Roman Soroczyński – Pan od Starego Kina

0
237

11 listopada 2022 r. Stanisław Janicki ukończył 89 lat. Wszyscy pamiętają Go z programu telewizyjnego „W Starym Kinie”. Pan Stanisław nie poprzestał na tym. Pisze książki i felietony radiowe. O tym aspekcie działalności znakomitego filmoznawcy i popularyzatora kina traktuje poniższy wywiad.

Roman Soroczyński: Wszystkim znajomym polecam – coraz trudniej dostępną – książkę W starym kinie Stanisława Janickiego, będącą zapisem rozmów, jakie prowadził z Panem Andrzej Pacuła. Nie będę spojlerować tego bardzo ciekawego dialogu, a chciałbym porozmawiać o Pańskich – również trudno dostępnych – książkach dotyczących historii kina. Kilka z nich udało mi się nabyć drogą kupna i przytargałem je do Pana. Niestety, nie mam najwcześniejszych książek.

Stanisław Janicki: My też nie mamy wszystkich. Szukamy białego kruka, jakim jest książka Polscy twórcy filmowi o sobie. Posiadamy tylko jej kserokopię. Wykorzystuję ją choćby w nowej książce o Andrzeju Wajdzie, bo to było nasze pierwsze spotkanie.

Pierwsza Pana książka, Eugeniusz Cękalski: monografia, była kontynuacją Pańskiej pracy magisterskiej.

– To nie była kontynuacja. To była praca magisterska! Temat wymyślił mój promotor, profesor Jerzy Toeplitz. Zobaczyłem jednak, że nie wyrobię się czasowo. Poszedłem więc do profesora, który powiedział: – Przyjmę tę pracę w takim stanie, w jakim ona jest, ale Pan ją dokończy.

Ile w Stanisławie Janickim – scenarzyście, reżyserze i popularyzatorze filmu – jest z Eugeniusza Cękalskiego?

– Z Cękalskiego?

Jak się popatrzy na życiorysy obydwu panów, to widać mnóstwo podobieństw, wręcz paralelę. Jak Pan to widzi?

W tym momencie głos zabiera przysłuchująca się rozmowie Żona Stanisława Janickiego, Pani Eli:

– To jest ciekawe! Nikt tak nie ujął jeszcze tej kwestii.

Stanisław Janicki: Dla mnie osoba Cękalskiego to postać, o której pisałem. Co mnie w nim? Jedno: to była mieszanina różnych jego właściwości. Dlatego, że on przed wojną napisał książkę A… B… C… taśmy filmowej, której odcinki drukowano. Była to solidna praca przedstawiająca, na czym polega film i na czym polega praca nad nim. Był on jedynym przed wojną, który to opisał. W czasie wojny najpierw robił w Wielkiej Brytanii filmy o polskiej armii, potem przerzucono go do Nowego Jorku i tam kierował Polskim Instytutem Filmowym. Po wojnie wrócił do Polski, gdzie rzucił się w wir produkcji filmowej. Do końca nie wiadomo, dlaczego w 1947 roku nakręcił film Jasne łany, które od strony filmowej są zrobione absolutnie przyzwoicie. Tak się robiło wtedy filmy. Tylko w jakim to było celu i z jakim wydźwiękiem? Później zrobił jeszcze średniometrażowy film o Feliksie Dzierżyńskim – kolejną kontrowersyjną produkcję. Nie wiem, czy z tego powodu, ale bardzo ciężko zachorował i zmarł w Pradze w wieku 45 lat. Cękalski jest w ogóle nieznany ludziom, którzy interesują się filmem. Natomiast ja go znam.

W 1962 roku opublikował Pan wspomnianą już książkę Polscy twórcy filmowi o sobie. Był to pierwszy w Polsce zbiór długich, merytorycznych rozmów z wybitnymi twórcami kina. Z kim rozmawiało się najlepiej, a kto sprawiał problemy?

– Na takie pytanie nie odpowiem. Z każdym było dobrze. Najlepszy dowód – to fakt, że nikt nie wycofał swoich wypowiedzi. Musiałem być przygotowany na różne niespodzianki. I takie niespodzianki się zdarzały, ale każdy odpowiadał. Czasem Andrzej Munk zawieszał głos, chociaż nie było powodu ku temu. W tej książce, oprócz Wajdy i Munka, pojawiają się między innymi Stawiński jako scenarzysta czy Kawalerowicz jako reżyser. Jest tam również jedyna kobieta, Lucyna Winnicka, która była w szczytowym okresie swojej kariery. Spośród aktorów pojawiają się między innymi Tadeusz Łomnicki, Zbyszek Cybulski i Gustaw Holoubek.

Co interesowało Pana podczas tych rozmów?

– Mnie zawsze fascynowało w filmie nie to, o czym ten film jest, kto w nim gra. Interesowała mnie za to istota rzeczy: jak ten film powstaje, jak się go robi, z czego się składa ten film, z jakich elementów i tak dalej… Uważam, że ta książka jest światowym unikatem.

Kolejna książka, Aleksander Ford z 1967 roku została szybko wycofana z księgarń. Dlaczego?

– Był to z kolei mój doktorat. W tym czasie we Francji ukazał się cykl publikacji pod nazwą Reżyserzy. Postanowiono, że w Polsce też ukaże się taka seria, którą nazwano X Muza. Bohaterem pierwszej książki miała być osoba już spełniona, bezdyskusyjna. I takim człowiekiem był właśnie Aleksander Ford. Ale nie znosił on dziennikarzy, dlatego nikt nie chciał pisać tej książki. Wobec tego mnie zlecono przygotowanie publikacji. A ja lubię pisać rzeczy nieoczywiste. Przedtem znałem Forda tylko z oficjalnych imprez. Spotkaliśmy się na przykład podczas wręczania mu nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy za film „Pierwszy dzień wolności”. Podczas zbierania materiału poznałem go nieco bliżej. Bywałem u niego w domu; mieszkał przy linii otwockiej. Niestety, wkrótce po wydaniu książki zaczęła się antysemicka heca. Po napisaniu tej książki nikt mi nie chciał ręki podać. (śmiech). Ale ja lubię takie sytuacje, kiedy idę pod prąd. Nawiasem, później – już po samobójczej śmierci Forda – nakręciłem film o nim. Występuję w nim tylko w roli przewodnika, oddając głos jego żonie i trójce dzieci.

Według mojej wiedzy wydana w latach 1972 i 1973 książka Film polski od A do Z była i jest swoistą encyklopedią. Zawiera bowiem część analityczno-krytyczną, która została uzupełniona informacjami o ludziach filmu i poszczególnych działach kinematografii. Skąd pomysł na takie połączenie?

– Informacyjną część pisała pewna pani, której nazwiska teraz nie pamiętam. Ja zajmowałem się częścią analityczno-krytyczną. Przy publikowaniu tej książki pojawiły się problemy z Aleksandrem Fordem. Jego nazwisko „wypadało” z niej. Kombinowaliśmy, co zrobić, aby cenzura nie cofnęła całej publikacji. I zaczęła się zabawa: tam, gdzie pisano o filmie „Pierwszy dzień wolności”, podano, że jest nim reżyser „Krzyżaków” i tak dalej (śmiech).

Dziesięć lat później ukazał się Film japoński: fakty, dzieła, twórcy. Pierwszy film pochodzący z Kraju Kwitnącej Wiśni obejrzał Pan w Gdańsku, podczas zbierania materiałów do reportażu z Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni. Czy to wówczas zaczęła się Pańska fascynacja japońskim kinem?

– Tak. To był film Ukrzyżowani kochankowie w reżyserii  Kenjiego Mizoguchi. Obejrzałem ten film jako coś dziwnego. Nie wiedziałem wówczas, że jest to arcydzieło największego mistrza kina japońskiego (śmiech). Dosyć szybko jednak zorientowałem się, w czym rzecz. I to był początek mojej fascynacji kinem japońskim. Wkrótce kupiłem w księgarni czeską książkę, mówiącą o filmie azjatyckim. Czołowe miejsce zajmowało w niej kino japońskie. Zobaczyłem, że jest to fascynujące! „Wszedłem” w kino japońskie. Gdziekolwiek cokolwiek napisano o nim, natychmiast rzucałem się na to. Były też filmy japońskie w kinach polskich. Zacząłem też pisać. Po pewnym czasie zostałem okrzyknięty specjalistą od filmu japońskiego w tygodniku „Film”. Cokolwiek pojawiło się, to mnie podrzucano. Obsługiwałem też pewne filmowe imprezy, na których byli Japończycy. Warto powiedzieć, że wówczas były w Polsce dwie instytucje zajmujące się filmem zagranicznym: Film Polski, który sprowadzał filmy, oraz Centrala Wynajmu Filmów, która zajmowała się dystrybucją filmów do kin. I właśnie CWF zaprosiła mnie na, organizowaną w Warszawie przy ulicy Mazowieckiej, konferencję prasową z udziałem dwuosobowej delegacji japońskiej. Byli to reżyser, Nagisa Ōshima, i aktorka, Akiko Koyama – prywatnie mąż i żona. Podczas konferencji wpadłem na pomysł zaproszenia japońskich gości do domu. Tym bardziej, że reprezentował on ultranowoczesny kierunek w kinie japońskim [najbardziej znane jego filmy to „Imperium zmysłów” i „Imperium namiętności”przyp. RS]. Byłem zachwycony wspaniałą pracą tłumacza, Mikołaja Melanowicza, postanowiłem więc poprosić go o pomoc. Moje mieszkanie przy Racławickiej miało 24 metry (dwa pokoje, przedpokój, łazienka i kuchnia). Ōshima zgodził się. Siedzieliśmy w jednym z tych pokoików. Było ciasno, więc ja przeprosiłem ich, że mam takie małe mieszkanie. Oni spojrzeli na mnie, jak na idiotę, bo takie mieszkanie w Japonii było wielkie! (śmiech).

Czy Pan notował?

– Nie. Jako dziennikarz filmowy dosyć szybko zdałem sobie sprawę, że podczas rozmów nie mogę notować. Muszę patrzeć partnerowi w oczy. Wówczas jest rozmowa! Długo szukałem, ale w końcu znalazłem i kupiłem magnetofon: wielki i ciężki, szpulowy, produkcji łotewskiej lub estońskiej. Byłem pierwszym, który nagrywał wywiady. Po dziś dzień stosuję tę metodę. Kiedy moi goście wychodzili, Ōshima zapytał, czy nie chciałbym mieć kontaktu z kimś z mojej branży w Japonii. Powiedziałem, że będę wdzięczny. W ten sposób nawiązałem, najpierw korespondencyjnie, kontakt z Tadao Satō – kolejnym niezwykłym człowiekiem z Japonii: krytykiem i historykiem kina, a przede wszystkim pierwszym recenzentem programów, które pojawiały się w młodej wówczas telewizji. Po pewnym czasie wpadłem na pomysł zaproszenia Tadao Satō do udziału w pracach jury podczas Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. Pokazałem jemu oraz tłumaczowi, którym był jego teść, Baranów Sandomierski i Morskie Oko. Byli zachwyceni. Nic dziwnego, że po pewnym czasie otrzymałem zaproszenie do pracy w składzie jury na festiwalu organizowanym w Japonii.

W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych XX wieku ukazały się dwa wydania książki Film polski: wczoraj i dziś. Najpierw, w 1982 roku, wersja polska, a trzy lata później wersja przeznaczona dla czytelników zagranicznych. Skąd taki pomysł?

– To nie był mój pomysł. Wydawnictwo Interpress wpadło na pomysł, aby wydać książkę popularyzującą polskie kino za granicą. Doszedłem do wniosku, że wersja zagraniczna nie może być prostą kopią wersji polskiej. Nie ma co epatować obcokrajowców jakimiś dyrdymałami. Najlepiej przemawiają zdjęcia! Do tych zdjęć należy dołączyć krótkie opisy. W książce nie ma żadnych tekstów poza nieco rozszerzonym podpisem pod zdjęciami.

W starym polskim kinie – to książka o historii kina polskiego do 1939 roku. Została ona oparta na scenariuszach słynnego programu „W starym kinie”. Często podkreśla Pan, że woli mówić, niż pisać. Jak było w tym przypadku?

– To było zamówienie. Program „W Starym Kinie” był wówczas u szczytu popularności i należało to wykorzystać.

Książka Polskie filmy fabularne 1902-1988 jest określana jako pionierska praca, zawierająca dokumentację polskich filmów fabularnych. Sądzę, że podczas przygotowywania jej w znacznym stopniu mógł Pan korzystać z zebranych i posiadanych już materiałów. Czy tak było w istocie?

– Nie do końca. Wiadomo było, że ze względów formalnych musi to być inaczej napisane. Ważne było, ile mam miejsca na tekst. Takie rzeczy bawiły mnie wówczas.

W 2013 roku wydał Pan książkę Odeon. Felietony filmowe, która zawiera treść audycji emitowanych na antenie Radia RMF Classic. Z okazji osiemdziesiątych urodzin otrzymał Pan od radiowców piękną dedykację: „Panie Stanisławie, dziękujemy za to, że nauczył nas Pan jak oglądać filmy… przez radio”.

– Powiem szczerze, że lubię radio. Swobodnie się w nim czuję. Zresztą, skończyło się na radiu. Nie mam już nic poza Odeonem. Siedemnaście lat! A ja dalej robię felietony. Na razie są problemy z wydaniem drugiej części. Byłem po słowie z pewnym prywatnym wydawcą z Opola, ale po pewnym czasie okazało się, że ma on pewne kłopoty zdrowotne w rodzinie. Ale trudno!

– Czy jest jakieś światełko w tunelu?

– Na razie nie ma. Poza tym znudziło mnie interpelowanie w tej sprawie.

Często wspomina Pan Andrzeja Wajdę.

– Tak, to prawda. Niesłychanie ceniłem Andrzeja Wajdę, któremu zawdzięczam kilka książek. Obecnie przygotowałem do druku książkę o jego niezrealizowanych filmach. Marzenia filmowe Andrzeja Wajdy będą mówiły o tym od początku. Całe jego życie. Historia naszej znajomości jest niezwykła! Pierwszy raz zetknęliśmy się, nie wiedząc wówczas, kto jest kim. Pracowałem wówczas w „Żołnierzu Wolności” i zajmowałem się filmem. Ktoś w redakcji powiedział mi, że przy murach byłego getta warszawskiego jakiś młody facet kręci film. Ta osoba powiedziała coś w stylu „Zobacz to, bo to jest skandal!”. Oczywiście, pojechałem. I zobaczyłem… Plan filmowy, zdjęcia szły. Rzeczywiście tak było: tu był mur wielki, tu była karuzela, na której aryjscy dziewczęta i chłopcy beztrosko się bawili. A za tym [czyli za muremprzyp. RS] Niemcy wyżynali getto, dobijali powstanie. Jak to zobaczyłem, to mną tąpnęło. Nie pamiętam, kiedy, ale jak już się znaliśmy, to powiedziałem: – Panie Andrzeju, zobaczyłem Pana przy pracy pierwszy raz przy pracy. – Opowiedziałem mu, co wówczas widziałem i jak to było szokujące. I odpowiedź Wajdy: – Tak. Tylko proszę nie zapominać, że ci chłopcy i te dziewczyny już wkrótce ginęli na barykadach powstania warszawskiego. – Napisałem o tym w tej książce. Krytyk, dziennikarz musi być ostrożny. Niech myśli! Bo reżyser, który robi film, wie więcej, wie lepiej! Warto wspomnieć, że do końca życia mówiliśmy sobie per pan! Tak: – Panie Andrzeju, – Panie Stanisławie. – Mogę Panu pokazać dedykację, którą napisał on kilka miesięcy przed śmiercią.

Stanisław Janicki zaprasza do drugiego pokoju, gdzie pokazuje książkę z dedykacją Andrzeja Wajdy.

– Patrząc dziennikarsko, nasze związki stanowią niezły temat na artykuł lub film. Istotna jest też puenta. Kolejność końcowa jest taka: film „Marzenia są ciekawsze”, w którym Wajda opowiada o wielu sprawach – moja praca w telewizji Kino Polska. Tam była świetna szefowa, bardzo merytoryczna. Wpadła ona na pomysł, żebym przeprowadził rozmowę z Wajdą  z okazji jego dziewięćdziesiątki. On się zgodził. Pierwsza rozmowa odbyła się w Warszawie, w „podziemiach” kina Iluzjon. Tam są takie miejsca, które absolutnie nadają się na studio filmowe. Rozmowa trwała około półtorej godziny. Jak już skończyliśmy i żegnaliśmy się, to Wajda nagle mówi: – Wie Pan, chciałbym się jeszcze raz spotkać. Była to pierwsza ostatnia rozmowa. Później była druga ostatnia, czyli zamknięcie, Wielki Finał – taki, jak trzeba. Wtedy Wajda był w nienajlepszej formie, a kilka miesięcy później zszedł z tego świata. Miał kłopoty z nogami. Jak ktoś ogląda zdjęcia z tego spotkania, to nie dałby pół grosza, że tak jest. On się zachowuje, jak trzeba – ja się zachowuję, jak trzeba. W czasie Wielkiego Finału usiłowałem wydobyć od Wajdy wyznanie, jaki film zrobiłby on teraz. Reżyser był świeżo po Powidokach, które już były na ekranie. Powiedział, że chciałby nakręcić film pod tytułem Kocie sprawy. Opowiadałby on o tym, jak w IPN-ie robiło się i robi porządki. Ale to w ciągu dnia. A w nocy… ze wszystkich dziur wychodzą koty i demaskują to, co jest napisane w przechowywanych tam dokumentach. (śmiech). Koty to robią! Wajda mówił o tym pomyśle, ale jedyne, co pozostało – to powiedzieć: – Dziękuję, żegnam! – On tego nie mówi, ale to jest w nim, to widać. Zatrzymuje się.

Czy znany jest termin publikacji książki o Andrzeju Wajdzie?

– Mogę tylko powiedzieć, że ją ukończyłem. A kiedy się ukaże, jest to wielka niewiadoma. Nie naciskam na krakowskie Wydawnictwo Austeria.

Na zakończenie rozmowy uprzejmie proszę Pana przynajmniej o parafki na posiadanych przeze mnie Pańskich książkach. Jednocześnie dziękuję bardzo za poświęcony czas, życząc dużo zdrowia oraz wytrwałości w tak pięknym popularyzowaniu kina.

– Dziękuję i zabieram się do pracy.

Roman Soroczyński
Czerwiec-listopad 2022 r./ Bielsko-Biała – Warszawa

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko