Zbigniew Kresowaty – „Ostatnia” rozmowa z panią Kirą

0
331
Kira Gałczyńska – foto internet - z wieczoru autorskiego

Zbigniew Kresowaty – Dziękuję za zgodę na spotkanie, jakie nazywam „rozmową artystyczną” – Otóż upłynęło ponad 30  lat od ukazania się pani książki pt. „Konstanty, syn Konstantego”, bardzo cennej książki dla nas, czytelników, ale myślę, że również dla otoczenia pani i rodziny, gdyż praktycznie w książce tej pomieściła pani wszystko, co charakteryzuje sylwetki Konstantych w rodzinie Gałczyńskich. Co jeszcze udało się pani napisać przez ten czas — może pani scharakteryzuje w skrócie te najciekawsze rzeczy?

Kira Gałczyńska: Przez te dwadzieścia lat bardzo wiele rzeczy udało mi się zebrać i los sprawił, że nagle stawałam wobec wprost przedziwnych sytuacji. Tak, przez ten okres napisałam sporo książek, gdzie właściwie w każdej Gałczyński był w jakiś sposób obecny, był nawet powodem jej napisania, takiego czy innego, ale jest tak, że ciągle jakbym dochodziła dopiero do dużej książki o nim. W ciągu niemal półwiecza, które minęło od jego śmierci, w całej bardzo bogatej i żywej legendzie Gałczyńskiego narobiło się mnóstwo przekłamań, mnóstwo niedomówień, pomówień, złej woli  interpretacyjnej, a może w tym wypadku nadinterpretacyjnej? Tak mi się wydawało, że muszę pewne rzeczy prostować, wyjaśniać, odbudowywać…

Z. K. Jest teraz taki okres, że zaczyna się sięgać do poetów wartościowych, którzy czekają jakby w „czyśćcu”. Myślę, że nie trzeba tego rozumieć tak, iż byli oni „siłą duchową” minionego okresu, tej całej wrzawy… Nie należy tego umieszczać w kontekście rozliczeń, chociaż to jest ostatnio bardzo modne. Każdy znaczący, obojętnie co by pisał i o czym, musi przez taki „czyściec” przechodzić. Co pani myśli o ojcu, gdyby tak postawić sprawę? Następuje powtórne uruchomienie jego osoby..

K.G. Myślę, że jakby nie patrzeć, to Gałczyńskiego ten ,,czyściec” nie powinien dotyczyć i chyba go nie dotyczy! – Ja na szczęście nie musiałam w tym względzie nic takiego uruchamiać, gdyż Gałczyński w obiegu, nazwijmy to społecznym, funkcjonuje nieprzerwanie, czasem nawet zupełnie anonimowo tu i ówdzie. Na przykład dostaję zaproszenia na ślub i inne okazje, gdzie są cytowane fragmenty cytaty z Gałczyńskiego, a są to przecież dowody pamięci, że kolejne pokolenie w nim odkrywa swojego autora, którego również my znamy. To pokolenie wzrusza się i bawi tymi czy innymi rzeczami tego poety, które na pewno były ważne dla mojego pokolenia.

Z.K. Jest pani zapraszana do przeróżnych miejsc, w tym do szkół, gdzie — jak wiem — mówi się o ojcu, jego twórczości. Zapewne tam też się przekonuje o tym?

K.G. Mieszkając przez osiemnaście lat w Praniu, gdzie obecnie jest Muzeum Gałczyńskiego, miałam cały czas kontakt z młodymi. Teraz to są innego rodzaju spotkania. Ja podtrzymuję  i pielęgnuję te kontakty, głównie ze szkołami, którym rzeczywiście patronuje Gałczyński, w związku z tym więzi tutaj mam na pewno. Jak mówiłam, są one żywe, przybywa ich i pracy także przybywa. Jeżdżę do miejsca, gdzie jest Muzeum, tam odbywają się przeróżne rzeczy np. „Muzyka u Gałczyńskiego”. Ale wracając do pana wcześniejszych sugestii — upłynęło przecież 50 lat i nie można powiedzieć, czy ta cezura czasu została jako jeden z największych wrogów, czas został pokonany czy nie… Ale to jest i żywe, i cenne, i jest to najlepszy dowód, że mój ojciec jest poetą ciągle obecnym!

Z.K. Najlepszym dowodem jest to, że spierają się o niego w taki czy inny, mniej czy bardziej mądry sposób! — to najlepszy dowód. Ale najważniejsze, że on wciąż istnieje w obiegu. Ale o tym może troszeczkę później. Tymczasem pragnę w dalszym ciągu zwrócić uwagę na teraźniejszość, która odzwierciedla się w eterze, polityce, w zapożyczeniach, na przykład z obyczajów amerykańskich, które są nam na pewno niepotrzebne do naśladowania. Ta cała wrzawa, poczty reklamy, które są nam wpychane do gardeł na siłę celem nabywania; rodzi się wręcz „religia posiadania”. Jednak, wbrew temu zauważa się mimo wszystko powroty do tych wartości, nazwijmy je romantycznymi — bo przecież nawet ci młodzi i najmłodsi zapełnili kina podczas projekcji filmu „Pan Tadeusz”, wcześniej „Ogniem i mieczem” — powrót w klasykę, jeżeli chodzi  o literaturę, do twórców, którzy fundują reklamy, które są nam wpychane do gardeł na siłę celem nabywania; rodzi się wręcz „religia posiadania”. Jednak, wbrew temu zauważa się mimo wszystko powroty do tych wartości, nazwijmy je romantycznymi — bo przecież nawet ci młodzi i najmłodsi zapełnili kina podczas projekcji filmu „Pan Tadeusz”, wcześniej funkcjonują pomiędzy począwszy od biznesu przez kina np. podczas projekcji filmu „Pan Tadeusz”, wcześniej „Ogniem i mieczem” — powrót w klasykę, jeżeli chodzi  o literaturę, do twórców, którzy funkcjonują pomiędzy różnymi epokami, jakby łącząc te najważniejsze dokonania w klasyce, a nade wszystko do poetów, tych przedwojennych i powojennych, w tym artystów, którzy zaczynają swój czyściec literacko- artystyczny i wydaje się, że nawet ci młodzi, którzy chłoną chaos, szum, jednak skłaniają się ku cechom duchowym, odbudowując w sobie tę naturalną wartość. Co pani o tym sądzi? Powrót — czy oddech?

K.G. Panie Zbyszku! – w ciągu roku wychodzi pięć, sześć tomów Gałczyńskiego i dziś nie kupują tego krasnoludki. To naprawdę się rozchodzi! Począwszy od tak dużego tomu, jakim jest tom w „Świecie Książki” u Bertelsmana w klubie, który posiada bardzo licznych członków. Jeżeli w tym klubie książka prof. Kubiaka, zarówno jedna, jak i druga, miała po 250 tys. nakładu, to — jak na dzisiejsze warunki — są to zupełnie imponujące liczby! Na przykład, jeżeli w dalszym ciągu chodzi o Gałczyńskiego, ostatnio wydany został w Rzeszowie tom „Liryki”. Teraz przygotowuję w „Muzie” tom nieznanego Gałczyńskiego, do którego znalazłam sporo rzeczy, o których przekonani byliśmy, że przepadły. Mam tu na myśli okres wileński, te rzeczy z radia też, a więc i słuchowiska radiowe, i felietonistyka, i skecze, różne tego typu rzeczy…

Z.K. – Mam w tej kwestii pytanie. Urodziła się pani w Wilnie, dlatego myślę, że ten okres dla pani jest ważny.

Ważny i cenny nie tylko dla mnie, ale i tych, których wymieniłam. Ale ciągnąc jeszcze dalej ten wątek, można powiedzieć, że są nowe materiały, nawet dzięki pewnym, konkretnym osobom, tu chcę wymienić panią Bujnicką. Połączyłam to z „Listami z fiołkiem”, przypominając to, bo w znacznej mierze jest to właśnie felietonistyka, taka w „zielono-gęsiowej” formie literackiej.

Zresztą ta forma literacka jest bardzo piękna i ciekawa, już obecna w tej książce, którą tu mam przy sobie „Liryka i groteska” wydanej przez Spółdzielnię Wydawniczą „Czytelnik” w Kolekcji Polskiej Literatury Współczesnej w roku 1980 nakładem 30 000 egz.

Z.K. Chcę pani sprawić przy tej okazji niespodziankę natury duchowej. A mianowicie z tym egzemplarzem książki wiąże się pewna historia, gdyż — jak pani widzi — jest to książka nadpalona przez płomienie uratowana z pożaru, który miał miejsce w mieszkaniu pewnego poety- pisarza, a co ważne — tłumacza, arabisty, który zafascynowany tą poezją, tłumaczył pani ojca na język arabski i to ukazało się w Syrii, zdaje się, zaraz po roku 1981. Ale trzeba wiedzieć, że Janabi to poeta i tłumacz, który w tych właśnie latach wszedł na tzw. czarną listę u Husajna w Iraku, gdyż to Irakijczyk i funkcjonował jako opozycjonista z Iraku, drukując wiele w świecie arabskim. Ważne jest to, że podpalono mu mieszkanie, a więc z wiadomych przyczyn ucierpiała na tym książka. Ja, będąc kiedyś u Hatifa Janabi, który już od 26 lat jest w Polsce, gdzie wykłada na Uniwersytecie Warszawskim, otrzymałem od niego tę książkę na pamiątkę, gdyż zainteresowałem się nią, i jest tu dedykacja: „Zbyszkowi i Grażynie Kresowatym — po uratowaniu niniejszej poezji, po linii tłumaczeń, które wykonałem dla tego autora w latach osiemdziesiątych — serdecznie Hatif Janabi”. Na okładce „latająca krówka” na zielonym tle w wianku na szyi, z wiersza „Boża krówka” tłumaczonego na arabski. A więc widzi pani, jakie są losy cennych książek, a i autorów, których nie da się spalić w najprzeróżniejszy sposób! Mam tę książkę na pamiątkę dla siebie, a będzie tym bardziej cenna, gdy po opowiedzeniu tej historii podpisze mi ją pani „w uznaniu zasług” dla mistrza Gałczyńskiego (pani Kira przegląda, uśmiecha się z łezką w oku, podpisuje książkę…)

K.G. Zaiste, to ciekawa historia — tak, był tłumaczony, ale że na arabski? — tego nie wiedziałam, a to cenne dla mnie. Proszę podziękować tłumaczowi. To też jedna forma z wielu, jak pan widzi — która mówi o funkcjonowaniu Gałczyńskiego w innej rzeczywistość i zupełnie innym świecie!

Z.K. Pani Kiro, może dla oddechu wróćmy jeszcze do ojca, do roku 1950. To okres kiedy redakcje odrzucają teksty poety, i żadna forma literacku autora „Zielonej gęsi” nie trafia pod redakcję. Jak wiemy poeta przeżył zawał, jest jakaś pustka, bo nawet i tzw. konflikt koreański grożący wojną światową niesie taki niepokój, a zdaje się nastąpiło to po słynnym Walnym Zjeździe Delegatów ZLP — no, coś tam się wydarzyło. Echa jego zatoczyły ten zły „zaczarowany krąg”, czy było coś jeszcze prócz tego? Jak dziś pani ocenia tę sytuację, ten okres? To, co pani pamięta, i wie…

K.G. Przede wszystkim to był ten zjazd pisarzy, na którym zapadła decyzja o zakazie druku dla ojca. On sobie nigdy nie wyobrażał, że może kiedykolwiek coś takiego nastąpić i że można pisać ,,do szuflady”! Gdyby nie to, że Ziemek Fedecki podpowiedział mu adres mazurski w Praniu, nie wiadomo, jakby to wszystko się skończyło. A ten wyjazd na Mazury okazał się być ważny także i z tego powodu, ponieważ on sobie tam, na miejscu dopiero uświadomił, rzeczy to, co się dzieje w Warszawie, jest nieistotne! Że liczy się to, że znalazł coś nowego dla siebie w tej poezji, coś, z czego jest zadowolony, nabrał jakby takiego dystansu do siebie, pewnej niepisanej mądrości. I tak, wie pan, jak ja czytam różne głupie wypowiedzi, próby podsumowywania robione przez różne, nazwijmy to, dziwne osoby z tamtych lat, początku lat pięćdziesiątych, to zawsze wtedy mówię: proszę powiedzieć, pokazać choćby jednego poetę poza Gałczyńskim, który w roku 1950 napisał rzeczy choć podobne jak poemat „Niobe” czy „Wit Stwosz” i inne. „Gazeta Wyborcza” poklepuje go po ramieniu i pisze o nim, że pisał swoje ,,socrymowanki” — Jest to zarówno głupie, jak i wobec tego autora bardzo niesprawiedliwe dlatego, że nie bierze się pod uwagę tego, co zostało, a zostało na pewno dużo szumu, dużo złych wierszy, do których dzisiaj nikt nie wraca, nikt nie czyta, są dzisiaj niepotrzebne (myślę tu głównie o innych autorach). On próbował pisać tak, jak pisali inni, ale z tego nic nie wychodziło! Dopiero wtedy, kiedy się brał za rzeczy poważne — nazwijmy je tak — i takie na gruncie polskiej poezji zupełnie nowe, zważywszy na to, że był to rok pięćdziesiąty, wtedy okazało się, że to są właśnie aspekty, które zostały w gruncie rzeczy to, co się dzieje w Warszawie, jest nieistotne! Że liczy się to, że znalazł coś nowego dla siebie w tej poezji, coś, z czego jest zadowolony, nabrał jakby takiego dystansu do siebie, pewnej niepisanej mądrości. I tak, wie pan, jak ja czytam różne głupie wypowiedzi, próby podsumowywania robione przez różne, nazwijmy to, dziwne osoby z tamtych lat, początku lat pięćdziesiątych, to zawsze wtedy rzeczy poważne — nazwijmy je tak — i takie na gruncie polskiej poezji zupełnie nowe, zważywszy na to, że był to rok pięćdziesiąty, wtedy okazało się, że to są właśnie rzeczy, które zostały.

Z.K. Pamiętamy, że napisał „Poemat dla zdrajcy”.

K.G. Ja ten wiersz cytuję wszędzie, gdzie mogę w wyborach, bo uważam, że jest to wiersz bardzo dobry i że on powinien być pamiętany — w przeciwieństwie do wszystkich tych wypowiedzi, których się nie chce pamiętać, na przykład Słonimskiemu! Bo nikt nie chce pamiętać jego wyjątkowo obrzydliwej wypowiedzi, nikt nic chce pamiętać tego, co napisał Brandys, zresztą on postąpił w ten sposób, że zabronił drukowania znanego swojego opowiadania, gdy wyjechał do Paryża, aby było zapomniane. W związku z tym bije się tylko w tego Gałczyńskiego, że jemu kazano napisać wiersz „Poemat dla zdrajcy”. Zawsze tłumaczę, że w tamtym czasie na szczęście nikt Gałczyńskiemu niczego nie kazał i nie zamawiał u niego, bo to nie był poeta, u którego cokolwiek się zamawiało! Pisał tak i tak to odbierał. Mam żal do ludzi, którzy nas pouczają, którzy ,,przesiedzieli” tam, za granicą, z dala od tego, co się tutaj działo i przez wszystkie te najgorsze lata mogli robić, co tylko chcieli, a pouczają tutaj ludzi, że zachowywali się lepiej czy gorzej, pisali to czy tamto — to nie jest w porządku. Zarówno do Herlinga-Grudzińskiego mam taki stosunek — Herling-Grudziński, z całym szacunkiem do tego, co pisze, nie przeżył tutaj ani jednego dnia, wśród tej czerwonej zarazy, to samo mam do Miłosza, ponieważ — jak już wymieniamy — był na placówce, a kiedy go odwołano, zdecydował się wyjechać i nie wracać. Andrzejewski miał rację, że jemu było znacznie trudniej. Wielu dzisiaj wskazuje na te zależności, wielu pisze o tym, rozważa. Bo trzeba było umieć tutaj być, pewne rzeczy odróżniać, wcielać się lub żonglować, żeby uratować swoje. Tego doświadczał Gałczyński, a próbka tego to właśnie zakaz druku, o czym wspominaliśmy. Dużo się mówi o Iwaszkiewiczu, który najbardziej chyba doświadczał tego na sobie z racji funkcji, o czym zresztą mówił wtedy jawnie, o Jastrunie i  innych. Zresztą to samo w tym kontekście mówił Ernest Bryll, kiedy z nim rozmawiałem, choć  to już pokolenie „Współczesności”, ale też uwikłane…

Z.K. Bryll to przecież pokolenie, które się w jakiś sposób w szkole o to potknęło, po „Skamandrze” i „Kwadrydze”, oczywiście pokolenie późniejsze, które jednak było po roku 1956 i co byśmy nie mówili, to są dwie różne nieprzystające do siebie epoki. Nikt po roku 1956 nie znikał, nikt nie doświadczał tego, o czym wspominałam i naprawdę były to dwa różne światy, choć w tym samym miejscu!

Droga pani Kiro, zostawmy to na dalsza część. Natomiast ja chcę wrócić do pani ojca jako poety. Ten okres, nazwijmy go ,,mazurski”, był bardzo ciekawy, cenny owocny dla niego. Co pani o tym okresie może jeszcze nam powiedzieć?

K.G. Tak, był to bardzo owocny dla niego jako dla poety. Okres, do którego poeta przywiązywał bardzo wielką wagę, jeżeli chodzi o znalezienie swego miejsca na stałe…

Z.K. Jak wiem, powiedział kiedyś do pani mamy, Natalii: ,,Kiedy Kira skończy uniwersytet, osiądziemy tutaj na stałe”, a więc odczuwał fascynację połączoną z komfortem wewnętrznym, tu osiągnął krystaliczny spokój , bezpieczeństwo, stabilizację, tu mógł rozwijać swoje poetyckie pomysły…

Tak! Zupełnie serio traktował pomysł, że na Mazurach osiądą na stałe. I tak było, a było bardzo twórczo…

Z.K. Tam nawet posadził swoją sosnę, która miała nazwę „sosna Gałczyńskiego”, miedzy krzyżami. Czy ta sosna jeszcze istnieje?

Autor po rozmowie u Kiry Gałczyńskiej
w domu w Warszawie

K.G. Sosna, proszę pana, została zjedzona! Jest to dowód na to, że chciał tam zostać na stałe, jakby utożsamiając się z tym miejscem całym sobą. W tym i w twórczości z tamtego okresu jest wiele rzeczy, które mówią o tym, są nawet podpisywane „Pranie” z datą powstania utworów…

Z.K. Pani Kiro, ojciec interesował się bardzo mitologią — to widać w niektórych jego dziełach. Interesował się również starociami. Dużo ich kupował, zbierał, nawet w Pradze kupował jakieś sztychy. Lubił mieć stare ciekawe bibeloty. Ma pani trochę pamiątek po ojcu. Reszta pozostała w Muzeum. Przyznam się, że jakoś nie miałem okazji bywać w tym pięknym miejscu, chociaż mnie nawet ciągnął Wojtek Siemion, gdyż — jak wiadomo — jeździ tam głosić i mówić o Gałczyńskim w swoisty dla siebie sposób co roku. Żałowałem, lecz nie mogłem, ale będę na pewno! Natomiast chcę nawiązać krótko do fascynacji nieborowskim zamkiem, gdzie w zamyśle powstawał poemat „Niobe”. Jak wspomniałem, chyba dzięki fascynacjom starymi rzeczami i mitologiami poetę zainspirowała rzeźba Niobe, stojąca w holu zamku w Nieborowie…

Tam jest rzeźba, kopia starej antycznej rzeźby, która stoi tam od dwunastego wieku, jeżeli się nie mylę. Tam też penetrował bibliotekę z dziełami mitologicznymi. Księgi Owidiusza, inne ciekawe rzeczy. Natomiast ta głowa Niobe

To właśnie piękna „Niobe” powiedział o sobie „Czeladnik Kochanowskiego”…

K.G. Jego stosunek do sztuki był bliski temu, co za sztukę rozumiano w wieku XVI: że był mistrz, byli czeladnicy. Jemu to bardzo odpowiadało! To dochodzenie do tajemnicy sztuki, pojmowane w taki sposób, jak było pojmowane w czasach holenderskich mistrzów malarskich to całe terminowanie u mistrzów. Ponieważ kochał Kochanowskiego i tak uważał, jak powiedziałam, to tak po prostu z tej swej znanej przekory nazwał się czeladnikiem. Poza tym uważał terminowanie u Kochanowskiego za coś zaszczytnego, mającego korzenie w pisaniu poezji.

Z.K. Tak, to wszystko, pani Kiro, bardzo interesujące. A nie mamy dość czasu nawet na takie cenne tematy. Zapewne w pani książkach to odnajdziemy. Natomiast chciałbym jeszcze, aby pani powiedziała o książkach swojego autorstwa. Niedawno zamknęła pani dość pokaźną rzecz o dziejach rodu Gałczyńskich, opartą na dokumentach, co było żmudne i pracochłonne! Jest już w wydawnictwie Książka i Wiedza. Niedługo to się ukaże, ale o czym jeszcze z tego okresu mogłaby pani opowiedzieć? Może poda pani jakieś najcenniejsze tytuły?

K.G. Jak to było? Już po kolei nie pamiętam. Ostatnią moją książką w serii Wydawnictwa Dolnośląskiego „Gałczyński” napisałam po prostu w zastępstwie, gdyż początkowo miał to zrobić Andrzej Drawicz, który wybrał się w tę bezsensowną podróż. Ale to sprawa polegająca głównie na obrazkach, tekstu jest tam niedużo, lecz co najgłówniejsze i najcenniejsze, tego jest raptem około stu stron. Natomiast cała moja energia musiała pójść w stronę szukania ogromnej liczby ikonografii. Wyszło to na początku 1999 roku. Dobrze się rozeszło, to jest w ogóle ładna seria, właśnie na dzisiejsze zapotrzebowanie. A teraz ostatnio wyszedł Chopin w tej serii, ale nie miałam jeszcze tego w rękach. A przedtem była jeszcze książka „Nie wrócę tu nigdy” z podtytułem „Pożegnanie z Mazurami” — wtedy, kiedy to w 1997 roku zdecydowaliśmy się z mężem, że po 17 latach pobytu w Praniu wrócimy na warszawskie śmieci. To jest jak pożegnanie z tym miejscem.

Z.K. Dlaczego właśnie takie pożegnanie?

K.G. Wie pan, z wielu powodów, z bardzo wielu nawet powodów! Ja mam ogromny sentyment do Mazur, ale nie do Mazur, z którymi spotykamy się dzisiaj. Dla mnie tam jest za tłoczno, za głośno, za brudno. Ja nie lubię modnych miejscowości. Mazury są modne, a — niestety — za tym wszystkim idą zwłaszcza złe rzeczy. To, że się to rozbudowuje, że się buduje itp., to wszystko w porządku, ale przysłania pewne chyba najcenniejsze atuty! Teraz tam jest zupełnie przypadkowa postać, jeżeli chodzi o Muzeum, nic mi o niej nie wiadomo, ale wystarczająco dużo mówią wystające tam parasole z reklamą piwa. Tak. że to wydaje mi się mówić o człowieku wszystko! I choć to jakiś polonista, to żal mi! Całe lato odbywały się koncerty u Gałczyńskiego, byłam do tego przywiązana… Różna muzyka, bo przyjeżdżały tu znaczące garnitury: Kulka, Jakowicz, Poznańskie Słowiki, a nawet śpiewała Stefania Wójtowicz, inni wspaniali wykonawcy. Od muzyki staroangielskiej czy starofrancuskiej aż po muzykę współczesną.

Z.K. Nie daj Bóg, żeby coś się stało z takim muzeum, bo dzisiaj niepokorne czasy, niedobre. Słyszy się, że tam coś zlikwidowano, bo nie ma pieniędzy, tam coś spłonęło, bo stało bezdomne, np. muzeum w Lipcach Reymontowskich, tu znów nie ma za co podtrzymać muzeum Kantora, itd.

K.G. Czasy są naprawdę fatalne dla kultury. Ale niech pan powie, kiedy tak naprawdę były one dobre? Nigdy! Przypadkowi ludzie trafiają na ten przysłowiowy stołek, zazwyczaj z tzw. klucza partyjnego, np. na ministra, nic ich kultura nie obchodzi, głównie są to sprawy polityczne! Natomiast lada chwila grozi nam podatek VAT na książki, żeby na tym zarobić, i kultura drożeje okropnie, co wprost zatrzymuje książkę w drodze do czytelnika.

Ale za tym idzie drugi obieg. Bo na przykład dużo ludzi wydaje książki poza wydawnictwami, niefachowo, a jeśli już wydadzą w wydawnictwie, to muszą sami je rozprowadzać itp. Wydaje się, że są złe czasy, ale dla tandety, szmiry i kiczu — dobre, bo każdy może wydrukować sobie książkę — wystarczy, że tatuś jest biznesmenem lub wujcio — i drukuje się jakieś bełkoty, wkłada się w twarde okładki i rozdaje na przeróżnych imprezach jako wizytówki, że się jest poetą! Natomiast inni biorą to do ręki i myślą sobie: jak taka książka, to pewnie dobry poeta. A on im dyktuje i mówi, jak to się pisze, ten krąg bełkotu szerzy się, a wszystko idzie w złym kierunku, a zwłaszcza pieniądze! Znam to ze swego środowiska. Ale to zupełnie inna rozmowa…

Z.K. Wróćmy jeszcze do pani. Mieszka pani w zwyczajnym piętrowcu w przepięknym, dobrze utrzymanym miejscu, w trzypokojowym mieszkaniu, gdzie jest wiele pamiątek, zwłaszcza — jak się domyślam — po ojcu. Może kilka pamiątek przybliży nam pani?

K.G. Ta latarnia ze świecą, która tu wisi nad moim sekretarzykiem — skądś ją ojciec przyniósł. Jak pamiętam, po Konstantego. Wykonana po staremu, jak widać, z miedzi. I tak to funkcjonuje! On lubił właśnie takie dziwne przedmioty.

Takie, które się zdarzały jakby w marszu, w drodze, w miejscu charakterystycznej chwili? Coś się wydarzyło, on to pewnie podchwytywał, pisał, opowiadał, nadawał temu nowe życie, spojrzenie. Poza tym takich cennych rzeczy, pamiątek po ojcu, ma pani wiele?

Większość rzeczy jest w Muzeum w Praniu. Większość innych rzeczy podarowałam Muzeum Literatury, ale — rzecz jasna — nie wszystko, dlatego że na przykład to jest ikona z domu moich dziadów (tu pokazuje na ścianę, na przepiękną ikonę Matki Bożej „Znamienie”, w koszulce) ze strony matki, bardzo stara rzecz, ale nie mogąca wisieć tam, w Praniu, gdzie nie ma żadnej ochrony itp. Muszę coś mieć dla siebie i syna. A ona wisiała nad łóżkiem ojca zawsze, a pod nią druga ikona, „Pantokrator” (odkupiciel, błogosławiący).

Z.K. Ślub państwa Gałczyńskich odbył się w cerkwi na Pradze pierwszego czerwca, równo 70 lat temu. Czy wszystkie te ikony to po Natalii, pani matce? wiedział, że to latarnia kolejarska jego ojca Konstantego. Wykonana po staremu, jak widać, z miedzi. I tak to funkcjonuje!

K.G. On lubił właśnie takie dziwne przedmioty.

Takie, które się zdarzały jakby w marszu, w drodze, w miejscu charakterystycznej chwili? Coś się wydarzyło, on to pewnie podchwytywał, pisał, opowiadał, nadawał temu nowe życie, spojrzenie. Poza tym takich cennych rzeczy, pamiątek po ojcu, ma pani wiele?

Czy wszystkie te ikony to po Natalii, pani matce?

K.G. Matka była wyznania prawosławnego. Dlatego ślub odbył się w tym obrządku. Matka była pół Rosjanką, pół Gruzinką. Jej ojciec był Gruzinem.

Z.K.  Wiem, że drużbanci trzymali dwie godziny korony nad młodymi.

K.G. Tak! Obrządek bizantyjski tego wymaga, a jest to — jak pan wie — chrześcijaństwo! Z innych pamiątek była urocza porcelanowa gęś — porcelanowy bibelot, który dostał od Karnego, ale trzeba było tę gęś przemalować na zielono, bo jak mawiał ojciec: u Gałczyńskich białych gęsi się nie hoduje! (tu się śmieje). To było w Praniu i temu panu to tam ukradli.

Z.K. A czy ma pani ten świecznik po ojcu, o którym mawiał: „świecznik ten moja córka wnukom przekaże”. Jest jeszcze? – Jest (śmieje się). Trójramienny, wiszący nisko na długim łańcuchu. Jak pan widzi.

A syn, Mikołaj, go otrzyma? – A propos syna, mieszka w Warszawie. Przypuszczam, że jest dumny z takiego dziadka.

K.G. Owszem!

Z.K. Pani Kiro najserdeczniej dziękuję za tę rozmowę!

 rozmawiał  – Zbyszek Kresowaty

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko