Krystyna Habrat – SZKOŁA I LEKTURY OBOWIĄZKOWE

3
111

Kiedy 12 lat temu pisałam pierwszy felieton dla Pisarzy.pl  o stosunku licealistów do lektur szkolnych,  przeprowadziłam  sondę wśród młodzieży na ten temat. Ku swemu zdziwieniu  dowiedziałam się, że bliska dorosłości brać szkolna wcale nie łaknie rozwijać się poprzez czytanie literatury pięknej, a nawet niespecjalnie poprzez książki, a traktuje lektury jako przykry przymus, wykręcając się od tego wszelkimi sposobami, jak bryki.

Jakże zmienił się ten świat!

Nakłada się to na moje spostrzeżenia z licznych wypowiedzi na Naszej-Klasie (wtedy jeszcze dość żywotnej) i czytanych wspomnień uczniowskich, pisywanych na jubileusz szkoły.

Odniosłam wrażenie, iż wypowiedzi ludzi ze starszych roczników bywają ciekawsze, pełne barwnych szczegółów z życia szkoły, i, że ich stosunek do szkoły i nauczycieli  jest na ogół pełen szacunku. Natomiast młodsi, mający dużo więcej możliwości  nabywania wiedzy poprzez telewizję, komputer, internet, wyjazdy na praktyki zagraniczne, swój pobyt w szkole opisują krótko i zdawkowo, wyliczając głównie swoje sukcesy w postaci czerwonego paska na świadectwie, a podkreślając, jak im się udawało przechytrzyć nauczyciela lub zrobić psikusa. Nawet studenci nasze autorytety opisywali podobnie.

Coś się zmieniło. I to dużo!

Młodzi zupełnie inaczej patrzą na świat. Nie dziwi więc, że lektury obowiązkowe traktują, jako zło konieczne, kombinując, jakby tu ich nie czytać. Nie powiem, by przedstawiciele roczników starszych cenili wszystkie narzucane im lektury z nabożną czcią, bo bywały wśród nich rzeczy nudne (ja na przykład nie znosiłam „Placówki” Prusa i większości nudnych i smętnych  nowel pozytywistów), a nawet produkcyjniaki, typu o ile wiem „Traktory wyjechały na wiosnę”, ale za moich czasów już znikły.  Nie wszystkie nawet dobre powieści mogą być lekturą szkolną, ale minimum tych nudnych musi być dla zobrazowania danej epoki.

Ale, jak się zorientowałam część młodzieży mało czyta, bo ma inne ciekawsze zajęcia. A jeśli już, to kryminały, sensacje i fantastykę, bo to bardziej porusza ich wyobraźnię.  Co gorsza, nieraz w internecie pojawia się nawoływanie nie tylko do skracania i zmieniania listy lektur obowiązkowych, ale nawet  protest przeciw  czytaniu.

Pewna babcia  zapytała w internecie, jak zachęcić wnuczkę do czytania, a pozująca na autorytet pani odparła jej, tyle beztrosko co apodyktycznie,  iż czytanie wcale nie jest konieczne. Że czytanie to tylko jedno z wielu hobby, takie samo, jak zabawy w piaskownicy czy chodzenie po sklepach. O, zgrozo! To tylko tyle?!  I to miałby być standard? Ta pani  nie dostrzega, że czytanie to budowanie intelektu i osobowości.  Widać ona tak nie zbudowała swej mądrości. I jeszcze obraża mądrą babcię, skłaniającą wnuczkę do czytania poprzez dobry przykład i czytanie jej na głos.

 Jakże zmieniły się czasy i autorytety. Chyba, że ta pani powyżej tylko podszywała się pod autorytet. Ale dawniej, kto by tak śmiał. I udawać autorytet. I głosić tak obrazoburcze poglądy?

A ja chyba się trochę narażę niektórym, ale wyznam: jeszcze w liceum ustaliłam sobie, że nie szanuję ludzi, którzy nie czytają przynajmniej 25 książek na rok. To było minimum do wypożyczenia z biblioteki – dwie książki na miesiąc + ta jedna na rok więcej – dla przyjemności. Na szczęście większość ludzi, których znam, czyta dużo, dużo, więcej.

Nie podejmuję dyskusji, czy tak ustalając jestem nietolerancyjna, bo mam prawo do własnych ocen, kogo mam szanować. Oczywiście, nie każdy musi wychowywać dziecko na osobę mądrą, oczytaną, mającą wyższe aspiracje intelektualne i zawodowe. Ludzie o mniejszych aspiracjach też są mile widziani. Ale, gdy ktoś pyta, co zrobić, aby rozwijać u dziecka zainteresowanie książką, nie trzeba mu narzucać własnych potrzeb umysłowych, jako obowiązujące.  Czytanie – powtarzam – to budowanie intelektu i osobowości. Komu to nie pasuje, nikt go za uszy do książek nie ciągnie. Jednak dziecko może mieć w przyszłości żal do rodziców, że nie zrobili nic, aby się uczyło, rozwijało umysłowo poprzez książki i miało lepsze perspektywy zawodowe, aby studiowało, znalazło się wśród ludzi, którzy mu imponują. Nakłaniać do czytania zatem trzeba. A o moją tolerancję proszę się nie kłopotać, bo takie poczucie o kimś, powstaje tylko w głowie kogoś, kto czuje się gorszy, gdy tamten nawet o nim nic nie wie. Oczywiście i nieczytający kończą studia, ale nie każdy kierunek. A niby wolny wybór tego, co się chce. Niestety nie zawsze.

Nieraz już pisałam o mojej polonistce ze szkoły podstawowej. Ale zbliża się Dzień Nauczyciela, to jeszcze raz przypomnę panią Marię Kaszubę.

Z wyglądu przypominała Mickiewicza z jego ostatnich portretów, bo podobnie się czesała. Nie wiem, czy specjalnie tak, czy mnie się tylko zdawało. Jak uczyła nas wcześniej geografii wydawała mi się bardzo surowa. Potrafiła pokazać ręką na kogoś za jej plecami, i spytać: „Co ty tam robisz pod ławką? Pranie?” Jak ona widziała to, co za nią? Ale szybko pojęłam ten trik, widziała i szybko się odwracała, by poruszyć nas swą przenikliwością widzenia wszystkiego.  Powoli zaczynaliśmy to doceniać, jak i jej drobne wzmianki o podróżowaniu po świecie. Przy opisywaniu Alp, na długo pozostało mi jej wspomnienie, jak szła tam w letniej sukience, a na stoku leżał śnieg. Po latach dane mi było to sprawdzić i docenić, jak takie wzmianki zapadają w pamięć i ułatwiają zdobywanie wiedzy.

Ale najbardziej mnie zachwyciło jej nauczanie w klasie  VI i VII języka polskiego.

 Na lekcji były dyskusje o przeczytanej lekturze, ale nigdy zwyczajne opowiadanie treści. Wymagała samodzielnego myślenia i wyciągania z lektury ciekawych spostrzeżeń, wniosków, więc zgłaszaliśmy takowe ochotnie. Każdy chciał coś dorzucić od siebie, czego inni nie dostrzegli. Potem w domu pisaliśmy wypracowanie na ten temat z jak najszerszym ujęciem wszystkich wypowiedzi w klasie.

 Pani miewała zadziwiające pomysły. Po każdej klasówce wypisywała błędy ortograficzne wszystkich uczniów i polecała napisać z nich w domu jedno wypracowanie. Największą trudność stanowiło tu to, że na klasówce bywały zwykle dwa tematy, rozbieżne tematycznie, nijak nie dające się połączyć w jednolitą całość. Wtedy wyobraźnia mocno musiała się rozwinąć. I udawało się. A przy okazji poprawiała się ortografia, gdy pracowało się z napisanymi przez kogoś błędnie słowami.  Oczywiście, nie napisanymi z błędem, bo to dopiero byłby błąd! Na psychologii nauczyłam się, że nasza pamięć rejestruje to, co widzi i zapamiętuje, więc musi widzieć tylko to, co poprawne.  W sumie te wypracowania, to była naprawdę dobra lekcja.

Ale nasza pani  uczyła, jak pisać wypracowania, jak obserwować świat, by pisać barwnie i ciekawie. Zaraz na początku roku szkolnego w VI klasie wprowadziła dyskusję o jesieni, zachęcając wszystkich do jej opisywania. Najpierw padały nieciekawe propozycje opisu tej pory roku, suche i bezbarwne, ale pani wyławiała co ciekawsze i te notowała na tablicy. Szybko orientowaliśmy się w czym rzecz, więc wyciągało się do odpowiedzi coraz więcej rąk i padały coraz ciekawsze hasła z obrazem jesiennym: czerwone muchomory w białe kropki, żółte liście, i czerwone, ostatnie kwiatki w ogródkach. Przybywało wrażeń, choć my mogliśmy mieć z tym kłopot, bo nasze miasto, Stalowa Wola,  zbudowane zostało pośród sosen, stanowiących pozostałość Puszczy Sandomierskiej, i sosny stały niezmienne cały rok, nie odbijały się na nich pory roku. Podobnie jednolita architektura, jak i młodość miasta,  nie pozwalała na urozmaicenie przyrodnicze, ot tylko olbrzymie szare sosny wokoło, białe bloki i małe ogródki pod nimi. Liściaste drzewa tylko wzdłuż ulic. I z tak skąpego materiału mieliśmy zbudować piękny obraz jesieni. Ale pani nas tego nauczyła. Wpoiła, czym jest obrazowość i żywość w opisie.

 Miała też mnóstwo pomysłów, wciągających nas w czytanie.

Na początku roku szkolnego wnosiła, zrobiony przez siebie, wykres na kartonie, gdzie po lewej były nasze nazwiska, a u góry wszystkie lektury. Zawieszała go obok tablicy i każdy po przeczytaniu  książki malował w odpowiednie miejsce trójkąt – czerwony przy lekturach obowiązkowych, niebieski przy nadobowiązkowych. Przeczytać należało wszystkie. Potem stawała przed tym wykresem i porównywała przyrost przeczytanych i kto ile czyta. Dzięki temu polubiłam tak ciekawe pozycje, jak „Roald Amundsen” i dotąd pamiętam z niej wiele szczegółów, np. jak szli obaj z bratem na nartach i złapała ich zadymka, ale szli dalej do celu, ale należało zawrócić, bo w białej zasłonie zadymki nic nie było widać. Nazajutrz dowiedzieli się, że ślady ich nart zawróciły już blisko celu. Jaki dokładnie był to cel, nie pamiętam, ale pamiętam o tym, ile razy zastanawiam się nad rezygnacją z czegoś, co chciałam osiągnąć, by nie cofać się za wcześnie. Dzięki tej książce polubiłam  książki takie typowo męskie, na przykład Conrada. Może   sama bym nie sięgnęła po takie, szukając czegoś bardziej dla dziewcząt, ale te mnie wciągnęły,  a może wtedy ich nie było. Pani polonistka  pilnowała zresztą, by to, co wypożyczamy z biblioteki szkolnej, którą prowadziła, nie było zbyt infantylne i nic nie wnoszące. Uczyła doceniać wartościową literaturę oraz kochać Mickiewicza, którego jeszcze wtedy czytywało się często w domu i uczyło na pamięć. Ach, ile jego wierszy dotąd pamiętam. Choćby fragmentami: balladę „Świteź”. A znałam jej aż 48 zwrotek.

W czasach liceum znajoma nauczycielka -nie z mojej szkoły – podsunęła mi „Mickiewicza”. Mieczysława Jastruna.

Pamiętam, wywarła na mnie niezwykłe wrażenie, bo pisał to poeta o poecie. Nie dbam, czy każdy szczegół się zgadza, bo ważniejsza aura romantyczna, jaką autor bohatera otoczył i potrafił zauroczyć tym czytelnika, a szczególnie 15-letnią czytelniczkę. Książka (już inny egzemplarz) stoi mi na półce, ale   pamiętam porywające mnie rozdziały o książkach zbójeckich lub dotyczący Maryli, że poeta był już nastawiony na zakochanie się, już czekał. I że pierwszy, kto na pniu drzewa wyrył serce przebite strzałą, był poetą, ale drugi – już idiotą, co celnie obrazuje, czym jest oryginalność w literaturze i sztuce. Dobrze przeczytać taką książkę w liceum i dać się jej porwać na zawsze, czyli ustawić na takie przeżywanie świata. Tylko obawiam się, że współczesna młodzież na podobne porywy odporna. Ale obecny, 2022 rok ogłoszono Rokiem Romantyków!  

A obecna młodzież lektury lekceważy. Szkoda mi ich. Czy są szczęśliwsi? Tyle u nich depresji, samobójstw. No, Werter też tak skończył, ale…

 Obawiam się, że młodzież ma teraz inne ideały, albo nie ma ich wcale. Tylko, jak pójdzie się w  skrajność i wszystko potępi w czambuł, zwyzywa, obrazi, nie zostawi żadnej świętości, to co dalej? Człowiekowi potrzebne do życia jakieś idee, ideały, zachwyty, wzorce, świętości, wiersze, sztuka, religia, autorytety, przyjaźń, miłość… Bez tego nie da się żyć. Potępiwszy wszystko, nie ma się szacunku do samego siebie, brakuje czegoś. Nihiliści nie bywają szczęśliwi, najwyżej krótko. Bez tego popada się w depresję, alkoholizm, narkomanię i… dalej nie ma już nic.

Pole do popisu mają tu nauczyciele.

 Muszą w każdym  uczniu wyrabiać wrażliwość na drugiego człowieka, żeby wiedział, jak łatwo może kogoś zranić nawet niewinnym słowem lub brakiem wyczucia dla jego zmartwień czy kompleksów. Trzeba uczyć, jak szkodliwa jest zazdrość, zawiść, jak podła – złośliwość, dokuczanie, głupie żarty. Ile przez to urazów psychicznych, nawet samobójstw.

 Żeby nie wpadać w pesymizm, nie powiem już za dużo o Szwecji, gdzie zawiodła ogólnospołeczna idea życia tylko dla siebie, własnej satysfakcji i wygody. Zerwane zostają więzi, a nawet kontakty, z rodzicami oraz własnymi dziećmi i każdy ma żyć sobie sam. Rodzina czy małżeństwo jest „be”. Dzieci mogą być, ale ze sztucznego zabiegu, bez romantycznej miłości czy ślubu. Ot. zamawia się ampułkę z nasieniem… Potem niejeden obywatel czuje taką pustkę, że popada w depresję i nikogo z sąsiadów nie interesuje (bo tak ma być), że zza czyichś drzwi od wielu dni sączy się zły zapach. Wreszcie odnajdują tam trupa, nieraz samobójcę. Ale w Szwecji już widzą, że poszli w złą stronę.

Ale my, Polacy, na  szczęście mamy inne obyczaje, inną kulturę. I jeszcze czytamy książki, które nas wzbogacają, uczą życia, pocieszają, wypełniają pustkę samotności, dają radość.

Zaraz, a miało dziś być bardziej optymistycznie. Tak sobie założyłam, bo ciągle jeszcze Covid starszy, a jeszcze bardziej wojna na Ukrainie.  Trzeba się jednak pocieszać. No więc jest tu optymistycznie o dobrych nauczycielkach, którym wiele zawdzięczam i jeszcze pochwała czytania.

 Na tym zakończę mój felieton.

Na Dzień Nauczyciela, życzę wszystkim Nauczycielom zadowolenia z owocnej i twórczej pracy z uczniami.

Krystyna Habrat

Katowice 11.10.22r.

Reklama

3 KOMENTARZE

  1. To prawda, czytanie książek jest archaiczną czynnością. Teraz książki nie mają “wzięcia”. Tyle kanałow w tv, tyle możliwości do wyboru, więc książka nie zachwyca. Kiedyś pisałam, że zawsze dużo czytałam, ale nie były to lektury. Lektury czytała moja Mama i opowiadała mi a ja sprytnie pisałam na tej podstawie wypracowania. Parę lektur ugryzłam, bez zachwytu. Pamietam jeszcze, że w domu była książka “Nad Niemnem”, nie pamiętam, czy to lektura czy nie, ale poza długim, nudnym początkiem nigdy jej nie przeczytałam. Nadal, jako starsza kobieta czytam, jednak mniej niż bym chciała. Mam problem z oczami, często przerwy, więc i efekt nie jest zadawalający. Wszystko się zmienia, świat prze do przodu, młodzi nadążają, my niekoniecznie. Jak w piosence : “każde pokolenie ma włany czas…”

  2. Aniu, nie dowierzam, że wcale nie czytałaś: Nocy i dni; Potopu; Ludzi bezdomnych; Popiołów; Pana Tadeusza; Chłopów; Lalki; Emancypantek; Sławy i chwały; wierszy Kochanowskiego czy Tuwima. Może zapomniałaś, że to też były lektury? Możesz zdradzić, jakie książki bardziej cię interesowały? I które wiersze przychodzą ci do głowy w pewnych sytuacjach? Np, gdy bzy kwitną (Tuwim), deszcz leje (Staff), nawiedza jesienna chandra (Puszkin i Słowacki – “Smutno mi Boże”)… Literatura piękna dopełnia świat pięknem.

  3. Zapomniałam napisać, że druga nauczycielka, która podsunęła mi “Mickiewicza”- Jastruna, a równocześnie mamie “Panią Bovary” Flauberta, nazywała się Teresa Mastyło. Urocza pani, miła, pogodna, mądra. Należała do kobiet, które stanowiły dla mnie – podlotka – wzorzec. Tu ponadto wyznam, że choć ta druga książka była nie dla mnie, ją w pierwszej kolejności ukradkiem przeczytałam. To był chyba jedyny zakaz, który zawsze łamałam, nie zdradzając się z tym, bo czytałam najchętniej wszystko, czego mama mi zabraniała lub sądziłam, że może mi zabronić.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko