Krzysztof Lubczyński – Lektury arcyniemodne (5)

0
62
Filip Wrocławski
Filip Wrocławski


Zatrute pióro, zatrute czekoladki

„Habent sua fata libelli” – prawdziwość tej maksymy sprawdziła mi się  w życiu czytelniczym wielokrotnie. Ot, choćby w tak skromnej postaci jak ta, że każda kolejna lektura tej samej książki przez tego samego czytelnika jest inną lekturą, wręcz lekturą innej książki, zwłaszcza gdy przydarza się do niej w różnych fazach życia. Z „Zatrutym piórem” Agaty Christie  w moim przypadku było jeszcze inaczej. Grzbiet i okładkę tej książki miałem przed oczyma od najwcześniejszego dzieciństwa, tzn. od przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w domowej bibliotece ojcowskiej, przy czym była to oczywiście percepcja półświadoma. Na okładce widnieje czterobarwny wąż, zwinięty w kłębek, a pośrodku tego kłębu jest staroświecka (dziś) maszyna do pisania, autorstwa samego Jana Młodożeńca. A że książka została wydana w polskim przekładzie przez „Czytelnika” w roku 1956 (cena egzemplarza: 11 złotych 50 groszy), więc prosty z tego wniosek, że we wspomnianych zamierzchłych czasach jej egzemplarz był nowiutki jak nowalijka. Czas jednak płynął, a ja czytałem kolejne setki książek, lecz po „Zatrute pióro” akurat nie sięgałem, jako że nigdy nie byłem fanem gatunku powieści kryminalnej, poza nielicznymi wyjątkami w osobach kilku autorów, n.p. Artura Conan Doyle’a i Raymonda Chandlera, a akurat Agaty Christie do tych wyjątków nie zaliczałem. Jej odmiana gatunku wydawała mi się niestrawnie salonowa, oparta na gadaniu przy herbacie i …. przepraszam za anachroniczną niepoprawność, „babska”. I oto kilka tygodni temu, wreszcie, po wielu dziesięcioleciach, „Zatrute pióro” przeczytałem. Egzemplarz po 66 latach trwania stracił już oczywiście swoją niegdysiejszą świeżość, wyblakł, zmechaciał, grzbiet nieco skruszał, a kartki oczywiście pożółkły, a wizerunek pisarki na odwrocie okładki wygląda jakby zza podwójnej, brudnej szyby. A wrażenia z lektury? Otóż to. Żadne. To właśnie skutek czytania nie we właściwym czasie. Przeczytałem tę powieść bez specjalnego natężenia uwagi, wręcz nieuważnie, z roztargnieniem, do tego stopnia, że właściwie nie potrafiłbym streścić fabuły (inna sprawa, że akurat w tym aspekcie zawsze byłem na ogół słaby – w literaturze pasjonowała mnie i pasjonuje forma artystyczna, nastrój, idea, a nie tzw. anegdota, fabuła). Zapamiętałem z powieści właściwie tylko nazwisko jednej z postaci – pani, czy raczej panny Marple, a i to dlatego, że znam to z tytułu serialu telewizyjnego prawdopodobnie według Agaty Christie, ai to tylko ze słyszenia, bo nie oglądam. Ta lektura była do tego stopnia nieuważana i nonszalancka, że aż wzbudziło to we mnie coś w rodzaju wyrzutu sumienia. Obiecuję więc sobie wrócić do „Zatrutego pióra” i tym razem zmusić się do przeczytania go uważnie. W końcu jestem to winien może nie samej Agacie Christie, ale książce, której egzemplarz towarzyszy mi od dziesięcioleci. Oczywiście o jakiejkolwiek niemodności można mówić tylko o samym tytule, jednym z mniej znanych z dorobku Christie, ale nie o samej pisarce, której „kryminały” nie tylko są stale wznawiane, ale także ekranizowane.

W tym samym czasie wpadł mi w ręce inny „kryminał”, też z „trucizną” w tytule – wydane przez „Iskry” w 1965 „Zatrute czekoladki” Anthony Berkeleya Coxa. Tę lekturę odbyłem uważniej, może głównie z uwagi na ciekawy, ironiczny styl autora i dość barwne postacie, choć akcja rozgrywa się głównie przy stole, przy którym zebrało się sześciu detektywów-amatorów, którzy podjęli śledztwo w sprawie truciciela (który okazał się trucicielką) za pomocą czekoladek produkcji firmy „Mason i synowie”, po tym jak – jakżeby inaczej – zawiódł sławny Scotland Yard. O ile jednak „Zatrute pióro” ukazało się poza formułą serii, o tyle „Zatrute czekoladki”, widoczne na barwnej okładce przygotowanej przez Mieczysława Kowalczyka, ukazały się pod godłem „Klubu Srebrnego Kluczyka”. Nie byłem naówczas jakimś szczególnym fanem i tej serii, choć kilka tytułów poznałem, ale zapamiętałem z księgarń szereg okładek poszczególnych tomików, takich jak n.p. „Studium w szkarłacie”, „Znak czterech”, „Pies Baskervillów”, „Dolina Trwogi”, „Przygody Sherlocka Holmesa” Conan Doyle’a, „Arsen Lupin” Maurice Leblanca, „Róże pani Cherington” C. Rice, „Waza z epoki Ming” T. Kosteckiego, „Sokół maltański” Dashiella Hammetta, „Sprawa Bellamy’ego” F.N. Hart czy „Zbrodniarz i panna” Kazimierza Kwaśniewskiego.

Czy czytanie „kryminałów” można zaliczyć do „lektur arcyniemodnych”? W ogólności to nie, bo kryminał jest gatunkiem ciągle popularnym, a nawet przeżywa, jak się wydaje, drugą młodość, ale czytanie takich kryminałów, jak wyżej wspomniane, na pewno arcyniemodne jest, ba, mało kto o nich pamięta, poza „matuzalemami” . Tak się składa, że muszę się do nich zaliczyć, więc na róże, „dwie rurki z kremem (tytuł jednego z „kryminałów kluczykowych”), czekoladki, nawet zatrute, zawsze mam ochotę.

Agata Christie – „Zatrute pióro” (1956), Anthony Berkeley –  „Zatrute czekoladki” (1965) i inne „kryminały”, „z kluczykiem” i bez


Wielki Swawolny Zyzio (okładka)

Takich postaci jak Zygmunt Kałużyński dziś w publicznym życiu kulturalnym już od dawna nie ma. Jego ekstrawagancką malowniczość przypominają w życiu publicznym niektórzy politycy, ale to nie to. Towarzyszył światu kultury polskiej i zagranicznej przez kilkadziesiąt lat, od początku lat pięćdziesiątych do schyłku dziewięćdziesiątych. Nade wszystko jako krytyk filmowy, ale zajmował się sztuką w ogólności, także literaturą, malarstwem, muzyką, najmniej – o dziwo –  teatrem. Swoje recenzje oraz większe szkice publikował przez kilkadziesiąt lat w tygodniku „Polityka”. Większość z nich zebrał w zbiorach książkowych, których wydał co najmniej kilkanaście, jeśli nie więcej. Był też postacią medialną, telewizyjną. Niezapomniany z telewizyjnego cyklu „Perły z lamusa”, prowadzonego w duecie z Tomaszem Raczkiem. Nieopanowany w ruchach, nonszalancki w ubiorze, jowialny, rubaszny, komiczny – wybrał rolę „Kalibana polskiej krytyki artystycznej”. Tak jak w swoich tekstach również na wizji wyrażał opinie kontrowersyjne, sprzeczne z utartymi poglądami. Kpił ze świętości. Otaczanego szacunkiem w świecie filmu reżysera Krzysztofa Zanussiego nazywał „zanudzim”, zdezawuował motywację otaczanego kultem katolickim i patriotycznym Maksymiliana Kolbe, nie cierpiał „kina intelektualnego”, wielbił w filmie jego „przyrodzoną” istotę: ruch, dzianie się. Lubował się w gatunkowym kinie popularnym. W każdym dziele sztuki potrafił odczytywać sensy, które innym nawet nie przyszłyby nieśmiało do głowy. Były to sensy nie tylko artystyczne, ale także filozoficzne, ideologiczne, socjologiczne, psychologiczne. Był niewiarygodnym, wszechstronnym erudytą, w którym w zawody nie mogli iść pod tym względem najuczeńsi profesorowie humanistyki, skupieni na swoich „działkach”.

Sięgnąłem właśnie po jeden ze zbiorów tekstów „Zyzia”, jak go nazywano, po „Seans przerywany” (1980), atrakcyjnie przyozdobiony okładką i rysunkiem na karcie tytułowej autorstwa Jana Młodożeńca. Jak zawsze u Kałużyńskiego bawią tytuły tekstów (miał specyficzny, figlarny typ tytułowania): „Żyrafa, której nie widział Kant”, „Wspaniałości agonii”, „Nekrofile i surrealizmy”, „Brutal – mimoza”, o Jeanie Gabin ( z innego zbioru pochodzi mój ulubiony tytuł recenzji „Dantona” Andrzeja Wajdy – „Zmarnowana kolacja u Dantona”). I te charakterystyczne, pseudoknajackie, pseudofamiliarne, formułowane w stylu „z głupia frant” frazy stylistyczne ZK: „W ten sposób Królikiewicz  wyprowadził „Fausta” na spławne wody i nawet aktualne, i nawet trochę podratował kolegę Goethego, którego obarczano odpowiedzialnością za Adolfa” (tak zwykł zawsze określać Hitlera, a Stalina – „Józefem”), „Niektóre rekwizyty (…) n.p.  klejnoty ofiarowane przez Mefista Małgosi, nabyte w  dwóch nie pasujących kompletów, zapewne z oddzielnych magazynów „Jablonexu”, a sceny erotyczne z upodobaniem nazywał „pożyciem”). Mieszanie problematyki wysokiej ze stylem kolokwialnym, ulicznym, koleżeńsko-familiarnym z „imienin u cioci”, to skądinąd jedna z naczelnych cech stylu Kałużyńskiego. O „2001: Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka pisał m.in. tak: „przez korytarze-rury z aluminium stąpają krokiem odmierzonym kosmonauci w hełmach plastykowych. Jednocześnie zaś orkiestra smyczkowa zasuwa kolejne figury tańca wiedeńskiego na raz-dwa-trzy, i jeszcze raz-dwa-trzy”.

 „Seans przerywany” obejmuje wyjątkowo owocny okres kina europejskiego i światowego,  lata siedemdziesiąte, czas największych triumfów Felliniego, Wajdy, Bertolucciego, Viscontiego, złoty okres kina amerykańskiego: Coppoli, Schlesingera, Schatzberga, Nicholsa i innych. Miał dar pisania niezwykle indywidualnego, barwnego, dowcipnego, obrazowego, stosował hiper-skróty, hiper-uogólnienia i „dzikie” analogie (n.p. „Ziemię Obiecaną” Wajdy porównywał do „Biesów”), bohaterów filmów lubił określać nazwiskami aktorów („oglądamy pożycie z Liv Ullman”).

Ostatnio zacząłem wracać do starych tomów Kałużyńskiego. Jest odtrutką na współczesną, plastikową „krytykę filmową”. I więcej się od niego można dowiedzieć o duchu i treści dawnego kina niż ze stosu naukowych dysertacji. Mimo, że od jego śmierci (2004) upłynęły już bez mała dwie dekady, jego erudycja nadal mi imponuje, a jego specyficzna, humorystyczna fraza niezmiennie bawi.

Zygmunt Kałużyński – „Seans przerywany” (1980) i inne ZetKi

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko