mi tego nie mówili – zdziwiła się siostra. – Fakty dokonane wymuszają zmianę świadomości.
– Zgodnie z postępowymi naukami społecznymi – Wat odrzekł zadowolony.
– Spędzamy tu miło czas, a ty już skręcasz w stronę swojej doktryny. Proszę cię, Olek… – zirytowała się Broniszówna.
– Jeśli mogę… – odezwała się nieśmiało Paulina – ja też wolę, aby nie dopuszczać do towarzystwa nieproszonych gości, jakimi są ideologia i polityka.
– W takim razie przerzućmy zwrotnicę na pierwszy tor poruszonego wątku – spojrzał na siostrę. – Sewciu, co miałaś na myśli mówiąc, że z tej mąki będzie chleb.
 Nastała chwila ciszy. Młodzi z uwagą wpatrywali się w aktorkę.
 – Powiedziałam „może będzie”. Teraz jestem prawie pewna, bo gdy na was patrzę, widzę jak między wami przeskakują iskry.
– Pierwszy raz się widzimy – zdziwił się Aleksander.
– Na pewno? – nie dowierzała mu siostra.
– Naprawdę. – Ola potwierdziła z przekonaniem.
– Tym bardziej jestem rada. – Po sekundzie przerzuciła wzrok na uszczęśliwioną twarz Pauliny. – Czuję końcem nosa, że zostanę twoją szwagierką.
Ola i Aleksander od początku byli przekonani, że na zawsze pragną związać swoje losy. Nie mogli jednak się pobrać, ponieważ jej rodzice nie tolerowali narzeczonego, który mając niepewny zawód poety, nie gwarantował bezpieczeństwa materialnego córce, nie mówiąc o zapewnieniu dobrobytu.
– Ojciec nigdy mi nie pozwoli, żebym za ciebie wyszła – Ola miała szkliste oczy.
– Będziemy żyli w wolnym związku. Na kwit węglowy – dodał, uśmiechając się łobuzersko.
– Przestań żartować. Ja chcę legalnego związku i ich błogosławieństwa. Ale tego pogodzić się nie da. Chyba zwariuję – wybuchnęła płaczem.
– Spokojnie, Olu. To jest nasze życie i my o nim decydujemy – rzekł mocnym głosem. – Wbrew wszelkim przeciwnościom.
Po otarciu łez spojrzała na niego ufnie.
– Racja. Oni nie będą żyli za nas. Najgorsze w tym wszystkim jest, że mojej woli sprzeciwiają się najbliższe mi osoby. Tego nie mogę pojąć. Prędzej zrozumiałabym sytuację, gdyby przeciwne nam były jakieś okoliczności zewnętrzne, czy ktoś zły, ale jeśli są to ojciec i matka…
– Przekonamy ich – powiedział przez zęby.
– W jaki sposób?
– Naszym uczuciem.

Upór rodziców Oli trwał cztery lata, w czasie których Aleksander nie miał prawa wstępu do ich domu. Jednak wytrwałość i miłość narzeczonych doprowadziły do zmiany stanowiska rodziców. W poniedziałek, 24 stycznia 1927 roku, stanęli na ślubnym kobiercu pod ciemnoczerwonym baldachimem w synagodze przed rabinem. Na uczcie weselnej byli znani poeci, między innymi spokrewniony z rodziną Pauliny Julian Tuwim, Władysław Broniewski, Adam Ważyk, Anatol Stern, malarze Tytus Czyżewski, Zbigniew Pronaszko, architekt Szymon Syrkus i wydawca Marian Kister.
Mimo, że ojciec Oli zgodził się na ślub, jednak postanowił ją ukarać, nie dając jej posagu, ponieważ wybrała sobie męża poetę. Pozostałe siostry otrzymały posag, oprócz jednej, która także poślubiła poetę, Jerzego Kamila Weintrauba.
W prezencie ślubnym Aleksander zadedykował żonie tom swoich opowiadań Bezrobotny Lucyfer wydany w 1926 roku, z datą 1927. Gdyby wierzyć w kabalistyczną moc słów, można by rzec, iż tytuł ofiarowanej książki okazał się mefistofelicznie proroczy i przewrotny. Aleksander i Ola kilkanaście lat później wpadli w łapy czerwonego Lucyfera nad wyraz pracowitego w swoim dziele poniżania i niszczenia człowieka. Z jego uścisku wyzwolili się dopiero rok po wojnie. Zresztą Wat widział komunizm w demonicznych kategoriach, o czym napomyka w Moim wieku: „(…) Cała bieda mojego życia jest w tym, że centralnymi w moim życiu stały się doświadczenia z komunizmem. Czterdzieści lat doświadczeń. Zacząłem w 1927 (…) i to jest właśnie ta demonia. To są diabły. Heine mówi o diabłach”. W młodości był przekonany – napisała Ola Watowa – „że któregoś dnia duch komunizmu go całkiem oświeci. Ale duch komunizmu okazał się «diabłem historii»”.
Podczas organizowania „Miesięcznika Literackiego” Aleksander zaproponował żonie prowadzenie sekretariatu; ważnym zajęciem była wysyłka pisma do dwóch tysięcy prenumeratorów, przy nakładzie pięciu tysięcy.
– Chcecie być przeciwwagą dla Skamandra? – Ola zapytała naiwnie.
– Nie porównuj nas z nimi. Nie mamy takich wpływów, ani – co tu ukrywać – zdolności jak oni, będący centrum inteligencji mieszczańskiej i trochę urzędniczej. A my? Niespokojne duchy na marginesach kultury i kwestii społecznych.
– Skamandryci dobrze wpisują się w polską tradycję.
– Ale my mamy jedną przewagę: zdajemy sobie sprawę, że stare się skończyło, że wszystko trzeba zmienić. Tuwim et consortes tkwią w przeszłości.
– Jeśli uważacie, że stare się kończy, to musicie mieć projekt czegoś nowego.
– Jest nim ustrój sprawiedliwości społecznej panujący w Kraju Rad.
– Wiesz, że nie znoszę komunizmu – przerwała mu. – Nie jest on dobrym panaceum na bolączki tego świata.
– Mylisz się, Olina – zaprotestował. – Ale… niezależnie od naszych poglądów, ponawiam prośbę: pomożesz mi w prowadzeniu „Miesięcznika”?
– Musimy z czegoś żyć – odpowiedziała po dłuższej chwili.
– Dziękuję ci. Będę się starał trzymać pismo na dobrym poziomie.
– Władek Broniewski swoimi wierszami na pewno go nie zaniży.

W tym czasie Wata, Tuwima oraz innych lewicowych literatów zapraszano do ambasady ZSRR na pokazy filmów sowieckich i wystawne przyjęcia z najlepszymi gatunkami kawioru. Mieli okazję poznać od lukrowanej strony nowy ustrój i rozmawiać z radzieckimi twórcami. W maju 1927 roku spotkali się z Włodzimierzem Majakowskim, który przebywał z dziesięciodniową wizytą w Warszawie. Aleksander z Olą oraz inni poeci, zresztą nie zawsze sympatyzujący z komunizmem, towarzyszyli mu podczas oficjalnych spotkań i prywatnych przyjęć. Skamandryci zorganizowali na jego cześć przyjęcie u „Simona i Steckiego”. Był też Kaden-Bandrowski. Majakowski z nogą postawioną na krześle i ogórkiem w ręku deklamował z entuzjazmem Lewą marsz i Sowiecki paszport, robiąc na obecnych duże wrażenie dobrą recytacją i potężną posturą. Dwa lata później Majakowski, wracając z Paryża, po spotkaniu z Lilą Brik, miłością swego życia i „białą” Rosjanką, zatrzymał się w Warszawie. Nad Sekwaną namawiał ją do powrotu do Moskwy. Odmówiła. Przebywając w  Polsce otrzymał od niej telefonicznie ponowną odmowę. Był przygnębiony. Ola Watowa towarzyszyła mu podczas robienia zakupów. Nabywał duże ilości rzeczy, których brakowało w Sowietach, na przykład kilkadziesiąt par nożyczek, czy dwieście brzytew. Po powrocie wszystko to sprezentował znajomym.
Kilka miesięcy później, 14 kwietnia 1930 roku, odebrał sobie życie. Watowie byli przygnębieni tą wiadomością. Aleksander siedział z podpartą głową nad ułożeniem nekrologu do „Miesięcznika”.
– Tak się kończy nieszczęśliwa miłość rewolucyjnego poety do „białej” reżyserki… –stwierdził ze smutkiem.
– Wierzysz w to? – Ola była sceptyczna.
– Wszyscy mówią, że to przez nią.
– Jeśli wszyscy tak twierdzą, już jest to podejrzane. Weź w nawias Lilę Brik, przyjrzyj się raczej jego ideałom, które rozpadały się za jego życia.
– Olu, możesz jaśniej?
– Dobrze wiesz, lecz nie chcesz przyjąć do świadomości, że rozczarował się do rewolucji i ustroju. Spędziłam z nim sporo czasu, widziałam w nim narastającą zmianę. W Rosji atakowali go ze wszystkich stron, bo był niezależnym, czystym ideowcem.
– Chyba masz rację… Rewolucja miała doprowadzić masy do poprawy życia, a dzieje się tam coraz gorzej.
– Jeżdżąc na Zachód widział dobrobyt, a w swojej ojczyźnie pogłębiającą się nędzę. W Warszawie kupował dla przyjaciół wszystko, co się dało, bo oni ostatni raz widzieli te rzeczy za cara.
– To, co mówisz brzmi logicznie. Tylko tą logiką kruszysz moją wizję poprawy bytu człowieka przez rewolucję, która miała stworzyć ustrój powszechnej sprawiedliwości.
– Olek, może z twoich oczu wreszcie opadną łuski…
– Zawsze byłaś przeciwniczką komunizmu – rzekł z pretensją.
W latach trzydziestych Aleksander Wat przestał być komunistą. „(…) Nie ulega dla mnie wątpliwości, że od tej pory [po śmierci Majakowskiego] błona na oczach Aleksandra zaczyna znikać, jeszcze przed procesami, żeby odpaść zupełnie w okresie, kiedy zaczynają się procesy moskiewskie” – napisała Ola. Sam Wat wyznał Miłoszowi: „(…) miałem obraz Majakowskiego, ale cały ten okres zaciera się, ponieważ uważam za śmiertelny grzech wszelką pomoc udzielaną komunizmowi”.

Pod koniec lipca 1931 roku Paulina urodziła syna, Andrzeja. W szpitalu nabawiła się popołogowego zakażenia krwi, była w krytycznym stanie z temperaturą przekraczającą czterdzieści stopni. Po sześciu tygodniach choroby organizm cudem sam się wybronił. Po opuszczeniu szpitala, wciąż słaba, dochodziła do zdrowia w mieszkaniu rodziców przy ulicy Żurawiej, gdzie opiekowała się nią matka.
Dziesiątego września w mieszkaniu tym odbywało się zebranie redakcji „Miesięcznika”. Niespodziewanie wtargnęli tam policjanci. Po rewizji aresztowano Wata, Broniewskiego, Stawara, Hempla, Nowogródzkiego i brata Oli, studenta medycyny, którego wypuścili po kilku tygodniach. Siedzieli na Daniłowiczowskiej, później na Mokotowie. Kiedy Paulina poczuła się trochę lepiej, rozpoczęła starania o uwolnienie męża u adwokatów, a także u Tuwima, Słonimskiego, Wierzyńskiego, Goetla i Sempołowskiej. Ferdynand Goetel czynił zabiegi u ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Najskuteczniejsza okazała się Stefania Sempołowska, która przysłała do aresztu osobistego lekarza Piłsudskiego, doktora Antoniego Stefanowskiego. Po zbadaniu Wata stwierdził, że ma rozszerzone serce i zalecił kurację. Krótko po jego wizycie opuścił więzienie, w którym przebywał trzy miesiące.
W dniu wyjścia, przed wielką bramą, czekała na niego żona. Rzucili się w objęcia.
– Kocham cię – powiedzieli do siebie równocześnie. W oczach mieli łzy.
 W domu na Żurawiej czekała na Wata uroczysta kolacja przygotowana przez rodziców. Paulina zaprosiła siostrę Wata, natomiast druga siostra, Ewa, która bardzo wspierała go na początku kariery literackiej, leżała w szpitalu na tyfus. Następnego dnia zmarła.
– Powiedz, Olinko, jak to było z tym koszem smakołyków? Naczelnik więzienia powiedział nam, że przysłał go pułkownik Wieniawa. Uznałem to za żart. Prawda to? – Wat zapytał, przełykając smakowity kęs pieczonego indyka z suszonymi morelami.
– Częściowa, jak to w życiu. Jak wiesz, chodziłam po ludziach, po urzędach i po kawiarniach błagając o pomoc. Kosz był pomysłem Tuwima, który po rozmowie ze mną rzucił go w „Ziemiańskiej” w obecności Wieniawy.
– Regulamin nie pozwala aresztantom w czasie śledztwa dostarczania paczek – zauważył Wat.
– Jedynie Wieniawa mógł to załatwić. Poprosił komisarza rządu na Warszawę, żeby pogadał z naczelnikiem.
– Co to były za frykasy? – zaciekawiła się matka Oli.
– Wędzony łosoś, kawior i… dwa litry wódki – wyliczał Wat.
– No to mieliście lepiej, niż na wolności – zauważył ojciec Oli.
Aleksander w oka mgnieniu zmienił się na twarzy.
– Nie chciałbym tych delicji i całego tego parszywego aresztu – zirytował się. – Wolę biedne jadło na wolności.
– Nie unoś się – próbowała go uspokoić żona.
– Fakt, mieliśmy fantastyczne jedzenie – wciąż mówił podenerwowany. – Z rana była lurowata herbata i czarny chleb z marmoladą, na obiad licha kartoflanka i kasza z omastą, na kolację to co na śniadanie, czasem owsianka, czasem brukiew. I wspaniałe warunki bytowe, tapczany z desek, miłe koce z insektami, higieniczne klozety…
– Olek, proszę cię, przecież jemy… – skrzywiła się Paulina.
– Przepraszam, głupio się rozmarzyłem – pocałował ją w policzek.
– Powiedz lepiej, co dawało ci nadzieję?
– Wiadomości od ciebie w główkach śledzi. I rozmowy z ludźmi, na przykład z szewcem, piekarzem, białoskórnikiem, czy kalifaktorem Joskiem.
– A z Broniewskim?
– Był jak lew w klatce, egoistyczny, konfliktował się i jednocześnie było w nim coś ładnego. Kiedy recytował Słowackiego, albo siebie, unosił się nad ziemią. Prawdziwy poeta.
– Gdy wracaliśmy do domu, wspomniałeś coś o Szpicbródce… – dopytywała Ola.
– Stanisław Cichocki. Raz tylko z nim rozmawiałem. Piękny mężczyzna. Mówił swobodnie po francusku, włosku, angielsku, no i oczywiście po rosyjsku, bo był wychowankiem odeskiej szkoły kasiarzy. Jak spotkam się z Romanem z MSZ-tu, podpowiem mu, żeby Szpicbródkę – człowieka inteligentnego, o nienagannych manierach – wysłał na jakąś dobrą placówkę – zaśmiał się wesoło i wszyscy mu zawtórowali.

Po pobycie w areszcie Wat, jako redaktor komunistycznego pisma, był „spalony”, więc musiał być ostrożny. Proponowano mu nowe konspiracyjne zadania, na przykład łącznika, aby w Berlinie spotkał się w jakiejś sprawie ze Stanisławem Standem przyjeżdżającym z Moskwy lub montowanie ze Stawarem nowego pisma. Jednak nie podjął się tych wyzwań.
W rozmowach z żoną wciąż powracał do spraw dotyczących aresztu.
– Mimo, że mnie nie katowali, ani nie morzyli głodem, jednak źle znosiłem więzienie.
– W jakim sensie? – Ola nie rozumiała.
– Trudno to sprecyzować, ale czuję jakiś nieokreślony strach przed powrotem.
– Ostatnio odrzuciłeś kilka propozycji od znajomych… Może to ma coś wspólnego z pobytem tam? – dopytywała zaniepokojona.
– Siedząc miałem wiele przemyśleń. Przyjrzałem się też paru działaczom, potencjalnym aparatczykom, dla których więzienie było chrztem bojowym dla ich przyszłych karier. Taka ścieżka pięcia się w górę – nie dla mnie. Pamiętasz naszą rozmowę po samobójstwie Majakowskiego?
– Jasne.
– Zawsze odciągałaś mnie od komunizmu.
– Bo nie jesteś materiałem na komunistę.
– Może dlatego, że niezależnie myślę. Na Daniłowiczowskiej mój stosunek do ich doktryny, a jeszcze bardziej do praktyki stał się nieufny. Mam coraz więcej znaków zapytań.
– Cieszę się, Olek, że straciłeś żarliwość neofity. I że nie zapisałeś się do KPP.
– Dziękuję ci, że byłaś w tym moją kotwicą – pocałował ją z czułością. – Ale wciąż jestem materiałem na ich sympatyka.
– Lepiej jednak spróbuj poszukać sobie innego zajęcia – zaproponowała delikatnie.
– Ale ja bez redagowania, bez pisania, bez wydawania nie potrafię żyć – odrzekł z żalem.
– Wydawanie… – zastanowiła się. – Wydawnictwa! – zakrzyknęła radośnie. – Przecież jest mnóstwo oficyn, gdzie mógłbyś być przydatny.
           
W tym czasie jego relacje z komunistami, choć mniej ścisłe,  wciąż jednak istniały. Był opiekunem księgarni wydawniczej „Tom” przy ulicy Leszno, zbierał podpisy pod petycjami, współpracował z pismem „Pod Prąd” Andrzeja Stawara oraz prowadził odczyty pod opieką partyjną Jakuba Bermana.
W 1931 roku został kierownikiem wydawniczym u Gebethnera i Wolfa. Oficyna była zadłużona w bankach na dużą kwotę pięciu milionów złotych. Dzięki Watowi, dokonującemu dobrych wyborów książek, modernizacji propagandy, zatrudnienia najlepszych grafików, wydawnictwo wyszło na prostą. Jan Gebethner miał całkowite zaufanie do niego, barwy polityczne książek nie interesowały go. Któregoś dnia odwiedził Gebethnera dyrektor departamentu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z sugestią, aby zwolnił Wata. Właściciel wydawnictwa, nawiasem mówiąc poseł Obozu Zjednoczenia Narodowego, wyrzucił go z gabinetu.

Po wybuchu drugiej wojny światowej Ola i Aleksander z synem opuścili Warszawę.  Podobnie jak duża część inteligencji, uciekali przed Niemcami na wschód. Jako Polacy pochodzenia żydowskiego tym bardziej nie mogli pozostać pod okupacją hitlerowską, ponieważ groziłaby im niechybna śmierć. Jechali dwoma samochodami. Po wkroczeniu Armii Czerwonej zgubili się w okolicy Dubna, między Łuckiem a Równem. Po dwóch miesiącach odnaleźli się we Lwowie.
(Ich losy w okresie zajęcia Lwowa przez Sowiety przedstawiłem w opowiadaniu  Aresztowanie Broniewskiego i Wata we Lwowie w 1940 r. opublikowanym na niniejszych łamach 24 sierpnia 2021 roku: https://pisarze.pl/2021/08/24/franciszek-czekierda-aresztowanie-broniewskiego-i-wata-we-lwowie-w-1940-r/ )

Niecałe dwa miesiące po aresztowaniu Aleksandra, około godziny drugiej w nocy z 13 na 14 kwietnia 1940 roku do domu pani Dembińskiej na ulicy Nabielaka, gdzie mieszkała Paulina Wat z synem Andrzejem, przyszło pięciu uzbrojonych enkawudzistów.
Dawaj, sobirajsia, dajem wam piatnadcat’ minut, cztoby sobrat’ nieobchodimyje predmiety – rozkazał dowódca.
Ola pomogła ubrać się synowi. Była zrezygnowana, nie zamierzała zabierać dużej ilości ubrań. Kiedy przygotowała sobie jedną niewielką torbę z rzeczami, podszedł do niej żołnierz, któremu dobrze patrzyło z oczu, i powiedział z naciskiem.
Wozmitie z soboj wsje, czto smożietie uniesti, potomu, czto tam daleko chołodno i bydiet’ żdat’ wasz muż.
– Dziękuję – uśmiechnęła się życzliwie. „Ten prosty żołnierz daje mi nadzieję” – pomyślała.
Spakowała dodatkowo futro, pelisę, grube suknie, swetry i inne ubrania. Ciężarówka zawiozła ich, wraz z innymi aresztowanymi Polakami, na lwowski dworzec. Upchnięto ich siłą do bydlęcego wagonu, w którym znajdowało się już sześćdziesiąt osób. Część z nich leżała na pryczach, głównie kobiety, pozostali na podłodze.  Jedyne wolne miejsce, które zajęła z synem, znajdowało się przy otworze w podłodze pełniącym funkcję klozetu. Skład wagonów z zamkniętymi ludźmi stał na bocznicy lwowskiego dworca trzy dni. Któregoś dnia partnerka Tadeusza Peipera (który został aresztowany z Watem) przeczołgała się pod wagonami i odszukała Watową. Całując po rękach enkawudzistów, uzyskała zgodę na przekazanie jej garści cukru w kostkach, półlitrowego blaszanego kubka i poduszki od pani Dębińskiej. Chciała jechać z Olą, bojąc się, że zginie z synem, lecz żołnierze nie pozwolili jej, ponieważ nie znajdowała się na liście aresztowanych.
Kiedy po sprawdzeniu w wagonie dokumentów przez enkawudzistów padło nazwisko Watowej, pewien porucznik Wojska Polskiego wyjaśnił zesłańcom, że jest ona żoną komunisty i została tu wsadzona, by na nich donosić. Dla wszystkich było jasne, że enkawudziści nie aresztowali polskich komunistów. Przez trzy tygodnie jazdy w koszmarnych warunkach, Ola czuła na sobie nienawistne spojrzenia współzesłańców. Nikt nie zdecydował się porozmawiać z nią, aby mogła wyjaśnić swoją sytuację. Z tego też powodu była z synem skazana wyłącznie na jedzenie pomyjowatej zupy i gliniastego chleba, które Rosjanie dostarczali wyłącznie nocami. Żaden rodak nie poczęstował jej choćby kęsem z zapasów żywności (na przykład sucharami, smalcem, cukrem, suszonymi owocami), które wzięli z sobą, spodziewając się wywózki.
Po dwudziestodniowej jeździe wysadzono Polaków na stepowej stacyjce Jangiz-Tobe. Z ziemianek wyszli brodaci Kazachowie w turbanach, rzekomi barbarzyńcy, którzy okazali się współczującymi ludźmi „w pełnym blasku dobroci”. Ich żony przyniosły dla dzieci owcze i kozie mleko. Niejaki Kierski zadbał o to, aby Andrzej, „żydowski bękart”, jak go nazwał, otrzymał ostatni. Nazajutrz załadowano wszystkich na wozy ciągnięte przez woły. Po trzech dniach jazdy dotarli do przysiółka składającego się z kilkunastu lepianek i baraku, który na nich czekał. Był to sowchoz Krasnyj Skotowod (Czerwony pasterz) w Iwanówce odległej 30 km od miasteczka Żarma. Barak miał wiele wybitych szyb, a za podłogę służyło gliniaste klepisko ze śladami łajna po gospodarskich zwierzętach.  
Zmęczona Paulina zajęła z synem miejsce w kącie baraku. Kiedy myślała, że nareszcie odpocznie, podeszła do niej pułkownikowa Wenclowa.
– Może sobie pani znaleźć inne miejsce – zaproponowała nienaturalnie miłym głosem – bo tutaj będziemy się modlić, a to nam i zapewne pani będzie przeszkadzać.
 Ola spojrzała na stojącą nad nią pułkownikową mającą bogobojny wyraz twarzy. „Biedna kobieta nie jest w stanie pojąć, że jej wartościowszym uczynkiem byłoby pozostawienie mnie z dzieckiem, niż ich modły w miejscu, z którego nas wyprasza” – pomyślała z goryczą. Ola i Andrzej podnieśli się z trudem i poszli w stronę innego miejsca którego nikt nie chciał zająć, gdyż z okienek bez szyb wionęło chłodem.
Zdarzeniu temu przypatrywał się Kazach o sympatycznej twarzy.
– Niech się pani nie smuci – zwrócił się do Oli. – Przyślę matkę, pomoże wam.
Po krótkim czasie pojawiła się starsza kobieta z dywanikiem, ścierką i wiadrem wody, którą przyniosła z odległej rzeki. Umyła klepisko, po czym rozłożyła na nim dywanik.
– Tu połóżcie dziecko – powiedziała krótko i wyszła.
Okazało się, że tym wrażliwym człowiekiem był miejscowy nauczyciel, pracujący równocześnie w sowchozie.
Barak z cienkimi drewnianymi ścianami nie nadawał się do zamieszkiwania podczas surowych zim. Należało się przenieść do lepianki zamieszkiwanej przez miejscowych. Trzeba było jednak za to zapłacić. W listopadzie, gdy pojawiły się pierwsze mrozy, Ola z synem przenieśli się do kazachskiej rodziny z dwójką dzieci. Za niewielką koję zapłaciła ciepłym paltem Aleksandra, własną sukienką oraz kilkudziesięcioma rublami. W lepiance było gorąco, ponieważ cały czas grzał piec opalany kiziakiem, czyli suszonym bydlęcym łajnem.
Obfite opady śniegu przykryły lepianki, do których wchodzono tunelami wydrążonymi w śniegu. Paulina, nie mając zimowego obuwia, skazana była na siedzenie w izbie i na dobrą wolę rodziny dostarczającej jej i dziecku jedzenie oraz wodę przynoszoną z przerębla rzeki. Podstawowym jadłem było prażone ziarno lub placki pieczywa (lepioszki) wypiekane na płycie paleniska. Ola uzyskiwała mąkę tłukąc wiele godzin metalowym prętem jęczmień w puszce po konserwach. Jadło popijała wrzątkiem, niekiedy mlekiem. Jednak z Andrzejem ciągle byli głodni.
Po pewnym czasie za udostępniane Oli i synowi jedzenie żona właściciela lepianki zaczęła żądać dodatkowych rzeczy, głównie ubrań. Watowa nie mogła ich dać, ponieważ były ostatnim zabezpieczeniem przed zimnem i śmiercią. Kazaszka nie chciała rubli; złakniona europejskich rzeczy, które prawdopodobnie pierwszy raz widziała, zaczęła szykanować Olę, na przykład nie pozwalała jej korzystać z wody, wygaszała palenisko, nad którym Ola prażyła ziarno i straszyła ją wyrzuceniem z domu. Mąż Kazaszki chodząc do pracy, nie wiedział, co się działo. Z niedożywienia Watowa dostała wysokiej gorączki, na plecach pojawiły się jej wrzody. Pewnego razu Kazach, po rytualnym zabiciu barana, przyrządził potrawy, między innymi rosół. Widząc chorą Polkę i jej wychudzonego syna, dał im tłustego wywaru z kawałkami mięsa, dolewając trochę mleka.
– Jedz, to ci dobrze zrobi – spojrzał na nią życzliwie.
Pijąc rosół czuła, jak w ciągu kilku chwil powracała do zdrowia.
– Jutro też wypij, musisz być zdrowa, masz syna…
– Jutro pójdziecie do roboty, a wasza żona nie da mi go – ośmieliła się powiedzieć.
Właściciel lepianki spojrzał zły na żonę.
– Wyjdź! – wrzasnął. – Kazaszka posłusznie poszła do swojego kąta. – Mów, co się dzieje – rozkazał Paulinie.
– Za jedzenie nie chce pieniędzy, tylko rzeczy. A przecież one są dla mnie ostatnim ratunkiem na przeżycie z synem – rozpłakała się. – Za odmowę nie pozwalała mi przygotować jedzenia, ani wziąć wody, przez co pojawiły mi się wrzody. Wychodziłam po śnieg, żeby mieć wodę do picia. Cały czas dokuczała mi i groziła, że wyrzuci nas z domu.
– Złośliwa baba! – syknął przez zęby. – Nasz zakon nie pozwala zimą wyrzucać z domu kobiety z dzieckiem. Nie bój się.
Gospodarz podszedł do żony siedzącej na łóżku.
– Won na ziemię! – wskazał palcem na gliniaste klepisko. – Od dzisiaj tutaj śpisz.

Po pewnym czasie kierownik sowchozu zrobił zebranie w baraku, wydając Polakom polecenie, że wszyscy, nawet kobiety z dziećmi, muszą pracować.
– Kto nie pracuje, ten nie je. Tutaj trzeba żyć, tutaj trzeba się zakorzenić – mówił tonem propagandysty. ­– Nie ma stąd wyjazdu. Prędzej mi włosy wyrosną na dłoni – pokazał ją – jeśli kiedykolwiek wrócicie do Polski.
Zesłańcy zaczęli pracować. Paulina w delikatnych czółenkach wydobywała łopatą z ubitego łajna kwadratowe kawały, które układała na słońcu, aby się wysuszyły. Zwierzęcy nawóz był dobrym opałem. Praca była niewolnicza, dawano za nią tylko małą porcję mleka, z którego robiła twaróg dla Andrzeja. Pozostałe jadło trzeba było zdobywać na własną rękę. Ostatnie zachowane bluzki i inne części garderoby służyły jej jako zapłata za jęczmień, dodatkowe mleko i inne produkty.

Watowa zaprzyjaźniła się ze Stefanią Skwarczyńską, która nauczyła ją modlitwy. (Skwarczyńska była przed wojną docentem literatury na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie). Pewnej letniej nocy, gdy wszyscy spali, wyszły za wioskę. Pod rozgwieżdżonym niebem, ciągnącym się bezkreśnie nad stepem, modliły się.
– To nasza noc czuwania – Stefania szepnęła po zakończeniu pacierza.
– Pomódlmy się jeszcze za Aleksandra, żeby przeżył – uzupełniła Ola.
– Oraz w intencji innych uwięzionych.
– I za nas. I za tutejszych, którzy nam pomagają.
 Po kolejnej porcji modlitw kobiety poczuły, jak zostały połączone duchową wspólnotą.
– Czuję, jak ci wszyscy śpiący ludzie, Kazachowie i nasi są mi bliscy – zwierzała się Ola. – Przez ich sen włączam się w ich życie, tragiczne losy i cierpienia, których doznają od tego parszywego ustroju.
– Myślę podobnie, choć nie przez sen, lecz w jakimś uniesieniu, w którym rzeczywistość splata się z transcendencją – Stefania mówiła aksamitnym głosem.
Około północy wracały do swojego baraku.
– Po takim czuwaniu chyba jestem pełniejszą chrześcijanką, choć nie wiem, czy lepszą – podsumowała Skwarczyńska.
– Powinniśmy wszystkim przebaczyć?
– Co masz na myśli?
– W czasie jazdy pociągiem nie tak bardzo bolało mnie znęcanie się Sowietów, ile tortura niechęci rodaków. Wiedzieli, że jestem żoną komunisty, choć on już dawno przestał nim być; przez to dawali mi do zrozumienia, że jestem kapusiem. Dodatkowo musiałam znosić ich obrzydliwe antysemickie przytyki – zapłakała.
Skwarczyńska przytuliła ją.
– Olu, dla mnie jesteś święta.
Paulina poczuła się zawstydzona. „To niewiarygodne, ale już wcześniej myślałam o niej podobnie. Nigdy jednak nie zamierzałam dzielić się z nią tak intymnym wrażeniem – myślała zakłopotana. – Ona jest taka uduchowiona, przy tym do bólu uczciwa. I piękna jak Panna Łaskawa. Gdybym teraz jej to powiedziała, zabrzmiałoby to nieszczerze”.
Kobiety powtarzały na stepie kilkakrotnie modlitewne nocne czuwania, za każdym razem były to przejmujące chwile. Dla Watowej najbardziej przejmująca i piękna była litania do Matki Boskiej wymyślona przez Skwarczyńską. Pewnej nocy Stefania chciała ją ochrzcić wodą, lecz Ola nie była jeszcze na to gotowa. Sprawę odłożyły na później. Owo później już się nie powtórzyło, ponieważ po trzech miesiącach Skwarczyńska z dziećmi i teściową wróciły do Lwowa po interwencji profesora Juliusza Kleinera i Wandy Wasilewskiej. W tym czasie był to bodaj jedyny przypadek legalnego powrotu Polaków zesłanych w głąb ZSRR.
Najbardziej niebezpieczną wspólnie przeżytą przygodą były nocne kradzieże zboża przez małe okienko państwowego magazynu, przy pomocy sznurka i metalowego kubka Oli (otrzymanego od partnerki Peipera). Bogobojna Stefania nie uważała tego czynu za kradzież, Ola zresztą też nie. Dzięki temu ratowały od chorób i śmierci swoje rodziny. Te nocne wypady jeszcze bardziej zjednoczyły obie kobiety. Paulina była wdzięczna Skwarczyńskiej również za to, że przekonała polskich zesłańców, iż nie jest donosicielką. Po pewnym czasie największy wróg Oli, Kierski, gdy zachorował, prosił ją o przebaczenie. Przebaczyła mu.

Watowa, pracując na stepie przy zbieraniu siana daleko od Iwanówki, zabierała z sobą syna, który bawił się na słońcu z rówieśnikami. Był słaby z niedożywienia. Przypadkowo polska lekarka ze Lwowa, mieszkająca kilkanaście kilometrów od Iwanówki, zbadała go. Chłopak miał zajęte szczyty płuc i temperaturę. Zaleciła lepsze jedzenie i unikanie piekącego słońca. Gdy Paulina zwróciła się do kazachskiego kierownika o zwolnienie z pracy na stepie, by zająć się synem, obiecując w zamian wykonywanie innych prac w Iwanówce, ten kategorycznie odmówił.
– Cóż, jeśli ci syn podochniet, zrobię ci innego – zarżał prostacko. – Tylko niebo, ziemia i gwiazdy będą tego świadkiem – odrzekł zadowolony.
Nie bacząc na jego sprzeciw, poszła z Andrzejem do Iwanówki. Po drodze wziął ich na wóz przypadkowo spotkany Kazach. Wściekły kierownik podjechał koniem i zrzucił chłopca z wozu, nakazując jej powrót do pracy przy sianie. Zdeterminowana matka nie posłuchała go. Po długiej podróży dotarła do swego baraku. Od razu wymieniła swoje rzeczy na mleko, mąkę i tłuszcz, by dokarmiać Andrzeja.
Nazajutrz pojawili się u Oli funkcjonariusze NKWD, grożąc aresztem i nakazując stawienie się przed sądem w miasteczku Żarma. Pojechała tam wozem ze starym milczącym Kazachem. Po jego oczach Watowa wyczuła, że współczuł jej. Na wokandzie stanęła przed pulchnym sędzią w kolorowej tiutiubejce na głowie.
– Chciałam ochronić chorego syna przed śmiercią, ma chore płuca – zeznawała spokojnie, będąc pewna, że sędzia zrozumie motywy matki ratującej przed śmiercią syna.
– Milczeć! – krzyknął Kazach. – Za samowolne opuszczenie stanowiska pracy sąd skazuje was na trzymiesięczną pracę bez wynagrodzenia – wyrecytował słowa z kodeksu, nie patrząc na oskarżoną.
– Dziecko może mi umrzeć bez przydziału mleka – zapłakała.
– Milczeć – powtórzył nieco łagodniej. – Taki jest wyrok, bo zdarzyło się to pierwszy raz – mówił mechanicznie. – Jeżeli zdarzy się podobne wykroczenie, pójdziecie do więzienia, a dziecko do dietkomu.
Choć sędzia był szorstki, Ola była zadowolona z łagodnego wyroku. „Praca bez wynagrodzenia… – myślała, opuszczając drewniany budynek sądu. – Przecież i tak nic nam nie płacą, choć powinni siedemdziesiąt kopiejek dziennie. Chleb na wolnym rynku kosztuje 180 rubli. Ważniejsze jest mleko, którego przez ten czas Andrzejek będzie pozbawiony”.

W drodze powrotnej, gdy zapadł zmierzch, stary Kazach zatrzymał się przy namiocie dużej rodziny. Wywiązała się rozmowa, podczas której woźnica opowiedział im o towarzyszącej mu Polce. Rodzina nabrała do niej zaufania. Ola mówiła o swoim kraju, oni zaś o dobrych czasach przed rewolucją, gdy jako nomadowie żyli swobodnie i mieli wszystko własne. Teraz każdy Kazach mógł mieć tylko dwa lub trzy barany, pozostałe były własnością państwa. Gospodarz opowiadał także o życiu w strachu i biedzie oraz o utracie wolności.
Po powrocie do Iwanówki enkawudziści chcieli skierować ją ponownie do sianokosów w odległym stepie. Błagała ich, aby mogła pracować na miejscu. Zgodzili się. W Iwanówce wyrabiała cegły z gliny, którą pozyskiwała ze starych lepianek, rozwalając je ciężkim łomem. Cegły układała na słońcu, aby schły.

Watowa, jako jedyna w tym regionie zesłana, znała Wandę Wasilewską. Wysłała do niej list opisując nieludzkie warunki życia. Wasilewska odpisała jej, że spowoduje przysłanie komisji. Po pewnym czasie z Moskwy przyjechała komisja, którą przekupiono wódką i podarkami. Interwencja była daremna. Ola wysłała kolejny list do Iliji Erenburga, którego znała, ponieważ Aleksander przetłumaczył dwie jego książki. Pisarz nie był w stanie jej pomóc, ale wykonał gest dobrej woli, przysyłając 300 rubli.
           
Po podpisaniu w lipcu 1941 roku układu Sikorski – Majski i utworzeniu Armii Andersa  zaczęto lepiej traktować Polaków. Skazani zostali amnestionowani. W okresie wywózki i przebywania Oli na zesłaniu, Aleksander Wat był więziony we Lwowie, Kijowie, w Moskwie na Łubiance i Saratowie. W tym ostatnim mieście chory, niemal zagłodzony znalazł się w szpitalu, ważąc 46 kg (przed uwięzieniem ważył 82 kg). Dowiedziawszy się, że żona z synem mogą być na południu Kazachstanu, pojechał tam jesienią 1941 roku, choć był bardzo osłabiony. Z Delegatury Polskiego Poselstwa w Ałma Acie wysłał około trzystu kartek pocztowych i listów do Polaków rozrzuconych po Kazachstanie z pytaniem o żonę Paulinę i syna. Był tak wycieńczony, że delegatura skierowała go od razu do szpitala. W styczniu następnego roku jeden z takich listów, przez pośredników, dotarł do Oli. Natychmiast wysłała mu depeszę informując, gdzie są z synem. Po krótkim czasie otrzymała od niego list, w którym m.in. pisał: „Kochana. Nigdy nie wiedziałem, jak bardzo Cię kocham i jednym z najgorszych moich cierpień było, że nie mogłem Ci tego powiedzieć – to nasze okropne rozstanie – moje wówczas otępienie, cały ten koszmar 13-tej rocznicy (…)”.
Po wielu trudnościach z dostaniem się na pociąg do Ałma Aty (łapówki odegrały tu ważną rolę), Ola odszukała niewielki drewniany domek na peryferiach miasta, w którym zamieszkiwał Aleksander. Z synem stanęła przed drzwiami z liszajami burej farby.
– Nie wchodź, czekaj tutaj – poleciła kategorycznie synowi.
– Mamo, co ty…? – Andrzej zdziwił się.
Paulina milczała. Chciała spotkać się z mężem sama. Weszła do domu, pytając o Wata. Staruszek z fajką w ustach wskazał głową na drzwi drugiej izby. Weszła bezszelestnie. Pośrodku pokoju stał do niej profilem, czytając zapisaną kartkę. Był siwy.
„Kiedy rozstawaliśmy się miał kruczoczarne włosy i wielkie oczy. Teraz widzę wychudzonego staruszka z małymi oczami, a minęły zaledwie dwa lata… – myślała zasmucona. – Mimo to  jest ukochany, upragniony, wymodlony” ­– po tej refleksji opanowała ją radość. Wat odwrócił się w jej stronę, na jego piersi pod rozpiętą koszulą ujrzała krzyż na rzemieniu. Rzucili się sobie w objęcia, trwając długo w milczeniu.
– Moja kochana, jedyna, jestem nieprzytomny ze szczęścia – przywitał ją słabym łamiącym się głosem.
– Mój ty najukochańszy. Nareszcie razem! – zapłakała ze szczęścia.
Paulina po sekundzie pobiegła po syna, który ojca ledwo poznał. Po ich wzajemnych uściskach Ola rozwiązała tłumoczek, wyjmując prezent: resztkę chleba i dwa kawałki ciasta w kształcie liter „A.W.” upieczonego w sowchozie. Dopiero po chwili zauważyła, że w pokoju na stole leżało martwe dziecko przystrojone różowym papierem.
Późnym wieczorem ułożyli Andrzeja do snu. Oboje, leżąc na niewygodnym łóżku, przez całą noc opowiadali sobie zesłańcze losy.
– To prawdziwy cud, żeśmy się odnaleźli – stwierdził Aleksander.
– To drugi cud – uzupełniła Ola. – Pamiętasz, jak zgubiliśmy się koło Łucka i potem odszukaliśmy się we Lwowie.
– Wtedy dzięki zostawianym w kawiarniach karteczkom, teraz dzięki pocztówkom.
– Uratowała nas twoja pasja pisania – uśmiechnęła się cicho.
– Nie myślałem o tym.
– Masz na piersi krzyż… – dotknęła go palcami.
– Serdecznie wierzę w Boga – przytulił ją z całej siły.
– Jestem na drodze do Niego. Ze Skwarczyńską żarliwie modliłyśmy się za ciebie, za nas, za zesłańców. Poznałam moc modlitwy. Stefania chciała mnie nawet ochrzcić.
– Po tym, cośmy przeszli, nic złego nie może nam się przydarzyć.
Była to przedziwna noc, Paulina i Aleksander upajali się szczęściem i nadzieją, obok zaś leżało martwe dziecko gospodarzy.

Choć nie zdarzyło się im nic gorszego od tego, co przeżyli, jednak ich dalsze losy nie były łatwe. Aleksander z powodu wycieńczenia i chorób, a także prawdopodobnie z powodu komunistycznej przeszłości, nie został przyjęty do polskiej armii, chociaż w delegaturze dano mu posadę szkolnego inspektora. Po zerwaniu przez Stalina stosunków dyplomatycznych z polskim rządem na emigracji (po ujawnieniu zbrodni w Katyniu) oraz po wyjściu z ZSRR Armii Andersa, władze wyrzuciły ich w styczniu 1943 roku z Ałma Aty do małej wioski Ili. Tu Wat zachorował na tyfus, z którego ledwie wyszedł (przetoczono mu krew innej grupy, niż jego). Kilka miesięcy później rozpoczęła się tzw. paszportyzacja, czyli zmuszanie Polaków do przyjęcia obywatelstwa sowieckiego. Wat aktywnie uczestniczył w akcji przekonywania rodaków, aby nie przyjmowali paszportów. Z tego powodu on i Ola spotkali się z represjami ze strony NKWD, następnie zostali aresztowani. Wat, jako prowodyr buntu Polaków, został odseparowany od innych więźniów i przewieziony do Ałma Aty. Paulinę wypuszczono. Po raz kolejny stracili z sobą kontakt. Dzięki kazachskiemu milicjantowi, który żywił do Polaków sympatię, dowiedziała się, gdzie przebywał. Kilkakrotnie go odwiedzała, była nawet u prowadzącego śledztwo Kazacha, lecz nic konkretnego się nie dowiedziała.
Po serii przesłuchań Aleksandra skierowano do Trzeciego Oddziału słynącego z bicia Polaków za odmowę przyjmowania sowieckiego obywatelstwa. Bili ich także w celach rosyjscy współwięźniowie oczywiście za przyzwoleniem strażników. Wata wtrącono do celi, w której było około dwudziestu skazanych. Starostą był potężnie zbudowany, wysoki Walentyn o ładnej twarzy Wikinga. Aleksander zląkł się jego postury, był przygotowany na najgorsze. Za Walentynem stali inni recydywiści. Aleksander westchnął do Boga, prosząc o wsparcie. „Oto bez-chęć i bez-sens, bez-głos i bez-deń – improwizował w myślach, patrząc szefowi celi przenikliwie w oczy. – Nie ma wyroku. Nie ma oskarżeń. Oko nie widzi. Ręka nie karze”.  
– Czy wierzycie w Boga? – zapytał surowym głosem, w którym brzmiała wolność.
Skazani spojrzeli po sobie zaskoczeni, jakby ktoś ich wyrwał z więziennej rutyny.
Pocziemu ty sprasziwajesz ob etom? – Walentyn zapytał gwałtownie, tuszując swoją niepewność.
– Wiem, że macie mnie bić, bić tak długo, póki nie wezmę sowieckiego paszportu – mówił z determinacją. – Jeżeli więc wierzycie w Boga, proszę, bijcie mnie tak skutecznie, abym się za długo nie męczył, żeby to za długo nie trwało, bo ja paszportu sowieckiego nie przyjmę”.
Więźniowie stojący za starostą patrzyli na niego, czekając na decyzję. Walentyn milczał i długo patrzył w czarne skrzące oczy Aleksandra, które kiedyś – o czym był przekonany – widział u jakiegoś świętego na obrazie. Po chwili, odtrącając brutalnie grupę więźniów, podszedł pod okno, gdzie była jego prycza. Odwrócił się odmieniony na twarzy.
Jesli chot’ odin wołos upadjet c jego gołowy, wy wsje bydietie imiet’ deło co mnoj! Ponimajetie? – ryknął.

Wata wypuszczono po kilkumiesięcznym pobycie w areszcie, strasząc go, że nie ma szans na wyjazd do Polski. Z żoną i synem wciąż mieszkali w Ili. Skończyła się wojna, duża część Polaków powróciła do kraju, ich rodzina zaś była pozbawiona tej szansy. Kiedy Ola otrzymała pozwolenie wyjazdu, Aleksander był nieustannie wzywany do NKWD na rozmowy kończące się pogróżkami, że zostanie na stałe. Informacje o jego beznadziejnej sytuacji dotarły do kraju. Adam Ważyk opublikował w styczniu 1946 roku w tygodniku Kuźnica list otwarty informujący, że Związek Literatów Polskich stara się przez Ministerstwo Kultury sprowadzić kolegę literata, który „kilka tysięcy kilometrów od kraju umiera na ciężką chorobę serca i zdycha z nostalgii”. Dzięki Ważykowi i działaniom ministerstwa Wat otrzymał pozwolenie na opuszczenie ojczyzny proletariatu. Po wielu perypetiach związanych z załatwianiem biletów i pokonaniem pociągiem ponad pięciu tysięcy kilometrów, a przede wszystkim po sześciu latach katorżniczego pobytu, w kwietniu 1946 roku Watowie uszczęśliwieni postawili stopy na stołecznym bruku.

Miłość Oli i Aleksandra przetrwała sowieckie zło oraz wiążące się z nim poniewierki, cierpienia, choroby i długotrwałe rozłąki. Owo zło wzmocniło ich uczucie. Można by rzec słowami Johanna Wolfganga Goethego, który w Fauście włożył je w usta Mefistofelesa: „Ja jestem tej siły cząstką drobną, / co zawsze złego chce / i zawsze stwarza dobro”. Paradoksalna sytuacja: zło zewnętrzne zostało przekształcone za pomocą niepojętej siły w dobro krzepiące naszych bohaterów, dając im nadzieję przetrwania. I kolejny paradoks dotyczący Aleksandra: komunista, doświadczony sowieckim systemem zła, zyskał łaskę wiary, stając się katolikiem.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko